debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Port Wrocław łączył ludzi.

Kamil Zając

Głos Kamila Zająca w debacie "Opowieści Portowe: Wrocław".

strona debaty

Opowieści Portowe: Wrocław

Port – to są spotkania
Kumpli, co przed laty
Uwierzyli w ziemi
Czarodziejski kształt;
Za marzenia głupie
Tu się bierze baty,
Któż mógł wiedzieć, że tak
Mały jest ten świat?

Oh! Johnny Walker, mały jest ten świat!

Przeszło dekadę temu lokalne media donosiły o hucznym transferze i transformacji Portu (ex-Fortu) Legnica na/do Port Wrocław. Moje pierwsze przybycie do Portu było ciche, przepełnione ciekawością, kierowane zachłannością doznania wierszy czytanych na żywo przez swoich autorów.

Pamiętam ulicę Rzeźniczą. Pomruk i gwar. Mnóstwo ludzi, murek przed Teatrem Współczesnym z ożywczą atmosferą, która sprzyjała nawiązywaniu kontaktów, być może przyjaźni. A nawet jeśli nie, to był to doskonały asumpt do napicia się alkoholu, palenia papierosów i rozmów z ludźmi, którzy z wiadomych sobie przyczyn również zawitali do Portu.

Na scenie działo się niebanalnie, ciekawie, mimo że królowało słowo. Publiczność słuchająca z uwagą, niekiedy wkraczająca w dialog z twórcą podczas wystąpień, jak Arkadiusz Kremza, który donośnym głosem z widowni do jednej z debiutantek podczas jej odczytu krzyczał: „Bez jaj! To są bardzo słabe wiersze!” Znakomity był koncert Świetlików, interesująco grały dziewczyny z ówczesnego zespołu Andy.

Wiele osób z autentycznym smutkiem wspominało legnicką Maskę utyskując, że nie ma knajpy festiwalowej. Wieczorna integracja musiała odbywać się w rozlicznych lokalach, czasami hotelach i oczywiście na Trzebnickiej 4. Chyba właśnie dlatego rok później Port został przeniesiony do Centrum Sztuki Impart.

W 2005 roku na kolejną edycję tłumnie zawitali Nieszufladzianie. Było to jedno z pierwszych spotkań wielu osób, które kojarzyło się z internetu, a łączyła ich poezja. To właśnie tutaj poznawali się na żywo, pili, palili, rozmawiali, wymieniali opiniami, wierszami, partnerami i partnerkami, wspólnie się dewastowali. To była niewątpliwie fala wznosząca Portu.

Rok później Artur Burszta przybył na kolejne spotkanie autorskie na piecu, które było organizowane non-profit przy ulicy Trzebnickiej. W prywatnym mieszkaniu po drabinie na piec, w celu zaprezentowania fragmentów swojej twórczości, wdrapywali się Maciek Malicki i Andrzej Sosnowski, których to z Karolem Pęcherzem zaprosiliśmy na spotkanie.
Czytali swoje utwory dla przeszło stu osób. Atmosfera była wyborna. Tutaj znajdziecie fragmenty z tego spotkania: https://www.youtube.com/watch?v=CqIDG2Ift-U, które oczywiście nie oddają ducha, entuzjazmu i skrytej euforii chwilowego współodczuwania.

Prawdopodobnie niesiony tym, czego doświadczył, Dyrektor festiwalu zadzwonił do mnie i Karola z propozycją spotkania, na którym zaproponował nam współorganizację Portu Wrocław 2006. Zgodziliśmy się. Do naszego teamu dołączył specjalista od efektów wizualnych Kuba Lech. Przygotowania do kolejnej edycji ruszyły pełną parą. Udało się nam wypracować koncepcję całości wraz z scenariuszami poszczególnych spotkań, które uprzednio musieliśmy ustalić z autorami.

Z perspektywy lat myślę, że był to Port unikatowy. Udało się namówić Bohdana Zadurę, Jurija Andruchowycza i Wasyla Machno, aby podczas odczytu swoich wierszy byli ubrani w dresy Śląska Wrocław. Spotkanie nosiło tytuł „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Każda prezentacja była okraszona dźwiękami oraz muzyką na żywo specjalnie przygotowaną pod wiersze każdego z czytających autorów. Zespół Karbido swoim brzmieniem wniósł nową jakość, podobnie jak wizualizacje wyświetlane na pięciu ekranach, a czasami nawet suficie sali.

Podczas spotkania z Andrzejem Sosnowskim odbywał się teatr półcieni inscenizowany specjalnie dla licznie zgromadzonej publiczności. Stolik, przy którym siedział autor, w pewnym momencie zaczął latać, muzyka przechodzić w dodekafoniczne rozstrojenia, a głos zmieniać barwę i tembr. Śmierć autora inaugurowała promocję jego nowej książki, a potem zapanował mrok dokumentny. Kiedy rozbłysnęły światła, na scenie przy stoliku siedziała dziewczynka z żyletką w ustach, zaś Andrzej Sosnowski pojawił się na widowni kłaniając się współtowarzyszom odczuwania. Standing ovation pośród burzy oklasków.

Z racji pełnionych obowiązków nie mogłem oddać się, jakże przyjemnej, fali imprez. Dyrektor festiwalu powierzył mi zaszczytną funkcję zadbania o występujących autorów oraz o to, aby na scenie z udziałem poetek i poetów wszystko przebiegało zgodnie z misternie ustalonym wcześniej scenariuszem i harmonogramem.

Na godzinę przed pierwszym występem (około dwudziestu autorów czytało po jednym wierszu z antologii Moi Moskale) musiałem zgromadzić poetki i poetów w jednym miejscu. Nie było to zadanie łatwe, dlatego dostałem do pomocy kierowcę z dużym busem i udałem się do hotelu Wodnik. W połowie drogi mijamy sporą grupę poetów śląskich. Uchylam okno, automatycznie zostaje zaproponowany mi przez kolegów alkohol, co jest oczywiście wyrazem sympatii. Informuję, przekazuję słowa Artura, z delikatnością naciskam, na co Róża Filipowicz mówi:

– Dobrze, Zajączku! Już idziemy do Impartu.

Poszli. W hotelowej restauracji przy stoliku spotykam Marcina Sendeckiego, Tadeusza Piórę i Andrzeja Sosnowskiego. Tadeusz unosi dłoń w górę i prosi kelnera o cztery pięćdziesiątki. Po ciepłym przywitaniu, wygłosiłem ponaglająco-mobilizujący mesydż dyrektora. Autorzy oczywiście byli niebywale spokojni:

– Tadeuszu, jak Twoje spaghetti?
– Andrzeju, toż to można nazwać ledwie spaghettini.

Spotkanie było znakomite. A opieka nad autorami ciekawa i niezwykle sympatyczna. Na przykład jak  na backstage’u przed występem Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Kapitan Mike, z zespołu Karbido, podchodzi do autora i mówi:

– Cześć Eugeniusz! Za chwilę wychodzimy na scenę. Jesteś przygotowany?

Na co Eugeniusz odpowiada:

– Drogi Michale. Stary poeta zdradził mi kiedyś radę na udany odczyt. Otóż na pół godziny przed występem należy udać się do toalety i dwa razy się zonanizować. Od tego czasu ja jestem zawsze przygotowany! Czego i Tobie życzę – powiedział zerkając głęboko w oczy. Po czym spojrzał na mnie, podszedł i rozpoczął:

– Drogi Kamilu! Zapewne znasz takiego poetę, innowiercę, jak Mikołaj Rej. Albo dajmy na to takiego Jana z Czarnolasu, zwanego Kochanowskim. Otóż wyobraź sobie, że on nie miał żadnego wieczoru autorskiego, więc czego, do kurwy nędzy, oczekuje ode mnie pan Artur Burszta?

Po czym wyszedł na scenę i zrobił, wespół z Michałem Litwińcem i chłopakami z Karbido, wspaniałe hipnotyczne widowisko, które pięknie dookreślne było chłodnym oświetleniem sceny. Grzechem byłoby nie wspomnieć o występie Matplanety, która była wówczas w szczytowym okresie swojego grania. O ile mnie pamięć nie myli, podczas koncertu widziałem na widowni Natalię Gorbaniewską, zaś po koncercie Krzysiek Siwczyk podszedł do mnie i powiedział, że dla takich wydarzeń i takiej atmosfery warto zawitać do Portu. I tylko szkoda, że Bohdan zgubił etui na swoje okulary.

Z wiadomych względów był to Port, który najlepiej pamiętam. Rok później zrezygnowałem z organizowania kolejnej edycji, gdyż miałem na niej wystąpić jako autor. Tłumaczyłem, oczywiście zachowując analogię porównań, że nie można organizować wyścigu Tour de France i jednocześnie brać w nim udział w charakterze jednego z zawodników Portowej drużyny.

Z minionych edycji Portu największe wrażenie wywarł na mnie koncert Lecha Janerki.