27/06/16

Sny nocy letniej nad Wootton Creek

Wioletta Grzegorzewska

Strona cyklu

Wyspa
Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

Taksówka minęła znak drogowy z symbolem czapli i most nad rozlewiskiem. Wreszcie dojechaliśmy do wsi Wootton Bridge, gdzie mieliśmy spędzić kilka tygodni w wynajętym domku kempingowym. Tymczasem, gdy wysiedliśmy na High Street przed zaniedbanym, dwupiętrowym domem i zaczęliśmy wynosić walizki, mąż w końcu się przyznał, że pracodawca nie przelał mu na czas pensji i kilka dni musimy pomieszkać w obskurnej przybudówce domu wynajętego przez znajomych emigrantów z Polski.

Nasza nowa kwatera, wypisz wymaluj cela więzienna francuskiej malarki-prymitywistki, Seraphine Louis: trzy metry na pięć, dwa materace, stolik i krzesło, na ścianach nacieki grzyba, odpadająca tapeta, ubrania zawieszone na gwoździach, w oknach zamiast firanek frędzle pajęczyn. Rozłożyłam kurtkę na śmierdzącym morską trawą i skisłym cydrem materacu, i zasnęłam na kilka godzin.

Po obiedzie włóczyłam się nad rozlewiskiem Creek, podjadając jeżyny i orzechy laskowe, które na wyspie dojrzały miesiąc wcześniej niż w Polsce. Na polanach rozsiały się lejkowce, gąski, zieleniaki. W niedzielne popołudnie lipca fishandchipsy, bary z chińszczyzną, grille w ogrodach i na polach kempingowych pracowały pełną parą. Telefony budziły mieszkańców z letargu. Pajęczyna impulsów z satelitów ciążyła nad wioską jak wojskowa siatka maskująca.

Na Creek woda pojawiała się i znikała zgodnie z fazami księżyca. Estuarium wciąż zmieniało kształt i gdy podczas odpływu odsłaniało się brudnoszare jak papier pakowy, usiane kamieniami dno, brzegi rozlewiska wciąż lśniły soczystą zielenią. Wiatr mącił kształty wierzb odbijające się w wodzie. Nieopodal Creek znajdowała się willa klinki chirurgii estetycznej. Kiedy wieczorem sprzątacz wynosił śmieci, pod budynek podchodziły lisy, które rozszarpywały worki z organicznymi odpadami.

Po powrocie do przybudówki zastałam syna drzemiącego w ogrodzie.

– Miałem ciekawy sen – odezwał się do mnie lekko zachrypniętym głosem – Śniło mi się, że mieszkałem na planecie miękkiej i giętkiej jak piłka. Nic tam nie musiałem robić, tylko cały dzień odbijałem się od ziemi, a chmury były na wyciągniecie ręki. – I co było dalej? – spytałam zaciekawiona – A później ty się zjawiłaś i wypuściłaś z mojej planety powietrze.

Nadszedł koniec lipca. Ponieważ wciąż nie przeprowadziliśmy się do obiecanego domku, zaczęłam urządzać naszą przybudówkę. W sklepiku organizacji charytatywnej z używanymi rzeczami kupiłam za grosze nowy dobytek: talerze, sztućce z wygrawerowanymi napisami nieistniejących już pensjonatów i hoteli, miskę na sałatki, kilka kubków, garnek, pościel i ręczniki. Przy okazji czytam metki na starych ubraniach, w podszewkach których, jak mi się zdawało, w kurzu, wyschniętych na wiór włosach, wciąż koczowali zmarli. Z obrzydzeniem i fascynacją oglądam bombille i fajki, i inne ślady tego halloweenowego świata, gdzie urządza się pikniki na grobach protoplastów, buduje trotuary z płyt nagrobnych, a ławki na cmentarzach funduje Towarzystwo Karnawałowe.

Nie mogłam zasnąć z powodu mdłości i bólów w podbrzuszu. O świcie czułam się tak, jakbym przepłynęła Tamizę, ocean, potem Kongo i dotarła do jakiegoś jądra ciemności. „Człowiek cierpiący na bezsenność tak naprawdę nigdy nie śpi i nigdy nie jest przebudzony”, mówił bohater Podziemnego kręgu Chucka Palahniuka. Tak dokładnie się czułam, dryfując pomiędzy jawą a snem. Idąc do warzywniaka, podtrzymywałam się murów, pni drzew, słupów, jakby ulice wioski stały się nagle zapadniami. Ukojenie przynosił mi tylko zapach pobliskiej pralni. Przechadzałam się tamtędy kilka razy dziennie, zaglądałam do środka i obserwując wirujące pralki, czytałam porzucone na podłodze gazety.

Podczas pierwszego spaceru do opactwa benedyktynów Quarr Abbey nie miałam pewności, czy między gałęziami dębów, platanów i buków prześwituje niebo czy fragment cieśniny. Morze wdzierało się na ląd, zacierało granice, stemplując mury, parapety i ramy okien. Grzyby gnilce, żółte kropidlaki rozrastały się na wiktoriańskich murach, zwijały się jak olbrzymie larwy liście palm w udeptanych, zasypanych żwirem ogrodach. W pajęczynach, na liściach bluszczu, lśniły kryształki morskiej soli. Wight znikała jak Malediwy, Sylt, wyspa Salomona. Każdego roku morze zabiera jej trzy metry wybrzeża i w tym czasie kanikuły, pod rozbłyskującym coraz jaśniej Syriuszem w gwiazdozbiorze Psa, w czasie bezsennych nocy ubywałam razem z nią.

Z racji tego, że mąż dostał nową pracę na plantacji pomidorów, wstawał o piątej rano. W szarówce migała jego jaskrawożółta kamizelka.  Wyruszał na rowerze do oddalonej o osiem mil wsi Aretton, gdzie w szklarni wycinał nożykiem naloty pleśni z łodyg pomidorów. Wracał po piątej pokryty zielonym pyłem jak kosmita, jak jego dziadek Henryk, który czasie drugiej wojny światowej trzy lata spędził na przymusowych robotach w Lublińcu, budując piece. Zanim słońce wzeszło nad Wootton, wyobrażałam sobie w tych szklarniach robotników z dwudziestu narodowości, głównie z dawnego bloku wschodniego, którzy od świtu do zmierzchu wyciskali siódme poty w służbie Zjednoczonemu Królestwu.

Po czterech godzinach poszukiwana starego młyna, który, jak się okazało, został tylko w nazwie zatoczki Millpond, postanawiam spędzić kolejną niedzielę nad Creek. Tym razem ominęłam las i zatrzymałam się przy zaroślach, gdzie, jak przeczytałam, znajdowało się siedlisko czapli białej. Wtem z zaparkowanego nieopodal dżipa wybiegł mężczyzna i skradał się z aparatem fotograficznym w stronę trzcin. Błysk lampy wypłoszył czaplę, która jak porwana podmuchem wiatru papierowa baletnica w baśni Andersena Dzielny ołowiany żołnierzyk, uniosła się z gracją nad Wootton, wpadając w kluzę rozżarzonego zachodem słońca nieba.

Ten zapierający dech w piersiach widok białego ptaka przypomniał mi mit o księżniczce Scylli, ale nie tej z Odysei, w której była potworem morskim i wraz z Charybdą czyhała na żeglarzy w Cieśninie Mesyńskiej. Inna, mniej znana w śródziemnomorskim świecie Skylla, była księżniczką Megary, córką króla Nisosa, która zakochała się w Minosie. Ukochany najechał jej ojczyznę, jednakże nie mógł pokonać Nisosa, dopóki na jego plecach rósł złoty włos. Skylla, kierowana miłością do Minosa, a także obietnicą małżeństwa, wyrwała ojcu ów magiczny włos, co go zabiło. Pomimo tego, że Minos dokonał łatwego podboju Megary, nie okazał księżniczce wdzięczności, wprost przeciwnie, skazał zbrodniczą córkę na śmierć. Przywiązał Skyllę do rufy statku i byłby ją utopił, gdyby na czas bogowie nie przemielili jej w czaplę.

„Są noce, których nie wymyśliłby nawet najbieglejszy specjalista od tortur. Wychodzimy z nich pogruchotani, ogłupiali, zagubieni, wyżęci ze wspomnień i przeczuć, nie wiedzący nawet kim jesteśmy” – napisał Emil Cioran w O niedogodności narodzin.

Czy to była taka noc? Nie mogłam zasnąć do trzeciej nad ranem, a kiedy wpadłam w letarg, śnili mi się umarli, rozpoznałam ich jakimś innym zmysłem, choć nie mieli twarzy ani cech indywidualnych. Ta siła – jedno, wytrącone z wielu, grzęzawisko.

– Wsiąknij w nas! Wypłyń! Wsiąknij! – wołali.

To było przedwiośnia po zimie tysiąclecia, w którym po chwilowym ociepleniu mróz ściął roztopy, zamieniając łąki wokół domu w mozaikę potrzaskanych luster. Siedzieliśmy w pokoju stołowym, prowadząc pogawędki. Goście mieli dziwne, jakby zdegustowane, miny. Czułam się wśród nich jak wśród obcych.  Nagle zaczęli kolejno wychodzić z pokoju i gdy długo nie wracali, szukałam ich w sieni, w izbach, na strychu; pobiegłam do drzwi, aby sprawdzić, czy nie ma ich na, zewnątrz, ale nie mogłam przekroczyć progu.

Obudziłam się przed dziewiątą zmęczona, jakby wyżęta, z bólem ucha i wtedy zrozumiałam, że to nie nadmorski klimat czy zmiana wody wywołują moje mdłości, tylko ciąża.