03/11/13

Zamknijcie drzwi od kaplicy…

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Miało być inaczej. Miał być inny wpis, niezaduszkowy. Ale Profesor znów zadecydował inaczej, jak zawsze musiał mieć swoje zdanie, zawsze na przekór, pod prąd.

Spotykałem Go wielokrotnie – ale, co osobliwe, nigdy bezpośrednio nie zamieniliśmy ani słowa. Najpierw, jako student pierwszego, drugiego roku – zwyczajnie nie śmiałem. Gdybym chciał się pokusić o bluźnierczą zgoła parafrazę Pisma, to powiedziałbym, że mnie, chłonącemu splendor krakowskiej polonistyki szczeniakowi z prowincji, o dzikim apetycie na wiedzę, wystarczyłoby chwilowe choćby znalezienie się w cieniu Profesora, muśnięcie Jego płaszcza. Może przesadzam, ale prawdą jest, że otaczała Go jakaś niezwykła aura niedostępności, nieprzenikliwości kogoś, kto osiągnął najwyższy etap czytelniczego oświecenia, wyzwolił się z wszelkiej przygodności (i niedogodności) tego, co czytaniem nie jest, stał się jego – czytania – bodhisattwą. Potem po prostu bywaliśmy w murach Gołębnika coraz rzadziej – On z powodu wieku, ja dlatego, że życie poniosło mnie gdzie indziej. Światło Jego dzieł też już mnie aż tak nie oślepiało – okrzepłem we własnym myśleniu o literaturze, zrozumiałem, że proponowane przezeń sposoby czytania nie są ścieżkami, które prowadziłyby mnie w miejsca warte odwiedzenia. A przecież zawsze unosił się gdzieś nad tym, co czytałem i pisałem, co o czytaniu i pisaniu myślałem – jako cień albo rozblask, jak to widmo, które nieproszone staje na końcu pierwszej odsłony wileńsko-kowieńskich Dziadów, a przeciw któremu Guślarz z całą swą tajemną wiedzą nic podołać nie może.

Pierwsze z tych bezsłownych spotkań to jedno z zebrań Katedry Teorii Literatury – nieśmiało, w ciemnym jakimś kącie, chłonąłem widok wzniosłych agonów mędrców, z zawstydzeniem odkrywając, że mędrcy czasem wcale aż tacy mądrzy nie są. Profesor w ochronnej aurze bycia bez mała osiemdziesięcioletnim emerytem zdawał się w ogóle nie uczestniczyć w ze słowa na słowo coraz bardziej kuriozalnej prelekcji badaczki; zdawał się bez reszty zaangażowany w przywracanie do stanu używalności długopisu – wąskie, arystokratyczne dłonie z drżeniem podejmowały beznadziejne próby osadzenia na powrót we właściwym miejscu cieknącego wkładu, plamiącego kolejne chusteczki higieniczne, notatnik, blat, palce, być może w końcu (choć tu już chyba trochę pamięć zastępuje mi konfabulacja) brodę… I nagle – trzask! Wszystko ląduje w nieładzie na stole, a Profesor, ewidentnie rozjuszony niepowodzeniem na polu majsterkowania, zabiera się do wdeptywania prelegentki w ziemię. To było coś niebywałego: brzmiało tak, jakby po jednym usłyszeniu nauczył się tekstu na pamięć – cytował, punktował zdanie po zdaniu, bezlitośnie wyłapywał najdrobniejsze logiczne nieścisłości, czekałem, aż zacznie znęcać się nad przecinkami i ortografią.

Spotkanie kolejne: lektura Głównych problemów wiedzy o literaturze i Wymiarów dzieła literackiego. Trauma zrodzona ze świadomości, że ma się do czynienia z jakimś mózgiem monstrualnym, że czyta się coś napisanego przez potwora. Być może ktoś pamięta, jak to Frank Herbert w swojej wielkiej opowieści o Diunie powołał do życia mentatów: ludzi spreparowanych tak, by potrafili wygaszać jakiekolwiek emocje i zamieniali się w ludzkie komputery, dla których mocy obliczeniowej czas i przestrzeń nie stanowiły nijakiej przeszkody, co najwyżej kolejną zmienną w równaniu. Tam było to samo, jakieś graniczące z metodycznym/metodologicznym szaleństwem dążenie do wypowiedzenia wszystkiego, co kiedykolwiek na temat literatury wypowiedział ktokolwiek mający coś do powiedzenia: do dziś pamiętam, jak groza zmusiła mnie do (czasowego) poniechania lektury przy jednym z przypisów, gdzie wywiedzione zostało, kto jako pierwszy w dziejach użył terminu “krytyka literacka”.

A jeszcze kiedy indziej: siedzimy naprzeciw siebie w przyziemiu Biblioteki Jagiellońskiej, gdzie łaskawie zezwolono mi poza czytelnią na korzystanie z rozsypujących się roczników “Kuriera Wileńskiego”. Tylko my dwaj. Po raz pierwszy (i ostatni) dopuszczony jestem do misterium tremendum sceny założycielskiej powstawania tych upiornych tekstów nie zostawiających ani jednej szczeliny, w którą mógłby wrazić się protest głupiejącego czytelnika.

I jeszcze jedno: wywiad z Profesorem na łamach jednego z numerów “Znaku”, poświęconego kryzysowi humanistyki. Znając Jego krytyczne podejście do wielu przejawów nowych praktyk akademickiego czytania, nowych mód teoretycznych i interpretacyjnych, rozmówcy chcą Go sobie łatwo ustawić, przyprawić Mu gombrowiczowską gębę etatowego kontestatora wszystkiego, co nie mieści się w oświeceniowo-pozytywistycznym ideale naukowości. Oczywiście – złośliwa satysfakcja, kiedy Profesor się nie daje, kiedy zmusza przeprowadzających wywiad do pojęcia subtelnej różnicy między uznaniem czegoś za bzdurę a stwierdzeniem, że coś nie wydaje się ani inspirujące, ani nie, bo się po prostu tego nie rozumie. Rzecz osobliwa, najgłębiej ironiczna – wielu młodych uczonych-w-pismach zabierających głos w dyskusji tapla się w mieliznach napastliwych jeremiad i (znów Gombrowicz, a jakże) takich czy innych objawień niemożności, a niemal dziewięćdziesięcioletni Profesor po prostu mówi, że nie będzie wyrokował na temat tego, na czym się nie zna.

I dalej: postscriptum do powyższej debaty na temat nowotworów podżerających polskie studia literaturoznawcze, czyli dyskusja redakcyjna “Wielogłosu” z moim jakże skromnym udziałem kogoś, kto między profesorskie rozpoznania kondycji Akademii miał wtrącić to czy owo z punktu widzenia nauczyciela liceum. W numerze periodyku z zapisem tamtej dyskusji znalazło się też miejsce na teksty tych, którzy nie rozmawiali bezpośrednio; uwagę na to, co mówiłem, zwrócił tylko On. Nie muszę dodawać, że – najdelikatniej mówiąc – nie był to głos aprobatywny… A ja (po pierwszym, co tu dużo nie gadać, rozgoryczeniu) poczułem się z tym znakomicie; dołączyłem oto do elitarnego klubu tych, których zrugał Profesor – a towarzystwo to doprawdy znamienite.

Spotkanie ostatnie: pisałem do “Tekstów Drugich” recenzję z jednej z ostatnich Jego książek. Prawdopodobnie był to też jeden z najoporniej powstających moich kawałków – nie tylko z powodu jakoś tam panicznego respektu wobec recenzowanego (choć to również), ale też w poczuciu rozpaczy, że nie mam nic do powiedzenia. Nie, bynajmniej nie dlatego, że nie zrozumiałem; nie dlatego też, bym został olśniony, bo to już był ten czas, o którym pisałem uprzednio: wiedziałem, że Jego obłąkańczo precyzyjne, encyklopedyczne dociekania nijak się mają do tego, co ja uznaję za ważne w literaturze. Oczywiście nie chodziło też o to, że musiałbym odnosić się niechętnie – wprost przeciwnie, wiele fragmentów zawartych w Jeszcze dopowiedzeniach uważam na jedne z najciekawszych rzeczy, jakie On napisał. Po prostu po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak straszną cenę płaci się za pragnienie powiedzenia wszystkiego z absolutnej, przysługującej jedynie bogom (bądź maszynom), wysterylizowanej z każdej subiektywności perspektywy. A ceną tą jest zniknięcie, rozproszenie się w swych nieludzkich (bo dążących do pełni niezapośredniczonej wiedzy) sądach, odmówienie sobie prawa do niepodrabialnej sygnatury, do idiomu. Dla recenzenta – rozpacz. Z czym polemizować – z trudnym do zakwestionowania, wywiedzionym wprost z ducha oświecenia praktycznym rozumem, zdrowym rozsądkiem? Co obalać – szeroki na milę mur pozytywistycznego przywiązania do empirii (zaświadczanej erudycją, wobec której śmiesznym wydaje się tych ileś tam przeczytanych przez recenzującego książek, jakaś niewarta wzmianki liczba z trzema zaledwie zerami na końcu)? O kim pisać – o kimś, kto równie dobrze mógłby być nienazywalnym Molochem przeżuwającym niekończącą się masę bibliotecznej żertwy?

Chyba też po części dlatego nazywam go po prostu Profesorem – bo całe swe życie strawił na misji (moim zdaniem – daremnej; a przez to być może tym większym naznaczonej patosem) odnalezienia takiej alchemii czytania, która dałaby czytelnikowi możność spojrzenia na literaturę sub specie aeternitatis… A przecież było to życie naznaczone wielkim osobistym bólem, cierpieniem łamiącym najtęższych, niezrozumiałymi gestami publicznymi, które jeszcze dziś różnej maści ideologiczne bulteriery i talibowie traktują jako przyzwolenie, by czynić sobie z  Niego ochłap do tchórzliwego, skrytego za internetową anonimowością kąsania – a z drugiej strony, życie kogoś stawianego za wzór; “nie wiesz, jak się zachować – pomyśl, co na twoim miejscu zrobiłby Profesor”, powiadali ci pamiętający, jak to podobnoż właśnie u niego, nieskazitelnego marksisty, studenci przechowywali bibułę – bo jasne było, że tam akurat żadnemu esbekowi do jego psiego łba nie przyjdzie niuchać. Ale piszę też o nim jako o Profesorze z tych samych powodów, dla których tytani średniowiecznej scholastyki nie uważali za konieczne Arystotelesa nazywać inaczej, niż po prostu Filozofem – bo filozofów minorum gentium może być wielu, ale Filozof jest tylko jeden.

W przeddzień tegorocznej uroczystości Wszystkich Świętych zmarł Profesor. Zmarł Henryk Markiewicz. Stawiam pod tym moim pisaniem o nieskonsumowanych spotkaniach z nim kontrasygnatę Jego imienia i nazwiska, bo przecież paradoksalność sygnatury zasadza się na tym, że jest ona jednocześnie zamknięciem i otwarciem.