01/05/17

siedź prosto kontroluj sytuację na stole (1977–1979)

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Nasze ulu­bio­ne teo­rie spi­sko­we… Did the Mob kill JFK? Nie­do­szły debiu­tant pra­ży pośpiesz­nie w komin­ku dzie­ła, któ­rych nie powsty­dzi­li­by się nie­śmier­tel­ni Her­bert & Miłosz lub ewi­dent­nie ponad­cza­so­wy Nico­laus v. Below. Ktoś wysko­czył z okna, gdyż na stry­chu odkry­to jego szcze­rą liry­kę, w któ­rej przy­zna­wał się do obma­cy­wa­nia zna­nej pani pro­fe­sor z fun­da­cji pomo­cy na rzecz powo­dzian. Zły, bez­względ­ny świat! Agen­ci podwój­ni i zwie­lo­krot­nie­ni (opa­no­wa­li nie­jed­ną uli­cę pla­ne­ty). Poeci przez lata opi­su­ją­cy zbiór­kę cukro­wych bura­ków, nagle zaczy­na­ją inte­re­so­wać się bud­dyj­ski­mi mni­cha­mi… Szan­ta­żu­ją mailo­wo, pyta­jąc w kół­ko, kie­dy zaczą­łem stu­dio­wać Trung­pę (your life can beco­me wor­ka­ble and even won­der­ful), docie­ka­ją, dla­cze­go Fuy­uy­oshi & Zen, a potem szyb­ko zmie­nia­ją tak­ty­kę i zaga­du­ją o Saha­gu­na („Biblio­te­ka Kla­sy­ków Antro­po­lo­gii”). Mogli być tacy „tro­skli­wi” wte­dy, kie­dy trze­ba się było wychy­lić, „zro­bić coś, co mia­ło­by sens”. Ale fuck z tym! Żeby zabrzmia­ło pojed­naw­czo – każ­dy z tych uła­nów ma pra­wo do zapusz­cza­nia lub likwi­do­wa­nia wąsów.

W liceum im. Sta­ni­sła­wa Kost­ki Potoc­kie­go w Wila­no­wie pozna­łem super-fun­fla, ps. Wicia. Był naszym kla­so­wym ojcem, nie zdał już kil­ka razy, posia­dał za to rewe­la­cyj­ną, zamszo­wą kata­nę. Zawsze z zazdro­ścią jej doty­ka­li­śmy, a on wte­dy z zadu­mą mówił: Ma się te rze­czy. Wicia był bez wąt­pie­nia figu­re­sem. W prze­ci­wień­stwie do resz­ty waria­tów nie upra­wiał bok­su, zapa­sów, judo, kara­te i wyci­ska­nia na sko­śnej ławecz­ce. Respekt ozna­czał respekt. W tam­tych odje­cha­nych rejo­nach wypi­ja­no zgre­dom płyn po gole­niu, pod­czas gdy inni mie­li świ­ra na punk­cie „Pistol­sów” czy nie­zmor­do­wa­nych soló­wek „Pur­pli”. Róż­ni­ce były nie­kie­dy znacz­ne (kto kogo sku­tecz­niej spa­cy­fi­ku­je: sho­to­kan czy kung-fu?), nikt jed­nak z tego powo­du nie przy­sta­wiał kole­gom do czasz­ki gna­ta. Kosa słu­ży­ła raczej do samo­obro­ny. Wła­ści­cie­le kio­sków nie buli­li jesz­cze hara­czu. Pości­gi, lecz nie Jum­bo-Jeta­mi. Osie­dlo­wa din­toj­ra… Kary­ka­tu­ra (jak wszyst­ko w Polan­do­wie) pucy­bu­tów od panów z Luc­che­se. Były np. takie kurio­zal­ne sytu­acje, że git-ludzie chro­ni­li swo­je­go zaprzy­jaź­nio­ne­go hip­pie­ja. Nikt nie mógł ruszyć „ich hip­pi­sa”. Za pobi­cie lokal­ne­go gościa w dzwo­nach z kwia­ta­mi mogli z miej­sca kogoś zgla­no­wać. Czę­sto wspo­mi­na się o pun­kó­wach, rza­dziej już o gicior­kach. Były rów­nież i takie! Mie­sza­ły się dziel­ni­co­we „orga­ni­za­cje”. Uli­ce poje­dyn­ko­wa­ły się z uli­ca­mi, a potem zawią­zy­wa­ły „pak­ty o nie­agre­sji”. Nie­któ­rzy klien­ci szpa­no­wa­li dłu­gi­mi pió­ra­mi, ramo­ne­ską i agraf­ka­mi, a jed­no­cze­śnie mie­li podziar­ga­ne nad­garst­ki… Cyn­gwajs & różo­wy zna­czek z UK zamiast Naj­święt­szej Kró­lo­wej Pol­ski. Mix! Par­co­pan, sub­sty­tut LSD. O tych hybry­dach-mie­szan­kach b. rzad­ko wypo­wia­da­li się eks­per­ci z „Ośrod­ka Tera­pii i Roz­wo­ju Oso­bo­wo­ści”. Nie paso­wa­ły im do lek­sy­ko­nów sub­kul­tur. Wszyst­ko zale­ża­ło też od zaka­mar­ka mia­sta. U mnie było „cha­rak­ter­nie”, czy­li odpo­wied­nio ponu­ro i „no futu­re”. Wia­do­mo, szla­ki S. Grze­siu­ka (nie zdą­ży­li­śmy się spo­tkać, zmarł w 1963, a moja rodzin­ka – grunt to rodzin­ka – spro­wa­dzi­ła się tam w 1966, miesz­kał kil­ka ulic dalej). Bana­now­cy, roz­bi­ja­ją­cy się po cen­trum mały­mi fia­ta­mi, zde­cy­do­wa­nie uni­ka­li tych miejsc… Glo­ry­fi­ko­wać prze­gra­nych kli­ma­tów oczy­wi­ście nie mamy po co. Raczej na zasa­dzie wspo­mnie­nia. Któż by nie wolał dora­stać w jakimś luzac­kim impe­rium mig­da­ło­wych bara­nów? Richard „Ice­man” Kuklin­ski dzia­łał na szczę­ście (!) dale­ko za oce­ana­mi. Obcię­te pal­ce, snaj­pe­rzy, koka­ino­we gan­gi (zna­ne nam z „hol­ly­wo­odz­kich fil­mów” z Pazurą/Lindą) ruszy­ły na całość dopie­ro po 1989 (trans­for­ma­cja, wte­dy też zaczę­ły poja­wiać się w moko­tow­skich oknach kra­ty. Moja wizja „Ruchu” jest chy­ba nie­co odmien­na od tej przed­sta­wia­nej obec­nie przez nie­któ­rych byłych akty­wi­stów. Może dla­te­go, że takich out­si­de­rów jak legen­dar­ni „Tar­zan”, „Ram­zes”, „Deka­bry­sta”, „India­nin” zna­łem zbyt dobrze, na wylot. I nie byli to z pew­no­ścią roz­mi­ło­wa­ni w Soł­że­ni­cy­nie, week­en­do­wi pala­cze gan­ji, czy roz­pra­wia­ją­cy o Maisons-Laf­fit­te, eli­tar­ni dzia­ła­cze KOR‑u. Posta­wa raczej moc­no anar­chi­stycz­na… Tra­fi­łem też w zaplą­ta­ne cza­sy – ina­czej było np. w 1977, a ina­czej w 1982. Nie mówiąc o 1985, kie­dy spa­ko­wa­łem manat­ki i poże­gna­łem Babi­lo­nię, uda­jąc się na zagra­nicz­ne („prze­dłu­żo­ne”) waka­cje nad Sund (the Lord be with you)… Fala za falą! „Ruch” (hip­pi) odcho­dził już wte­dy do lamu­sa, gasła potę­ga gitow­ców, recy­dy­wa zaczę­ła się refor­mo­wać, punk bły­ska­wicz­nie prze­mie­niał, poja­wi­li się pol­scy skin­he­adzi, za nimi roz­ko­ły­sa­ny „rasta move­ment” – nad­cho­dzi­ła nowa, nie­po­ko­ją­ca „faza księ­ży­ca”. Ner­wo­wość… Moż­na było jedy­nie pić (dinx dawał moc prze­trwa­nia), brać kom­pot lub pod­śpie­wy­wać wycho­dzą­cym z kościo­ła:

Hare Krysz­na Hare Krysz­na
Krysz­na Krysz­na Hare Hare
Hare Rama Hare Rama
Rama Rama Hare Hare

War­sza­wa począt­ku lat 80. tonę­ła. Gaz! Pało­wa­nie… Psy­chia­tryk za uni­ka­nie armii. Depre­sja zże­ra sąsia­da, depre­sja go nisz­czy, spać nie pozwa­la… A jed­nak sil­ne wstrzą­sy ter­micz­ne potra­fią dzia­łać uspo­ka­ja­ją­co, „per­spek­ty­wicz­nie”. Nie mam w gło­wie żad­nych roz­li­czeń z pseu­do­kom­ba­tan­ta­mi, nie drę­czą mnie łow­cy srebr­nych meda­li zasłu­gi i ich rewo­lu­cja przy bar­ku w „Hote­lu Bri­stol”. Nie zapi­sa­łem się do „Związ­ku Bojow­ni­ków i Kosy­nie­rów”. Jeśli ktoś chciał­by się cze­goś wię­cej na temat tych wcze­snych pol­skich rebe­lii dowie­dzieć, pole­cił­bym książ­ki Paw­ła „Kel­ne­ra” Roz­wa­dow­skie­go To zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­ne (Wyd. Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, 2012) oraz Misty­ków i nar­ko­ma­nów Woj­cie­cha „Tar­za­na” Micha­lew­skie­go (Tygart, 1999). To auten­ty­ki – jaz­da, blo­ko­wi­ska, galak­tycz­ne sza­leń­stwo, a nie jakieś tam salo­no­we glę­dze­nie o niby kontr­kul­tu­rze. I „taka jest rela­cja na temat świę­ta nazy­wa­ne­go xócotl huet­zi”. Z tym pale­niem wier­szy w pie­cach była­by więc duża prze­sa­da. I tak prę­dzej czy póź­niej na stry­chu znaj­dą się paję­cza­rze. Ale oni inte­re­su­ją się z regu­ły tyl­ko zło­tym wisior­kiem… A jak po naszej śmier­ci ktoś nawet zasu­ge­ru­je, że two­rzy­li­śmy w sty­lu koja­rzo­nym z Anną Andrie­jew­ną Gorien­ko, to z tego powo­du nie wyślą niko­go z powro­tem na Zie­mię, do Wyż­szej Szko­ły Żeń­skiej w Kijo­wie. Nikt by tam nas zresz­tą nie poznał. Nie spo­tka­li­by­śmy ponow­nie dru­gie­go Gumi­lo­wa.

Wie­lo­krot­nie pyta­no mnie w Pol­sce o wier­sze, któ­re napi­sa­łem jesz­cze przed wyjaz­dem na sta­łe do Kopen­ha­gi. W nie­któ­rych krę­gach zro­bi­ła się nagle moda na daw­nych kaska­de­rów, cią­gle się sły­szy o reak­ty­wa­cjach kapel itd. Jeden z moich moko­tow­skich zna­jo­mych, obec­nie „dys­tyn­go­wa­ny pan w oku­la­rach w rogo­wej opra­wie, któ­re­mu na uli­cy kła­nia­ją się ludzie”, zapro­po­no­wał mi wyda­nie zbio­ru poezji napi­sa­nej w latach 70/80: Cze­goś takie­go bar­dzo nam tutaj obec­nie bra­ku­je, a ty odfru­ną­łeś do Mał­go­rza­ty II. Pamię­taj, tak łatwo nie pozbę­dziesz się swo­ich korze­ni. Jasne, jasne, jasne… Ale więk­sza część pol­skich pro­duk­cji zosta­ła już zapre­zen­to­wa­na w zbio­rach Ciam­ko­wa­tość życia, 1982–1992 i Doli­na Kró­lów, 1980–1995. Wier­sze napi­sa­ne na Dol­nym Moko­to­wie w latach 1980–1985 uka­za­ły się obok wcze­snych duń­skich, co zresz­tą zdez­o­rien­to­wa­ło auto­rów omówień/recenzji. Roz­po­czę­ły się dywa­no­we nalo­ty. Że taki bied­ny nasz rodak, tak moc­no dosta­je w dupę, taki coś trau­ma­tycz­ny, pod obstrza­łem wodzów Nava­jo i przy­gnę­bio­ny z powo­du orka­nów etc. Jakoś nikt z tych dyplo­mo­wa­nych sze­ry­fów nie zała­pał, że cho­dzi­ło tam w wie­lu przy­pad­kach o deko­ra­cje czy­sto (!) nad­wi­ślań­skie. I jesz­cze pozo­sta­ła­by spra­wa rze­czy „naj­wcze­śniej­szych z naj­wcze­śniej­szych”, czy­li tych z okre­su 1977–1979, zanim uro­czy­ście wrę­czo­no mi dowód… czy­ta­nych na doł­ku, polach mako­wych, impre­zach pogo. Juwe­na­lia! Z więk­szo­ścią z nich sku­tecz­nie roz­pra­wił się mój kosmicz­ny bra­ci­szek, pies Ares, jesz­cze w War­sza­wie. Bok­ser o nie­zbyt przy­ja­znych, czer­wo­nych oczach. Żywił się kur­cza­ka­mi i note­sa­mi z poezją. Inte­re­so­wał go rów­nież sezo­no­wy wysyp żab. A potem mia­łem kil­ka­krot­nie prze­pro­wadz­ki w Kró­le­stwie. Zmie­nia­ły się „kobie­ty życia” i twar­de dys­ki. Pacz­ki z dru­ka­mi, mani­fe­sta­mi (I don’t like any­one), książ­ka­mi Dicka/Ballarda etc., zala­ła mi woda. Ostat­nio jed­nak mała mobi­li­za­cja i zasko­cze­nie. Zna­jo­ma popro­si­ła o jakieś star­sze „wypo­wie­dzi”, na temat wcze­śniej­szych ksią­żek. Pamię­ta­łem, że tro­chę tych sen­sow­niej­szych (mniej­sza doza zacie­trze­wie­nia) popeł­ni­li w latach 90. m.in. Marian Sta­la, Robert Utkow­ski i Piotr Micha­łow­ski. Arche­olo­gia nie­ocze­ki­wa­nie przy­nio­sła sku­tek! W jed­nym z piw­nicz­nych kar­to­nów, do któ­re­go nie zaglą­da­łem od 2004 r. (czas ewa­ku­acji z Chri­stian­shavn na Ama­ger), natkną­łem się na róż­ne zawil­go­co­ne papie­ry z pierw­szy­mi wier­sza­mi kopen­ha­ski­mi i kom­ple­tem pol­skim (luź­ny­mi kartkami/broszurami/pismami pod­ziem­ny­mi). Wśród nich osiem sekwen­cji z koń­ca lat 70.! Nie­któ­re dobrze koja­rzy­łem, o innych daw­no już zapo­mnia­łem… Poni­żej wkle­jam ten zestaw. Zasta­na­wiam się jak te „histo­rycz­ne” dla mnie kawał­ki, napi­sa­ne nie­mal­że 40 lat temu, przez 15–16-17-letniego „mło­dzie­niasz­ka” obro­nią się na kom­pu­te­ro­wym ekra­nie, pod­czas lek­tu­ry itd. Ale nicze­go się w sumie nie cykam, widocz­nie musiał być jakiś powód, dla któ­re­go znie­nac­ka opu­ści­ły kra­inę Ere­bu. Z tego, co na bank wia­do­mo, trzy spo­śród tych wier­szy opu­bli­ko­wa­no w pismach dru­gie­go obie­gu w PRL. Naj­cie­kaw­szą może „prze­szłość” ma utwór „***siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le”, to praw­do­po­dob­nie pierw­szy mój wiersz w ogó­le, powstał w 1977. Podob­nie jak „Histo­ria chłop­ca z zapał­ka­mi” (1977), krą­żył wytrwa­le wśród war­szaw­skich zna­jo­mych, aby w 1987 roku zała­pać się w nie­za­leż­nym piśmie lite­rac­kim „Wezwa­nie” (nr 12, marzec 1987). Ja w tym cza­sie już od dwóch sezo­nów żyłem w Kopen­ha­dze. Nad zbior­ni­kiem Dam­hus­so­en, o któ­rym było w Ciam­ko­wa­to­ści…. Pod­ziem­ne „Wezwa­nie” robi po tak dłu­gim cza­sie w porząd­ku wra­że­nie. W tym samym nume­rze są np. tłu­ma­cze­nia dwóch nie­złych utwo­rów Alle­na Gins­ber­ga, któ­re otrzy­ma­li pod­czas jego poby­tu w Pol­sce, w paź­dzier­ni­ku 1986. Miał się spo­tkać z prze­by­wa­ją­cym w kiciu na Rako­wiec­kiej, dzia­ła­czem opo­zy­cyj­nym Cze­sła­wem Bie­lec­kim, ale nie udzie­lo­no mu zgo­dy. I jesz­cze inny, dla mnie dość inte­re­su­ją­cy „rodzy­nek”. Dwie stro­ny dalej – Robert Tekie­li! Mini­ma­li­stycz­ny zestaw, któ­ry umie­ścił potem w zbio­rze, w tzw. bia­łej serii „Bru­lio­nu” (1993). Wte­dy nie mia­łem jesz­cze o Rober­cie T. zie­lo­ne­go poję­cia, nie zna­li­śmy się. Spo­tka­nie nastą­pi­ło dopie­ro sześć lat póź­niej. I w latach 1993–1998 byłem – jak wia­do­mo – współ­pra­cow­ni­kiem „Bru­lio­nu”, wyda­li mi dwie pierw­sze książ­ki. Na począt­ku bar­dzo ich linię dzia­łal­no­ści ceni­łem. Pyn­chon, Blat­ny, DeLil­lo… Pozna­łem Olgę Oko­niew­ską, Krzyś­ka Jawor­skie­go, Pio­tra Sie­mio­na, Ceza­re­go Michal­skie­go, Mar­ci­na Sen­dec­kie­go. Gdy­by nie egzor­cy­zmy, duch świę­ty i cza­ry mary… No com­ments. Zapo­wia­da­ny jesz­cze w „Bru­lio­nie” (w serii tzw. wer­ty­kal­nej) tom Pra­wo serii (2000) musia­łem uru­cho­mić gdzie indziej.

Powra­ca­jąc do wier­sza „***siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le” – miał tak­że swo­ją „przy­go­dę” kopen­ha­ską. Wyko­rzy­sty­wa­łem go pod­czas kon­cer­tów w Danii, w latach 90., kie­dy dzia­ła­łem z pierw­szym skła­dem moje­go „Slur­pa”. Ide­al­nie paso­wał do nowo­fa­lo­we­go brzmie­nia kape­li. W zespo­le wystę­po­wał wte­dy Sła­wek Sło­ciń­ski, były per­ku­si­sta „Bry­ga­dy Kry­zys” i „Mada­me”, któ­re­go zna­łem dobrze jesz­cze z War­sza­wy, przy­ja­ciel z lat, kie­dy tekst został stwo­rzo­ny. I na koniec Dwa nume­ry z roku 1979. Zain­te­re­so­wa­ło się nimi z kolei pismo (też under­gro­und, poza cen­zu­rą) „Obec­ność” (Nr 17, Wro­cław 1987). Puści­li ponad­to dwa wcze­sne, duń­skie utwo­ry, czy­li cze­ka­łem z tym moko­tow­skim zapi­sem tym razem „zale­d­wie” 8 lat (!). „Obec­ność”, nr 17, otwie­ra kawa­łek Pio­tra Som­me­ra pt. „Wiersz apo­li­tycz­ny”, dalej moż­na zna­leźć dwu­głos o jego poezji (Leszek Sza­ru­ga i Tade­usz Komen­dant), a w koń­ców­ce felietony/polemiki/reportaże, m.in. Edwar­da Bal­ce­rza­na i Lotha­ra Herb­sta. Aku­rat Dwa nume­ry trzy­ma­łem cią­gle w szu­fla­dzie i nie­kie­dy czy­ta­łem na moich wie­czo­rach… W oko­li­cy 1983–1984 mia­łem już w Pol­sce chy­ba wystar­cza­ją­cą ilość wier­szy, na pod­sta­wie któ­rych spo­koj­nie moż­na było­by wydać książ­kę. Wia­do­mo jed­nak, jaki pano­wał tam baj­zel. Cza­sy kon­fron­ta­cji, roman­tycz­ne (?), ale tak­że (przede wszyst­kim) ostro gów­nia­ne, prze­klę­te! Ponie­waż nie zaj­mo­wa­łem się pro­ble­ma­ty­ką Armii Ludowej/Armii Kra­jo­wej, nie mia­łem wte­dy spe­cjal­nych szans. Papier wyko­rzy­sty­wa­no do dru­ków inne­go typu. OK, więc 8 z lat 1977–1979, dla 5 z nich będzie to rodzaj „debiu­tu”:

GWOŹDZIE PANA

ja też zmie­rzam do celu
i psy­cho­te­ra­pię prze­twa­rzam
tak się sta­ram
świa­to­po­gląd sobie wyra­biam
a za oknem hula pies rudy
z psem brą­zo­wym


***

siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
uwa­żaj na ruchy rąk popla­misz obrus
ten wyjąt­ko­wy bo imie­ni­no­wy od cio­ci
siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
musisz być lep­szy od syna pani Geno­we­fy
skup się na kar­to­flach i czer­wo­nej kapu­ście
tutaj masz nie­znacz­ną prze­wa­gę
siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
tra­fisz z pew­no­ścią do nie­ba
anioł Gabriel poca­łu­je cię w czo­ło
tyl­ko siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le


HISTORIA CHŁOPCA Z ZAPAŁKAMI

straż pożar­na prze­ka­za­ła spra­wę mili­cji oby­wa­tel­skiej
mili­cja oby­wa­tel­ska psy­chia­trycz­ne­mu szpi­ta­lo­wi
a psy­chia­trycz­ny szpi­tal komu­nal­ne­mu cmen­ta­rzo­wi


DWA NUMERY

Numer pierw­szy wysko­czył z pię­tra dzie­sią­te­go
Nie miał szans to oczy­wi­ste
Numer dru­gi powtó­rzył wyczyn pierw­sze­go
Tyl­ko nie­co ina­czej
(for­ma bar­dziej wysu­bli­mo­wa­na)
Pod­ciął się nożem o 4.30 nad ranem
Tro­chę gdzie indziej od nume­ru pierw­sze­go
Na Bra­ci Pila­tich a nie na Piwar­skie­go
W blo­ku podob­nym może tyl­ko ciem­niej­szym
Też nie miał szans to oczy­wi­ste
Któż się obu­dzi o 4.30 nad ranem
Naród wte­dy pija­ny i nie­przy­go­to­wa­ny
Spra­wa jak­by tra­gicz­na
Ale na klat­kach sze­ro­kie dys­ku­sje
Dwa nume­ry a któ­ry numer cie­kaw­szy
A może remis – dwa iden­tycz­ne?


TAJEMNICE PRZYRODY

pewien uczo­ny prze­pro­wa­dził
wiel­ce inte­re­su­ją­ce doświad­cze­nie na myszach
ampu­to­wał im wie­lo­krot­nie pal­ce na wyso­ko­ści sta­wu
mię­dzy palicz­kiem dal­szym i środ­ko­wym
i po czte­rech tygo­dniach nastę­po­wa­ła rege­ne­ra­cja
odra­sta­ła w peł­ni nie tyl­ko tkan­ka
ale tak­że odtwo­rzo­ny zosta­wał pazno­kieć

któ­re­goś dnia uczo­ny obciął myszom gło­wy
wynik tego doświad­cze­nia oka­zał się
zgo­ła inny od poprzed­nie­go
myszy zde­chły w kil­ka sekund po ampu­ta­cji
nowe cze­re­py nie zdą­ży­ły się poja­wić
nie skrę­po­wa­ny tak przy­krym zaj­ściem
uczo­ny zapo­wie­dział dal­sze bada­nia
tym razem na bra­cie swej żony


PRZESŁUCHANIE

Roz­ło­żył na kola­nach gru­by notes
i piór­nik z kom­ple­tem kolo­ro­wych
pisa­ków. Prze­rzu­cił naj­pierw kil­ka stron
i dopie­ro wte­dy zauwa­ży­łem, że nie były
pokry­te nor­mal­nym pismem, lecz
boho­ma­za­mi, dziw­ny­mi spi­ral­ny­mi
zna­ka­mi. Zatrzy­mał się w koń­cu na pustej,
czy­stej jesz­cze kart­ce i spy­tał:
– Woli się wio­snę, czy jesień, o jakiej
porze roku upra­wiasz spa­ce­ry?
– W zależ­no­ści od tem­pe­ra­tu­ry – odpar­łem
i zoba­czy­łem, że przy­sła­nia swój notes
kola­nem i coś w nim gry­zmo­li. Pismo
runicz­ne? Może dla zmy­le­nia prze­ciw­ni­ka?!
– A pod cho­in­kę dosta­wa­łeś orze­chy?
– Owszem, nie powiem, że nie. Naj­czę­ściej
lasko­we.
– Bar­dzo dobrze, czy­li bar­dzo nie­do­brze -
zakoń­czył prze­słu­cha­nie i wsta­wił kolej­ny
zna­czek, kolo­ro­wy kształt, któ­ry miał
zade­cy­do­wać o moich dal­szych losach.


CZŁOWIEK WE MGLE

Taka poran­na mgła…

Wypa­da wyjść z domu,
rozej­rzeć się po oko­li­cy
i kop­nąć jakie­goś osob­ni­ka
w brzuch.

Taka poran­na mgła…

Czło­wie­ka nale­ży w brzuch
i jesz­cze raz w brzuch,
a jak da radę się pod­nieść
– to z całej siły w twarz.

Taka poran­na mgła…

Trze­ba zro­bić coś kon­kret­ne­go
przy­naj­mniej raz w życiu.
Rozej­rzeć się po oko­li­cy
i kop­nąć czło­wie­ka w brzuch.


ZMIANA WARTY

Miej­sce.
Moja nie­daw­no odkry­ta prze­strzeń!
Pry­wat­na wła­sność do chwi­li, gdy poja­wi się
na hory­zon­cie następ­ny.
Wyko­rzy­stu­ję moje miej­sce jak tyl­ko naj­le­piej potra­fię.
Wiem, że zbyt dłu­go nie będę w jego posia­da­niu.
Naj­pierw oglą­dam chwa­sty o mon­stru­al­nych,
nad­mier­nie wybu­ja­łych kształ­tach.
Wyda­je mi się, że nie­któ­re pokrzy­wy pod­cho­dzą
aż do same­go nie­ba.
Ten nagły roślin­ny impuls i prze­no­szę się.
Zaczy­na­ją kró­lo­wać odle­głe żywio­ły.
Pierw­sze orga­ni­zmy wycho­dzą z wody na gle­bę.
Seans wcią­ga mnie coraz bar­dziej.
Lecz w tra­wie czy­jaś kość.
Zja­wi­sko jesz­cze moc­niej­sze.
Szyb­ko powra­cam.
Kie­dy to się sta­ło? Dla kogo nada­ny jest ten prze­kaz?
Czy jestem wła­śnie tym, któ­ry powi­nien go odczy­tać?
Bio­rę pozo­sta­łość do ręki i znie­nac­ka przy­kła­dam sobie
do ust.
Języ­kiem badam smak.
Może bym się dowie­dział, gdy­by nie cha­rak­te­ry­stycz­ny
widok.
Brą­zo­wa bry­ła przy­kry­ta gaze­to­wym papie­rem.
Eks­kre­men­ty.
O czym pisa­no tego dnia?
Powo­li czy­tam: „…por­ce­la­na zosta­ła wyna­le­zio­na w Chi­nach
w VII wie­ku, w Euro­pie jest zna­na od 1708 roku…”
Ale mój czas dobie­ga koń­ca.
Wyraź­nie odczu­wam wiel­kie zagęsz­cze­nie prze­strze­ni.
Obok mnie stoi następ­ny.
Muszę ustą­pić, teraz kolej na nie­go.
Zanie­po­ko­jo­ny opusz­czam moją nie­daw­no odkry­tą przy­stań.
Czy dobrze wyko­rzy­sta­łem czas?!!