debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Przyszłość krytyki literackiej

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Przyszłość literatury”.

strona debaty

Przyszłość literatury: wprowadzenie

Spekulowanie na temat przyszłości wydaje się mi dość niebezpieczne i na ogół rozmija się ze stanem faktycznym. Michel de Certeau, postawiony w latach 70. przez rząd francuski przed zadaniem naszkicowania instrukcji obsługi człowieka na najbliższe dekady, zauważył, że właściwie nie umiemy jako humaniści mówić nawet o teraźniejszości, a dopiero po jej przekroczeniu można by dokonywać futurologicznych wycieczek, które byłyby naukowo zasadne. Zamiast o przyszłości, zaczął więc pisać o codzienności i na tym poprzestał, bo okazała się ona tematem zbyt rozległym, by zgłębił go jeden zespół badawczy. Zaproszony do podobnych spekulacji, spróbuję więc zacząć w stylu de Certeau: jaka przyszłość czeka krytykę literacką? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba przyjąć jakieś ujęcie „teraźniejszości” (stanu obecnego) oraz jakieś ukonkretnione rozumienie „krytyki literackiej”. Jako praktyka (znaczenie 1, antropologiczne) oraz jako instytucja pola literackiego (znaczenie 2, socjologiczne) wydaje się ona powszechnie zrozumiała, ale to tylko wrażenie, bo tkwiąc w tzw. szerokiej teraźniejszości, odnosimy się jednocześnie do wielu możliwych początków dyscypliny. Dla ułatwienia odwołam się więc pokrótce do dwóch spojrzeń: genetycznego i funkcjonalnego.

Trzeba też wspomnieć, że przecież nie żyjemy już w latach 70., a nasza przyszłość nie jawi się już jako część nowoczesnego projektu, lecz jako czas niewiadomego, czegoś, co nadchodzi, ale nie zawsze jest oczekiwane (w Derridiańskim rozróżnieniu: l’avenir wobec le futur). Trudno mi więc pisać o przyszłości jako takiej, również przyszłości krytyki literackiej, w świetle noworocznych zapowiedzi rewolucji komputerów kwantowych i AI oraz w cieniu nieokiełznanej depresji klimatycznej. Trudno rozstrzygać, czy w ogóle będzie jakaś przyszłość, która wymknie się algorytmom kreatywnym i ich postępującej zdolności do generowania informacji.

Ale zróbmy dwa kroki wstecz. Z perspektywy genetycznej krytyka literacka (a nawet szerzej: krytyka sztuki, ale ta odrobinę wcześniej) wyłania się w znanej nam postaci na przełomie XVIII i XIX wieku, wraz z narodzinami tzw. sfery publicznej, w epoce konfliktów między władzą królewsko-arystokratyczną i bogacącym się mieszczaństwem (nawet jeśli np. w późnym oświeceniu czy romantyzmie ta sfera publiczna ma jeszcze głównie charakter dworski i salonowy). Korzysta wówczas z wolnych, rodzących się instytucji dziennikarskich – prasy, z czasem oczywiście również z radia, a teraz stron internetowych – jako przestrzeni, w których może się nie tylko wypowiadać na temat dzieł sztuki i dokonywać ich hierarchizacji, ale też może i musi interweniować w kwestiach społecznych. Krytyka zabiera bowiem głos tu i teraz, i jak klerkowska, niezaangażowana czy formalistyczna by nie była, w znacznie większym stopniu jest powiązana z warunkami, w jakich powstaje, oraz z doraźnymi interesami politycznymi i ekonomicznymi, niż np. akademicka nauka o literaturze[1]. Siła i znaczenie tak rozumianej krytyki jako instytucji wiąże się więc 1) z dobrze funkcjonującą sferą publiczną, tzn. taką, w której uznaje się wartość dyskusji na argumenty oraz ich rolę w wypracowaniu wspólnych stanowisk lub przynajmniej odsłanianiu antagonizmów, 2) oraz z mediami, które gwarantują tej sferze istnienie dzięki umożliwieniu wymiany poglądów i informacji.

Z perspektywy naszego kraju sfera publiczna zawsze była dość słaba, miała raczej charakter chwilowego formowania się w podziemiu, w nieustannej kontrze wobec wspólnego wroga, niż demokratycznej przestrzeni, w której ścierają się stanowiska (jak widział to Habermas). Jej słabość – w kontekście przyszłości – dotyczy więc nie tego, czy pojawi się kolejny wróg, który znowu na chwilę zacementuje poczucie niezbędności krytyki jako narzędzia oddolnego wypowiadania posłuszeństwa, tylko czy będzie się ona potrafiła przeobrazić w przestrzeń typową dla nowoczesnych społeczeństw zachodnich i nie stracić w ten sposób swojej legitymizacji (a to z kolei brzmi, jakby tezy Stanisława Brzozowskiego sprzed stu lat były wciąż aktualne…). A zatem: czy naszą tożsamość zbiorową zwiążemy jeszcze jakoś z dyskusją o sztuce i humanitas, jak myślano o tym w XIX i pierwszej połowie XX wieku, czy też przeciwnie: z nowymi technologiami, postępem nauk przyrodniczych, startupami i ich efekciarskimi guru samorozwoju, gonieniem zachodniego PKB czy inną ekonomiczną fantazją. Od tego bowiem zależy atrakcyjność krytyki (której krytyka literacka jest częścią) jako działania społecznego.

Po drugie: zmienia się charakter mediów, i nie chodzi mi wcale o nośniki (czy będzie to Internet, prasa tradycyjna, rolki na Instagramie czy opowiadające lub tańczące hologramy – to mnie w tej chwili nie interesuje, choć to oczywiście ważne i przekształca to sposoby odbioru, a więc również style tworzenia). Interesująca mnie przemiana wiąże się z jednym z ważniejszych odkryć kapitalizmu: skutecznością zarządzania afektywnego, która przekracza jakikolwiek dyskurs oparty na racjonalnych argumentach i debacie. Nie chodzi więc wyłącznie o zanik umiejętności retorycznych i argumentacyjnych na poziomie szkolnym, wynikający z przeładowania programu i spadku wartości nauki w naszym społeczeństwie, o odchodzenie od logiki jako sztuki wnioskowania (również w humanistyce), o nieumiejętność formułowania argumentów, którą zastępuje ferowanie sądów i ich kolażowe/kontekstowe obudowanie. To coś więcej. Afektywny kapitalizm jest tani i skuteczny, bo działa na poziomie organizmu, a nie jaźni, omija racjonalny umysł i tym samym namysł – pobudza, antagonizuje, skupia wokół wydarzenia duży potencjał emocjonalny i energetyczny, a potem szybko i sprawnie go rozładowuje. Afektywne media – wciąż tworzące oczywiście sferę publiczną, choć odmienną, bardziej plemienną – nie są przestrzenią, w której krytyce będzie łatwo się odnaleźć. To widać już dziś w problemach, jakie młodzi ludzie (lub ich wirtualne awatary) mają z oddzieleniem recenzji od opinii, krytyki od hejtu, polemiki od dissu, newsa od fake newsa, a także z wychwytywaniem i tolerowaniem ironii (tej arcyinteligenckiej, podstawowej linii obrony przed silniejszym: władzą, metafizyką, przemocą). To przekłada się również na pewne „specjalistyczne” stanowiska w obrębie samego myślenia o krytyce: zmęczenie projektem krytycznym jako typowym dla nowoczesnego podmiotu i ruch w stronę postkrytyczności, krytyki empatycznej i emocjonalnej, lęk przed wartościowaniem i hierarchizowaniem, budowanie wspólnot afektywnych (typowych dla blogów czy fandomów) wokół tekstów kultury, które powinny być raczej dyskutowane niż współafirmowane. Przesunięcie ciężaru wiązań społecznych od skonfliktowanych ze sobą wspólnot dyskutujących jednostek (wówczas wartością pozostaje ta dyskusja i dążenie do prawdy) do wspólnot afektywnych i intersubiektywnych, od przedmiotu dyskusji (np. wiersza) do pozycji podmiotowych (moje odczucia i doświadczenia), przełoży się moim zdaniem na konsekwentne osłabianie znaczenia pracy krytycznej (i tej wokół sztuki, i krytyki filozoficznej, pojętej jako specyfika nowoczesnej podmiotowości, a więc czegoś retro).

Drugie ujęcie, to funkcjonalne, każe mi wrócić do starego tekstu Janusza Sławińskiego o funkcjach krytyki literackiej (zawsze do niego wracam z tęsknoty za ładem). Pomyślmy na chwilę – na wzór językoznawstwa strukturalnego, jakkolwiek by to nie zabrzmiało – o funkcji informacyjnej, impresyjnej, ekspresyjnej, fatycznej, poetyckiej itd. Każda z nich jest inaczej obsadzana nie tylko w projektach krytycznych i tekstach (w zależności od gatunku i medium), ale też w określonej epoce (funkcja ekspresywna dominowała w krytyce romantycznej i tej z epoki Młodej Polski, postulatywna w krytyce związanej z dużymi projektami polityczno-estetycznymi modernizmu i awangardy, metakrytyczna, gdy bardziej niż książki interesować zaczynają nas interesy w samym polu literackim, co jest typowe dla akademickich gestów wycofywania się i syntezy). Obecne czasy niechętnie patrzą np. na funkcję postulatywną krytyki, bo w ogóle niechętne są jakimkolwiek odgórnym planom i wizjom zarządzania, które postrzegają jako opresyjne. Zakładam, że jej rola będzie dalej maleć. Ciężar informacyjny tekstu krytycznego (wszystko można sobie wygooglować w pół sekundy, poza tym zewsząd otaczają nas dziennikarskie noty, rozmowy z autorami, filmiki promujące, polecajki – cierpimy raczej na nadmiar informacji o tekście literackim niż ich niedobór) też przesuwa się w stronę ekspresji, prezentacji poglądu, rzadziej poszerzenia możliwości recepcji, a więc pogłębienia odczytania. A to są rzeczy, których – wbrew jej podstawowym funkcjom – w krytyce szukają już tylko czytelnicy wyspecjalizowani, nauczeni tego sposobu pisania/mówienia i próbujący skonfrontować własną lekturę z jakimś innym, sprofesjonalizowanym głosem. A wówczas przyświecać nam musi jeszcze jedno założenie, często nieuświadomione – że istnienie takiego sprofesjonalizowanego głosu w ogóle uznajemy za zasadne, a przynajmniej bardziej zasadne niż istnienie opinii naszego kolegi/koleżanki. Wszak gustom kolegi ufamy, a po rozpoznania krytyka, kogoś obcego, sięgamy, gdy właśnie tego elementu profesjonalizacji (czasem pogłębienia odczytania, czasem zmiany perspektywy) brakuje nam w osądzie własnym i w rozpoznaniach naszych znajomych.

To wszystko wiąże się jednak ponownie z przenoszeniem ciężaru z linii argumentacyjnej na sposoby ekspresji, wzmacniania i eksponowania pozycji podmiotowej, budowania „ja”. Sprawi to moim zdaniem, że krytyka coraz bardziej ulegać będzie gettoizacji i żadne akcje „popularyzacyjne”, wzrosty czytelnictwa, nasze zmiany wizerunków z krytyka na dziennikarza kulturalnego, promotora książek i insta-influencera, a nawet przenoszenie się z „Odry” na Instagrama i X czy zabawa w podcasty tego nie zmienią. Wszystkie one wskazują bowiem na inną dynamikę i charakter sfery publicznej, bardziej emocjonalnej, prezencyjnej, skupionej na konsumpcji, niż ta, która wytworzyła etos inteligencji i krytyki, w jej imieniu formułującej sądy i tworzącej hierarchie. Dobrze widać te zmiany w szeroko zakrojonej krytyce kultury popularnej: seriali, gier, blockbusterów. Częściej omawia się całe zjawisko, niż dzieło, częściej sięga po kontekst, niż zgłębia przedmiot. Trudno odwołać się przy tym do jakiegoś programu estetycznego i kategorii, bo jesteśmy przecież w przestrzeni produkcji umasowionej, więc podstawowym kryterium pozostaje rozrywkowość (grywalność, playfulness, itd.). Widać to również w poezji – zainteresowanie nią nie słabnie, jest przecież wchłaniania i przetwarzana przez młodsze pokolenia, jest dyskutowana i szerowana w ramach nowych sposobów komunikacji, ale w tej perspektywie krytyka literacka jako instytucja nowoczesnego pola literackiego zawsze wygląda jak wąsaty wuj na weselu. Na razie zgadzamy się jeszcze, że trzeba go zaprosić, bo przy całym swoim krindżu czasem powie coś zabawnego, czasem mądrego, a czasem zaprowadzi porządek, no i przecież to rodzina. W końcu jednak zaproszenia na wesela przestaną przychodzić, a nam zostaną stypy i elegie, rozciągnięte na kolejne kilkadziesiąt lat.

Rozwiejmy jednak czarne chmury. W żadnym razie w przeszłość nie odchodzi mówienie o książkach, a nawet spieranie się o nie (tu też byłbym ostrożny; obsadzenie emocjonalne, tak pożądane w afektywnym kapitalizmie, sprzyja konfliktom i sporom, nawet jeśli nie mamy języka, żeby je uzasadnić; fandomy wcale nie są wspólnotami spokojnymi i wolnymi od tarć). Nie chodzi mi o doraźny moment pokoleniowej słabości krytyki w Polce i kwękanie na jej zapaść, bo ta akurat ma się świetnie, a młodzi ludzie (urodzeni już po roku 2000), którzy wchodzą w to pole, są niesamowici, a ich głos jest bardzo cenny. Wiadomo: „no i lubię młodzież, bo młodzież jest nadzieją. Młodzież jest nadzieją tego świata”. Tym, co wygasa na naszych oczach, jest rzekomo naturalny sojusz między nowoczesnością i krytycznością/umysłem krytycznym, na którym wychowało się co najmniej pięć ostatnich pokoleń. Z jego zerwania wyłonić się musi inny podmiot, oczekujący innego miejsca w sferze publicznej, innej reprezentacji, a tym samym innych sposobów zabierania głosu. Czy stanie się to już za moich czasów? Nie sądzę, ale pewnie będę obserwował te zmiany z coraz mniejszymi kompetencjami kulturowymi i zdolnością ich rozumienia, a tym samym komentowania.

Nie wydaje mi się, żeby sztuka przestała być istotna – każde duże wydarzenie społeczne, z którym mamy do czynienia w ostatnich latach, potwierdza tylko, że kiedy opieramy się historycznej niewiadomej, próbujemy zbuntować się przeciwko systemowi lub władzy, protestować przeciw wojnie czy niesprawiedliwości albo nawet zwizualizować sobie problem czy poradzić z traumą – uciekamy się do sztuki i jej języka. Nadal (może nawet bardziej niż w XX wieku) pełni ona funkcje poznawcze i wiąże wspólnoty, kanalizuje emocje, działa wówczas jak dawne partie polityczne – jako banki odroczonego gniewu lub nadziei. Ale czy ustawiona w takich funkcjach sztuka potrzebuje towarzyszącej jej krytyki jako instytucji porządkującej, wprowadzającej hierarchie, argumentującej przeciwko jakimś sądom estetycznym? Nie wiem, ale wydaje mi się, że raczej nie. Wśród odbiorców upowszechni się moim zdaniem myślenie o krytyce jako ekspresji jednostki, która tworzy wokół siebie sieć relacji i zyskuje odpowiednią widoczność w przestrzeni medialnej. Trudno ją wówczas nazwać sferą publiczną, bo sieciowy charakter baniek informacyjnych, zarządzanych przez algorytmy, skutecznie wyklucza możliwość istnienia jakiejkolwiek agory. Sama ta widoczność – jak w przypadku influencerów, a mamy już przecież literackich influencerów, którzy udają krytyków starego typu – będzie wówczas źródłem legitymizacji i zapewni autorytet takiego głosu. Nie pójdzie za tym refleksja, że ta jednostka „mówi” jako funkcja szerszego pola estetycznego i środowiska krytycznego (bo nie ma mowy ani o środowisku, ani o polu), a więc reprezentuje nie tylko siebie, ale też pewien stan dyskusji i wspólny wielu ludziom sposób widzenia zjawisk. To spowoduje, że skuteczniejsze w przemawianiu do czytelników, trzymaniu ich przy sobie, przyciąganiu ich uwagi, będą strategie afektywne, a nie dyskursywne. Krytyka emotywna, krytyka oparta na intersubiektywnym podzielaniu odczuć, krytyka jako wspólnota afirmująca, powoli będzie wypierała krytykę intelektualną, opartą na argumentach, celebrującą logikę konfliktu i wierną dogmatowi nieufności (a może już wyparła i bronimy ostatniego bastionu?).

Gdybym pokrótce miał sformułować moje wątpliwości wobec przyszłości krytyki jako działalności, wskazałbym więc na 1) przemiany sfery publicznej i 2) odchodzenie od modelu racjonalnej dyskusji oraz 3) narcystyczne wręcz przeinwestowanie myślenia z pozycji podmiotowych, któremu sprzyja 4) powszechne utowarowienie sądów smaku (a więc gustów) i 5) rankingoza, tak indywidualna, jak i ta big data (gdy dane jakościowe wypierane są przez ilościowe). Jeśli krytyka literacka zdoła się im przeciwstawić, przetrwa – chociaż w odmiennej formie. Nie wspomniałem nic o finansach, czasopismach, etatach i stypendiach dla krytyków oraz nowych profesjach krytyka-udającego-naukowca i krytyka-freelancera, szybciej reagującego na trendy, ani w ogóle o miejscu krytyki na akademii (najpierw profesjonalizacji jej i jej języka, na co zżymają się niektórzy czytelnicy bez humanistycznego wykształcenia, a teraz wypieraniu jej przez tzw. nową humanistykę, uśmiechającą się czule głównie w stronę nauk przyrodniczych lub samej sztuki). No właśnie – nie wspomniałem, bo to są problemy drobne i doraźne, powiedziałbym: lokalne. Można je łatwo rozwiązać kilkoma decyzjami naszego rządu w sprawie polityki kulturalnej kraju, a my spekulujemy na temat odległej przyszłości i końca nowoczesnego, krytycznego podmiotu. Nie wątpię jednak, że nawet te doraźne nie zostaną rozwiązanie, bo w gruncie rzeczy krytyka jako samodzielna instytucja w polu sztuki ma coraz mniej obrońców i wraz z wymieraniem kolejnych roczników przyzwyczajonych do nowoczesnej gry w kulturę tych obrońców raczej przybywać nie będzie.

Po przeczytaniu raz jeszcze kilku powyższych akapitów dochodzę do wniosku, że nigdy dotąd nie napisałem tak posępnego tekstu. Myślenie o przyszłości krytyki chyba mi nie służy, może dlatego, że przyszłość raczej nie służy humanistyce, choć z pewnością się bez niej nie wydarzy. Jako krytycy wyczekujemy przecież tego, co nadejdzie (l’avenir) z niepokojem i nadzieją, tzn. niecierpliwie czekamy na nowe książki, witamy nowe głosy i zjawiska, próbując je opisać i usystematyzować. Ale wyczekujemy ich z całym bagażem nowoczesności, z którego nie sposób (nie wolno nam) zrezygnować. A bagaż ma popsute kółka i strasznie ciąży, więc kto wie – może już niedługo kolejne pokolenie „krytyków” po prostu zostawi go na peronie.


Przypisy:
[1] Też zresztą twór stosukowo młody, który z krytyką pozostaje w różnych relacjach, od wchłaniania jej metod i dynamiki (np. close reading czy dwudziestowieczna humanistyka francuska) po całkowitą marginalizację i deprecjację jako „tej trzeciej” obok historii i teorii – wówczas w obrębie akademii można uprawiać co najwyżej badania nad krytyką, metakrytykę, a wszelkie procedury interpretowania tekstów i spierania się o nie żądają innej, bardziej naukowej legitymizacji.