książki /

Podciep

Kuba Wojtala

Fragmenty książki Podciep Kuby Wojtali, wydanej w Biurze Literackim 9 września 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Podciep

To już nie jej dziec­ko. To pod­ciep, mówi mi mat­ka przy kuchen­nym sto­le i bie­rze łyk moc­nej czar­nej her­ba­ty.

Łupież Breż­nie­wa, tak zawsze ją nazy­wa­ła, gdy byłem mały. Okrą­gła toreb­ka pły­wa swo­bod­nie w szklan­ce z dura­lek­su. A kim ten Breż­niew był, tego do dziś nie wiem. Zanim zdą­żę się obu­rzyć i powie­dzieć: „Oj, mamuś, co ty za bzdu­ry opo­wia­dasz”, ona powta­rza, z solen­ną powa­gą god­ną tra­gicz­nych wie­ści, jak­by rela­cjo­no­wa­ła śmier­tel­ny wypa­dek czy nawrót cho­ro­by nowo­two­ro­wej:

To już nie jej dziec­ko. To pod­ciep.

Mat­ka przy­po­mi­na Sigo­ur­ney Weaver z Obce­go. Zauwa­ży­łem to jako nasto­la­tek w trak­cie oglą­da­nia pierw­szej czę­ści, któ­rą ojciec przy­tar­gał kie­dyś z osie­dlo­wej wypo­ży­czal­ni kaset. Nawet podob­nie zaci­ska i tak wąskie już usta. Wyglą­da wte­dy, jak­by ktoś wziął różo­wą paste­lę i nary­so­wał na jej twa­rzy cie­niut­ką kre­skę.

Cisza osia­da na cera­cie w bia­ło-czer­wo­ne kwia­ty. Nagle, z dziw­ną werwą, mat­ka doda­je:

I zanim mnie skry­ty­ku­jesz, że godom far­ma­zo­ny, Maj­kow­ska to wczo­raj powie­działa. Żeśmy sta­ły w kolej­ce w mię­snym. Kupy­wa­łam ścin­ki dla Łobu­za. Spo­glą­da w dół na leżą­ce­go przy jej nodze kun­del­ka w kolo­rze bla­dej rdzy. Sma­ko­wa­ły ci, praw­da? Czo­chra jego malut­ki łepek.

A ona skąd wie?, ze zwy­kłej cie­ka­wo­ści pod­trzy­mu­ję ten absurd.

Jak to skąd? Od Wie­czor­ko­wej, wiesz, tej chu­dej i wyso­kiej spod szes­nast­ki. To teścio­wa tej bie­dacz­ki.

Nie umiem się powstrzy­mać:

No, sko­ro Wie­czor­ko­wa tak mówi…

Ta sama, któ­ra bie­gła kie­dyś przez osie­dle w bia­łym szla­fro­ku, wyma­chu­jąc wątły­mi ramio­na­mi i wrzesz­cząc, że Ruskie idą, że cho­wać się. Pod­bie­gła do mnie i Lau­ry, swo­jej cór­ki, a mojej kole­żan­ki z ław­ki, chwy­ci­ła ją moc­no za rękę i zacią­gnę­ła siłą do domu. Następ­ne­go dnia w szko­le dziew­czy­na kaza­ła mi przy­rzec, że niko­mu, ale to niko­mu o tym nie powiem. Dotrzy­ma­łem sło­wa.

Pod­ciep ino lygŏ we łōż­ku pod pie­rzy­nōm i żere, jak zawsze ślą­za­czy ojciec, któ­ry poja­wia się w wej­ściu do kuch­ni. Chy­ba schudł, jego ulu­bio­na koszul­ka z logo Gór­ni­ka Zabrze jest nie­co luź­niej­sza na brzu­chu. I srŏ w galŏty – tak gŏda­ła moja ōma.

Pra­bab­cia Anna, któ­rą led­wo pamię­tam. Śnia­da, pomarsz­czo­na twarz, a nad gór­ną war­gą ciem­ny meszek, podob­ny do tego, któ­ry wyrósł mi nie­dłu­go po czter­na­stych uro­dzi­nach. Gdy jako dziec­ko odwie­dza­łem dom dziad­ków, leża­ła już tyl­ko w łóż­ku pod gru­bym kocem, scho­wa­na za drzwia­mi z mlecz­ną szy­bą, jak sta­ry rupieć. Pew­ne­go dnia, chy­ba wcze­snym latem, gdy bawi­li­śmy się z kuzyn­ka­mi w gania­ne­go, pod bra­mę pod­je­cha­ła karet­ka. Mat­ka ojca, nasza bab­cia Feli­cja, zabro­ni­ła nam wcho­dzić do domu. Jakiś czas póź­niej para ratow­ni­ków wynio­sła na noszach nie­wiel­kie cia­ło przy­kry­te bia­łą płach­tą. Śle­dzi­łem ich powol­ny marsz w sku­pie­niu. Nie był to jed­nak ostat­ni raz, kie­dy widzia­łem pra­bab­cię.

Kil­ka dni póź­niej wyło­żo­no ją w otwar­tej trum­nie na sto­le w salo­nie. Wokół jasnej drew­nia­nej skrzy­ni zgro­ma­dzi­ły się nie­zna­ne mi kobie­ty, pew­nie sąsiad­ki i dal­sza rodzi­na. Pod przy­wódz­twem bab­ci uru­cho­mi­ły lawi­nę żałob­nej modli­twy. Zacią­gnię­te zasło­ny two­rzy­ły barie­rę przed natręt­nym świa­tłem poran­ka. Cia­sny pokój ską­pa­ny w pół­mro­ku ukry­wał smut­ne twa­rze i poje­dyn­cze łzy. Sobo­ta odzia­na w czerń. Ja zresz­tą też, w kontrze do zwy­kłych odbla­sko­wych kolo­rów, typo­wych dla lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W nowej, posęp­nej koszu­li kupio­nej przez mamę na tę oka­zję. Przy­da­ła się tyl­ko ten jeden raz.

Tam­te­go dnia spoj­rza­łem na pra­bab­kę umosz­czo­ną w trum­nie wysła­nej kre­mo­wą tka­ni­ną, z ręka­mi na pod­brzu­szu sple­cio­ny­mi różań­cem. Z bli­ska, nie­obar­czo­ny jesz­cze doro­słym stra­chem czy obrzy­dze­niem.

Pod­ciep przi­szeł i pod­mie­nił, jak matu­la nie wacho­wała. Sło­wa ojca kata­pul­tu­ją mnie z powro­tem w teraź­niej­szość. Wysmy­czył go pew­nie kajś na pole abo do lasa.

Mat­ka lamen­tu­je:

Bied­na dziew­czy­na, taka mło­dziut­ka.

Cisza ponow­nie roz­py­cha się w kuch­ni, sły­chać jedy­nie tyka­nie zega­ra.

Przy­le­cia­łem wczo­raj ze Stan­sted wie­czor­nym lotem na Pyrzo­wi­ce. Ojciec ode­brał mnie swo­im nowym uży­wa­nym samo­cho­dem. Jakiej mar­ki, nie wiem, nigdy spe­cjal­nie się nie inte­re­so­wa­łem moto­ry­za­cją. O dość opły­wo­wym kształ­cie, w kolo­rze wina, tyle wyni­ka z moich obser­wa­cji. Ale powie­dzia­łem mu, że jest ład­ny i prze­stron­ny. Prak­tycz­ny. Ucie­szył się. Tema­ty do roz­mo­wy skoń­czy­ły się nam gdzieś na wjeź­dzie do Kato­wic. Kolej­ne czter­dzie­ści minut zapcha­łem opo­wie­ścia­mi o pra­cy. Zre­la­cjo­no­wa­łem ojcu prze­bieg wszyst­kich moich pro­jek­tów i wyja­śni­łem, jakie mają zna­cze­nie dla celów ope­ra­cyj­nych fir­my, cho­ciaż on i tak nigdy by ich nie pojął. Praw­dę mówiąc, cza­sem ja sam ich nie rozu­miem. Zala­łem go poto­kiem angiel­skich słów, któ­re cięż­ko było mi prze­tłu­ma­czyć. Cały czas kiwał jed­nak gło­wą i wyra­żał zro­zu­mie­nie pomru­ka­mi. Typo­wy ojciec. Nigdy nie przy­zna, że cze­goś nie rozu­mie.

Od wcze­snej mło­do­ści całym jego świa­tem było fedro­wa­nie. Zjaz­dy do kopal­ni i, daj Boże, wyjaz­dy na powierzch­nię – to jedy­ne, co w życiu poznał. Teraz od kil­ku lat jest na eme­ry­tu­rze, gór­ni­czej, pokaź­nej. Mat­ka cze­ka na swo­ją, dora­bia­jąc week­en­da­mi jako kuchar­ka w wesel­nym domu przy­jęć o patrio­tycz­nej nazwie Bia­ły Orzeł. Na cały etat raczej nic nie znaj­dzie, ale mówi, że w sumie to nie chce, jest już zmę­czo­na robo­tą. Czę­sto puch­ną jej nogi. Twier­dzi, że powo­dzi im się dobrze i nie potrze­bu­ją ode mnie żad­nych pie­nię­dzy. „Synuś, zostaw se te fun­ty, odkła­daj na jakieś miesz­ka­nie”. Bo nie­waż­ne, czy się miesz­ka w Pol­sce, czy w Juke­ju, swo­je czte­ry kąty trze­ba mieć. Oj, mamuś, gdy­by to było takie pro­ste.

Mat­ka przy­wi­ta­ła mnie moc­nym uści­skiem. W domu nie było mnie osiem mie­się­cy z hakiem. Nawet na świę­ta nie przy­le­cia­łem, cze­go nie wyba­czy­ła mi do poło­wy stycz­nia. To były nasze pierw­sze spę­dzo­ne osob­no, za to moje pierw­sze z Owa­inem i jego rodzi­ną. Bez barsz­czu z uszka­mi, łama­nia się opłat­kiem i łuski kar­pia wkła­da­nej na szczę­ście do port­fe­la. Zupeł­nie inne, uwal­nia­ją­co obce. W Wigi­lię obej­rze­li­śmy na Net­flik­sie świą­tecz­ną kome­dię roman­tycz­ną o dwóch les­bij­kach, a potem zje­dli­śmy take­awaya z indyj­skiej knaj­py nie­opo­dal nasze­go budyn­ku w dziel­ni­cy Earl’s Court. Zatę­sk­ni­łem jedy­nie za maków­ka­mi ojca, ską­pa­ną w mle­ku, słod­ką, kle­istą masą z maku, baka­lii i pszen­nych bułek. Wie­dzio­ny tą tęsk­no­tą zadzwo­ni­łem wie­czo­rem zło­żyć rodzi­com życze­nia. Następ­ne­go dnia wyje­cha­li­śmy rano pocią­giem na świą­tecz­ny obiad do Walii.

Zaraz po wyj­ściu na pły­tę lot­ni­ska i wyłą­cze­niu try­bu samo­lo­to­we­go wysła­łem Owa­ino­wi SMS‑a, że jestem już na miej­scu, że cze­ka­ją mnie tyl­ko kon­tro­la pasz­por­to­wa i ode­bra­nie waliz­ki. Na koń­cu doda­łem trzy cmo­ka­ją­ce emot­ki. W trak­cie pisa­nia nade­szła lako­nicz­na wia­do­mość od ojca: „Jestem cze­kam”.

Mija­jąc tablicz­kę z napi­sem „Łazi­ska Gór­ne”, choć za baj­tla jesz­cze były Śred­nie, od razu poczu­łem się nie­swo­jo. Mia­łem wra­że­nie, że pas bez­pie­czeń­stwa ści­ska mnie z dziw­ną siłą, przy­gważ­dża do fote­la, jak­by żył wła­snym życiem. Obją­łem go dło­nią i gwał­tow­nie odsu­ną­łem od pier­si, bio­rąc panicz­ny, głę­bo­ki wdech.

Wszyst­ko w porządku?, zapy­tał ojciec.

Tak, tatuś.

Mży­ło. Ciem­ne chmu­ry roz­la­ły się po nie­bie, ogra­bia­jąc je ze ską­pe­go świa­tła księ­ży­ca. Mia­stecz­ko moje­go dzie­ciń­stwa wyglą­da­ło nad wyraz ponu­ro.

Ojciec zapar­ko­wał przed naszym blo­kiem. Aku­rat było tam jed­no wol­ne miej­sce.

Ale sie nōm picłŏ, rzu­cił rado­śnie.

Mówi­łem mu, żeby spraw­dzał ogło­sze­nia na klat­kach, a nuż ktoś sprze­da­je garaż nie­opo­dal osie­dla, przy lasku. Że pode­ślę mu tro­chę pie­nię­dzy, to nie będzie się tak mar­twił o par­ko­wa­nie… „A idź, bo my nie mōmy z mat­kōm na co udŏwać”, powta­rza zawsze. „Zaś tak wie­la niy jeź­dzi­my, żeby nie mogłŏ stoć pod blo­kym. Prze­ca zawsze sto­ło. A to, że sie terŏz tyla tych autōw poro­bi­ło, to jŏ niy wiym czy­mu. Ludzi­ōm sie chy­ba powo­dzi, co niy?”

No ale co z tym pod­cie­pem?, dopy­tu­ję i sam bio­rę łyk czar­nej her­ba­ty z kub­ka z logo pol­skiej edy­cji Big Bro­the­ra. Ile on już będzie miał lat? Chy­ba z dwa­dzie­ścia. Że go rodzi­ce jesz­cze nie wyrzu­ci­li, dzi­wię się. Zamó­wi­li­śmy sobie po jed­nym z Lau­rą ze spe­cjal­ne­go maga­zy­nu, któ­ry moż­na było wte­dy dostać w kio­skach. Cie­ka­wost­ki o uczest­ni­kach, pla­ka­ty, infor­ma­cje o zagra­nicz­nych edy­cjach. Pacz­ka przy­szła za pobra­niem, a ja musia­łem gęsto się mat­ce tłu­ma­czyć z wyda­wa­nia kie­szon­ko­we­go na pier­do­ły.

Synuś, no jak to co? Jak mat­ka nie pil­nu­je dziec­ka, nie poświę­ca mu uwa­gi, to tak wła­śnie ma. Pod­ciep się zakra­da i hyc – chwy­ta nie­mow­la­ka, wyno­si gdzieś z łóżecz­ka czy wózka i dobrze ukry­wa. I zosta­wia samu­sień­kie­go jak palec, na pastwę losu. A potem wra­ca i już tyl­ko leży, i cze­ka, aż się ktoś nim zaj­mie. Nakar­mi i ulu­la. A potrze­by to on ma wiel­kie. Mat­ka zawie­sza głos, robiąc dra­ma­tycz­ną pau­zę. Ja cie­bie z oka nie spusz­cza­łam przez pierw­sze mie­sią­ce. Właśnie żeby mi cię żaden pod­ciep nie zacha­bił.

Nagle, w całym nie­zro­zu­mie­niu tej sytu­acji, ogar­nia mnie nie­zna­na wdzięcz­ność. Za to, że nigdy nie padłem ofia­rą pod­cie­pa. Duma, że mama zdo­ła­ła uchro­nić mnie i sie­bie przed takim nie­szczę­ściem.

I co teraz?, doma­gam się odpo­wie­dzi.

Wycho­wa jak swo­je, a co ma zro­bić? Pyta­nie mat­ki nie jest praw­dzi­wym pyta­niem, tyl­ko wyra­zem ciche­go pogo­dze­nia się z losem.

Wiysz, już na tego małe­go nie tre­fi­ōm, doda­je racjo­nal­nie ojciec i wzdy­cha, krę­cąc gło­wą. Wie­la to dni mine­łŏ? Trzi?, zwra­ca się do mat­ki, a ona potwier­dza.

No ale ktoś musiał zadzwo­nić na poli­cję. Prze­cież zaginęło dziec­ko!, nie kry­ję wzbu­rze­nia, wybi­ja ze mnie jak lawa.

Sęk w tym, synuś, że nie zagi­nę­ło, wyja­śnia mat­ka, patrząc mi pro­sto w oczy. Spo­koj­na i sku­pio­na. Ude­rza mnie rze­czo­we okru­cień­stwo tych słów. Szkrab jak sie­dział w wózku, tak sie­dzi. I jak to poli­cjan­tom wyja­śnisz? Nawet wyglą­da iden­tycz­nie. No może pra­wie. Na chwi­lę milk­nie i wpa­da w zadu­mę. Podob­no tyl­ko oko mat­ki widzi tę róż­ni­cę.

Ino by podzie­li, że jej pizłŏ na dekel, i do czub­kōw posła­li, dorzu­ca ojciec.

A wte­dy to już była­by praw­dzi­wa tra­ge­dia. Mat­ka prze­chy­la szklan­kę i wypi­ja resz­tę her­ba­ty jed­nym hau­stem. To co, spa­cer? Łobuz, idzie­my? Masz ocho­tę? Uszy psa sta­ją na sztorc w goto­wo­ści. Pięk­na pogo­da się zro­bi­ła po wczo­raj, trze­ba korzy­stać.

Na jakiś czas opo­wieść o pod­cie­pie bled­nie w ostro­ści wcze­sne­go mar­co­we­go słoń­ca. Otę­pia ją tem­pe­ra­tu­ra led­wie kil­ku stop­ni powy­żej zera. Ginie w mia­ro­wym kro­ku naszej trój­ki i wśród zadzior­ne­go poszcze­ki­wa­nia Łobu­za. Spa­ce­ru­je­my wśród blo­ków odma­lo­wa­nych zeszłej wio­sny na ciem­ną more­lę, a potem idzie­my, tuż za nimi, ścież­ką roz­mię­kłą od desz­czu wśród sze­ro­kich, łysych pól. Za kil­ka mie­się­cy przy­nio­są te same plo­ny co zawsze.

Budzę się w nocy. Nie wiem, któ­ra godzi­na. Leżę w łóż­ku, któ­re kie­dyś było moje, ale teraz jest już jak­by mniej. Tak samo jak nie­du­ży pokój z jed­nym oknem. Miej­sca star­czy­ło na jed­no­oso­bo­we wyro, biur­ko, sza­fę i wąski regał z książ­ka­mi. Gdy kil­ka lat temu pod­ją­łem decy­zję o wypro­wadz­ce do Anglii, pomiesz­cze­nie zaczę­ło się prze­po­czwa­rzać. Przy pierw­szym wyjeź­dzie zabra­łem z nie­go tyl­ko naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: ubra­nia, istot­ne doku­men­ty i dyplo­my, ze dwie książ­ki. Kie­dy co jakiś czas odwie­dza­łem rodzi­ców, kie­ro­wa­ny dziw­ną nostal­gią wrzu­ca­łem do waliz­ki a to ulu­bio­ne powie­ści z dzie­ciń­stwa, a to zdję­cia z liceum, a to nawet sto­ją­ce na rega­le bibe­lo­ty. Dłu­go­pis ciu­pa­gę z Zakop­ca, muszel­kę z zie­lo­nej szko­ły nad Bał­ty­kiem. Uszczk­nię­cie po uszczk­nię­ciu trans­plan­to­wa­łem sie­bie z Pol­ski na wyspę.

Teraz pokój mógł­by być każ­de­go. I niko­go. Utrzy­my­wa­ny w wiecz­nej czy­sto­ści przez mat­kę, stał się poko­jem gościn­nym. Nic, tyl­ko wynaj­mo­wać na airbnb. Tyl­ko jaki sza­le­niec chciał­by z wła­snej woli zatrzy­mać się w Łazi­skach i jesz­cze za to pła­cić? Cza­sem zaj­rzę tu ja, a cza­sem sio­stra mat­ki miesz­ka­ją­ca w Żyw­cu. I tyle. Do innych celów też nie jest rodzi­com potrzeb­ny.

Się­gam po tele­fon. Ekran ośle­pia bla­skiem i wska­zu­je kwa­drans po pią­tej. Za póź­no, by ponow­nie zapaść w dobry sen, ale za wcze­śnie, by wstać. Myśl o pod­cie­pie wła­zi mi do gło­wy i roz­py­cha się łok­cia­mi.

Jak do tego doszło? I gdzie? Ale też skąd pew­ność, że to w ogó­le się wyda­rzy­ło? Oko mat­ki widzi tę róż­ni­cę, przy­po­mi­na­ją mi się sło­wa usły­sza­ne przy kuchen­nym sto­le. To nic, tyl­ko gusła i zabo­bo­ny, uśmie­cham się sam do sie­bie w ciem­no­ści. Dziew­czy­na pew­nie zma­ga się z depre­sją popo­ro­do­wą, a opo­wiast­ka o pod­cie­pie jest jakąś zasło­ną dym­ną. Pró­bą racjo­na­li­za­cji tego, co dzie­je się w jej gło­wie. Jak ona w ogó­le ma na imię, zasta­na­wiam się. Będę musiał o to wszyst­ko pod­py­tać mat­kę.

Tak, to na pew­no przy­pa­dek baby blu­es, kie­dyś o tym czy­ta­łem. Googlu­ję na tele­fo­nie „baby blu­es po pol­sku”. Prze­glą­dar­ka od razu wyja­śnia: smu­tek popo­ro­do­wy. Przy­gnę­bie­nie. Prze­glą­dam topo­wy arty­kuł. Obni­że­nie nastro­ju, draż­li­wość, uczu­cie wyczer­pa­nia. Lista obja­wów jest dłu­ga. W ostat­nim aka­pi­cie autor wpi­su wspo­mi­na też psy­cho­zę popo­ro­do­wą, poważ­ne zabu­rze­nie psy­chicz­ne. W takim sta­nie mat­ka może nawet odrzu­cić dziec­ko, zaprze­czać jego ist­nie­niu. „Para­no­idal­ne prze­ko­na­nia”. Zatrzy­mu­ję wzrok na tych dwóch sło­wach. Wia­ra w pod­cie­pa jest ozna­ką, że ta dziew­czy­na potrze­bu­je facho­wej pomo­cy.

Wyłą­czam ekran tele­fo­nu, zno­wu nasta­je ciem­ność. Leżę nie­ru­cho­mo pod koł­drą. Wsta­ję dopie­ro, gdy sły­szę pierw­sze odgło­sy mat­ki krzą­ta­ją­cej się po miesz­ka­niu. Spłu­ku­je wodę w małej toa­le­cie, szu­ra kap­cia­mi po dywa­ni­kach w kory­ta­rzu. Dołą­czam do niej w kuch­ni. Sześć po siód­mej. Robi­my sobie dwie moc­ne, kwa­śne kawy z kap­suł­ko­we­go eks­pre­su, któ­ry poda­ro­wa­łem rodzi­com w zeszłym roku na Wiel­ka­noc.

Sto­ję z Łobu­zem przed nie­daw­no otwar­tym osie­dlo­wym Ros­sman­nem. Pies cią­gnie, wyry­wa się do pary pekiń­czy­ków prze­cho­dzą­cej nie­opo­dal z mło­dą wła­ści­ciel­ką, ale trzy­mam go przy sobie bez­li­to­śnie. Przy­da mu się nie­co dys­cy­pli­ny, bo rodzi­ce za bar­dzo go roz­piesz­cza­ją. Mają go trzy lata, przy­gar­nę­li z jed­ne­go z oko­licz­nych schro­nisk, ale z każ­dą wizy­tą wyda­je mi się, że jest tyl­ko gorzej. Imię, nie­zmie­nio­ne po adop­cji, oka­za­ło się pro­ro­cze.

Łobuz, no już, siad, wylu­zuj tro­chę, mówię do nie­go sta­now­czo. Nawet nie odwra­ca łba w moją stro­nę.

Roz­glą­dam się i led­wo pozna­ję oko­li­cę. Znik­nę­ła więk­szość spo­żyw­cza­ków, gdzie z Lau­rą i inny­mi dzie­cia­ka­mi z osie­dla zawsze mogli­śmy kupo­wać dmu­cha­ny ryż albo kolo­ro­we oran­ża­dy w szkla­nych butel­kach, by potem pić je łap­czy­wie na ław­kach przy drzwiach do klat­ki. Zia­ren­ka ryżu kur­czy­ły się nam w ustach, roz­pusz­cza­ły szyb­ciej niż komu­nij­ne opłat­ki. Beka­li­śmy gło­śno i bez­kar­nie. W domu rodzi­ce od razu by nas zbesz­ta­li. Pal­ce, brud­ne od zabaw, kle­iły się do schło­dzo­ne­go szkła.

Na osie­dlu nie ma już też małej dro­ge­rii, gdzie kupi­łem swój pierw­szy dez­odo­rant, ani skle­pu pana Pio­tra. Moż­na tam było dostać pra­wie wszyst­ko: od gwoź­dzi i prze­róż­nych kabli do świe­czek uro­dzi­no­wych, znacz­ków pocz­to­wych i drew­nia­nych kla­me­rek. Mydło i powi­dło. Zosta­ła tyl­ko sta­ra pie­kar­nio-cukier­nia, któ­rą pamię­tam z dzie­ciń­stwa. Ania, od imie­nia jej zało­ży­ciel­ki, zresz­tą zna­jo­mej mat­ki. Front budyn­ku zmo­der­ni­zo­wa­no i odma­lo­wa­no. Wsta­wio­no sze­ro­kie pla­sti­ko­we okna i ozdo­bio­no fiku­śną czcion­ką. Tuż obok świe­cą szyl­dy sie­ció­wek – tych, któ­re zale­wa­ją już pra­wie każ­dą pol­ską miej­sco­wość. Zie­lo­ne logo kasy oszczęd­no­ścio­wo-kre­dy­to­wej. No i mały, kolo­ro­wy salo­nik Lot­to. Ojciec dalej, raz w tygo­dniu, pusz­cza duże­go lot­ka. Cza­sem nawet kupu­je popu­lar­ne teraz zdrap­ki. Liche wygra­ne prze­zna­cza na zakup kolej­nych losów.

Pomi­mo wcze­snej godzi­ny krę­ci się tu spo­ro ludzi. Żad­na twarz nie wyda­je mi się jed­nak zna­jo­ma. Cie­ka­we, co u tych wszyst­kich dzie­cia­ków z pod­sta­wów­ki. Pie­go­wa­ty Rafał miesz­kał z rodzi­ca­mi i bab­cią w sza­rym jed­no­pię­tro­wym kloc­ku przy Gło­wiń­skie­go. Była też Iza, z blo­ku na skra­ju osie­dla. Zawsze chcia­ła ze mną tań­czyć na szkol­nych impre­zach, choć bro­ni­łem się przed tym ręka­mi i noga­mi. Sonia, z klat­ki obok, cicha pry­mu­ska, nigdy nie dawa­ła zrzy­nać na kla­sów­kach. I wie­le, wie­le innych. Pamię­tam ich imio­na, więk­szość nazwisk. Ich dzie­cię­ce twa­rze.

Nasze dro­gi roze­szły się szyb­ko i bez szcze­gól­nych sen­ty­men­tów po roz­po­czę­ciu pierw­szej kla­sy liceum. Ja zaczą­łem jeź­dzić auto­bu­sem do Miko­ło­wa, inni poszli do szkół w Łazi­skach Gór­nych. Moja przy­jaźń z Lau­rą tak­że nie prze­trwa­ła tej zmia­ny. Widy­wa­li­śmy się cza­sem z same­go rana na przy­stan­ku auto­bu­so­wym, pisa­li­śmy do sie­bie na Gadu-Gadu, spo­ra­dycz­nie cho­dzi­li­śmy na spa­ce­ry po oko­li­cy, aż w koń­cu zosta­ły nam tyl­ko uro­dzi­no­we SMS‑y. Ale i te po kil­ku latach prze­sta­ły przy­cho­dzić.

Po matu­rze stu­dio­wa­łem nie­miec­ki w kole­gium nauczy­ciel­skim w Tychach, a magi­ster­kę zro­bi­łem w Sosnow­cu. Tro­chę uczy­łem w szko­le języ­ko­wej, dawa­łem kor­ki dzie­cia­kom z osie­dla, a potem zna­la­złem etat na help­de­sku kor­po w Kato­wi­cach. Po kil­ku latach, zmę­czo­ny codzien­ny­mi dojaz­da­mi i życiem, któ­re niby szło do przo­du, ale jed­nak doni­kąd, wyje­cha­łem do Anglii. Po pro­stu chwy­ci­łem pępo­wi­nę i ją prze­gry­złem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Na star­cie pomo­gła mi Goś­ka, kole­żan­ka ze stu­diów. Pomiesz­ki­wa­łem u niej przez kil­ka mie­się­cy. Trud­nych, bo z natu­ry była marud­na – „dudrok z niej”, powie­dział­by ojciec – ale to tyl­ko bar­dziej zmo­ty­wo­wa­ło mnie do dzia­ła­nia. Zna­la­złem pra­cę, podob­ną do tej, któ­rą mia­łem w Pol­sce, i po pół roku zaci­ska­nia pasa, odma­wia­nia sobie imprez i jedze­nia na mie­ście wyna­ją­łem małe, jed­no­po­ko­jo­we miesz­ka­nie. Takie, na któ­re Bry­to­le mówią „bed­sit”, w dziel­ni­cy Isling­ton, a dokład­nie w jej czę­ści zwa­nej „Angel”. Skaj­pu­jąc z rodzi­ca­mi, nie­po­go­dzo­ny­mi z moim wyjaz­dem, tłu­ma­czy­łem, że poja­wi­ło się na mojej życio­wej dro­dze niczym anioł stróż. Nie zro­zu­mie­li, o co mi cho­dzi. W wie­ku trzy­dzie­stu lat po raz pierw­szy zamiesz­ka­łem sam i ani mi się śni­ło hamo­wać roman­ty­za­cji życia na wła­sną rękę.

Z roz­my­ślań wyry­wa­ją mnie sło­wa zbli­ża­ją­cej się kobie­ty.

Łukasz? No nie wie­rzę. Co ty tu robisz?

Ubra­na jest w cien­ką piko­wa­ną kurt­kę w kolo­rze pudro­we­go różu. Ciem­ne wło­sy opa­da­ją na ramio­na. Pro­wa­dzi wózek, dobrze zakry­tą spa­ce­rów­kę. Znam ten głos. I twarz – mimo że jest teraz bar­dziej okrą­gła, a przy oczach poja­wi­ły się zmarszcz­ki.

Lau­ra, cześć, witam się z nią. A wiesz, że wła­śnie o tobie myślałem? Pod­cho­dzę do niej bli­żej i obej­mu­ję jed­nym ramie­niem.

Kopę lat, mówi z nie­do­wie­rza­niem. Ciot­ka sły­sza­ła, że przy­jeż­dżasz odwie­dzić rodziców, ale nie pamię­ta­ła kie­dy.

W tym mie­ście wszy­scy wszyst­ko wie­dzą.

Tak, wła­śnie cze­kam na mamę. Jest w skle­pie. Wska­zu­ję na witry­nę. Łobuz zain­te­re­so­wał się wóz­kiem, obwą­chu­je jed­no z przed­nich kół.

I jak ci tam w tej Anglii? Powo­dzi się? Duże piw­ne oczy Lau­ry wpa­tru­ją się w moją twarz. Czy tak samo jak przed chwi­lą ja szu­ka na niej prze­mi­ja­ją­ce­go cza­su?

Tak, tak, nie narze­kam.

Usta dziew­czy­ny krzy­wią się w lek­kim uśmiesz­ku.

Ty już chy­ba tu nie wrócisz, co? Jej sło­wa brzmią jak wyrok. Nie­wy­god­na praw­da. Wkła­dam wol­ną dłoń, bez smy­czy, do kie­sze­ni dżin­sów.

Chy­ba nie, nie wyda­je mi się.

Lau­ra spo­glą­da na wózek, a potem z powro­tem na mnie.

Nie dzi­wię ci się, mówi i roz­glą­da się po oko­li­cy.

A ty jak? Co tam u cie­bie?

To moje dru­gie. Jej głos tro­chę się zmie­nia, opa­da. Syn­ka wła­śnie zapro­wa­dzi­łam do przed­szko­la, a teraz idzie­my na zaku­py.

Spo­glą­da na drzwi Ros­sman­na. Następ­nie mówi mi, że miesz­ka­ją z mężem, spe­cja­li­stą od logi­sty­ki w fabry­ce mię­sa, tu, na osie­dlu, w daw­nym miesz­ka­niu rodzi­ców. Tam­ci kupi­li sobie inne, mniej­sze, kil­ka blo­ków dalej. No bo po co im takie duże, jak obo­je dzie­ci już na swo­im?

Faj­nie, bo mama cza­sem mi poma­ga z malu­cha­mi, mówi.

Lau­ra wyja­śnia, że jest teraz na macie­rzyń­skim, ale nie wie, czy szyb­ko wró­ci do pra­cy w urzę­dzie mia­sta, bo myślą o kolej­nym dziec­ku. Zwie­rza się, że może dobrze było­by je mieć już teraz, póki jesz­cze nie zro­bi­ła się z niej sta­ra baba. Ale nie są z mężem pew­ni, bo prze­cho­dzą wła­śnie w rodzi­nie trud­ne chwi­le.

Zarzu­cam węd­kę.

A tak, coś mi mama mówiła. U two­je­go bra­ta, praw­da?

Dziew­czy­na wymow­nie wzdy­cha i ponow­nie spo­glą­da w głąb wóz­ka.

Tak, przy­zna­je z rezy­gna­cją. Ale sama sobie win­na ta moja bra­to­wa, wiesz, doda­je, a mnie ude­rza suro­wy osąd w jej sło­wach.

Co masz na myśli?, dopy­tu­ję.

Nie wiem, co ci tam mama opo­wia­da­ła, ale Nata­lia poszła kil­ka dni temu na spa­cer, przy lasku, koło garaży. Zro­bi­li tam nie­daw­no ław­ki, moż­na sobie usiąść, tro­chę odsap­nąć. No i zasnę­ła, wyobraź sobie, wła­śnie na jed­nej z tych nowych ławek. Poję­cia nie mam, na jak dłu­go. A jak się obu­dzi­ła, to dziec­ka w wózku nie było. Kamień w wodę. Rzu­ca mi chłod­ne spoj­rze­nie. Zaczę­ła krzy­czeć, nawo­ły­wać, bie­gać po oko­li­cy, no ale sam prze­cież z wózka nie wyszedł, dwu­ty­go­dnio­we maleń­stwo. Po kil­ku minu­tach wróciła, a dziec­ko leży w wózku, jak leża­ło, tyl­ko że teraz całe golu­sieńkie. Szyb­ko je opa­tu­li­ła w dodat­ko­wy kocyk – dobrze cho­ciaż, że go mia­ła – i pobie­gła z powro­tem do domu. Dopie­ro wie­czo­rem, jak Mariusz wrócił z pra­cy, opo­wie­dzia­ła mu o wszyst­kim. Zaczę­ła pła­kać, nor­mal­nie w histe­rię wpa­dła. Od razu do mnie zadzwo­nił i mówi mi, że sior­ka, przyjdź tu szyb­ko, bo coś jest nie tak. Pole­cia­łam tam jak bły­ska­wi­ca i Nata­lia opo­wie­dzia­ła nam wszyst­ko jesz­cze raz. Ale ja od razu wie­dzia­łam, co tam się sta­ło. I nie byłam jakoś spe­cjal­nie zdzi­wio­na, powiem ci szcze­rze. Na koniec doda­ła, że to pod­ciep zabrał jej syn­ka.

W rwą­cym poto­ku słów Lau­ry zapo­mi­nam o odde­chu. Bio­rę nagły, głę­bo­ki, płu­ca wypeł­nia­ją się rześ­kim powie­trzem.

I co teraz?, chcę wie­dzieć.

No co, wycho­wa jak swo­je, zno­wu te same sło­wa.

Ale to nic się nie da zro­bić? Wzbie­ra we mnie zna­jo­ma nie­zgo­da. Znu­dzo­ny Łobuz pod­cho­dzi do sto­ją­ce­go nie­opo­dal słup­ka i spry­sku­je go kil­ko­ma kro­pel­ka­mi moczu.

Nic a nic. Ale tak jak ci mówiłam, sama sobie win­na. Jak­by lepiej się Niko­siem zaj­mo­wa­ła, toby­śmy tej tra­ge­dii unik­nę­li. A w tym wszyst­kim to mi chy­ba, wiesz, Mariu­sza naj­bar­dziej żal. Zawie­sza głos, na kil­ka sekund zapa­da mię­dzy nami cisza. Ale dość już o tym. Nie będę cię zanu­dzać naszy­mi spra­wa­mi. Co u cie­bie? Masz już jakieś dzie­ci?

Jej pyta­nie mnie otrzeź­wia. Zaska­ku­je swo­ją bez­po­śred­nio­ścią. Nie wiem, jak na nie odpo­wie­dzieć. Wte­dy drzwi skle­pu otwie­ra­ją się i wycho­dzi przez nie mat­ka z peł­ną rekla­mów­ką.

Mie­li te kap­suł­ki do pra­nia w pro­mo­cji, to kupi­łam dwa pudeł­ka, obwiesz­cza. Zauwa­ża Lau­rę i kiwa gło­wą na powi­ta­nie.

Dzień dobry, pani Mag­da­le­no, szcze­bio­cze dziew­czy­na. Właśnie pyta­łam Łuka­sza, jak mu się w tej Anglii żyje. Lustru­je twarz mojej mat­ki. I czy już jakieś wnu­ki w dro­dze.

Mat­ka rzu­ca mi spoj­rze­nie, któ­re­go nie umiem roz­szy­fro­wać. A gdy przy­mie­rzam się do odpo­wie­dzi, spo­glą­da z powro­tem na Lau­rę i szyb­ko odpo­wia­da za mnie:

Nie, nie. Zawa­lo­ny robo­tą od rana do nocy. Nawet nie ma kie­dy do wła­snych rodziców zadzwo­nić. Wiesz, jak to jest, kwi­tu­je.

Lau­ra wzdy­cha, przy­ta­ku­je cichym „no tak” i ponow­nie łypie do wnę­trza wóz­ka.

Na nas pora, mówi mama. Musi­my ucie­kać. Pozdrów mamę.

Pod­sta­wia mi tor­bę z zaku­pa­mi, a ja ją chwy­tam.

No pew­nie, odpo­wia­da Lau­ra. Trzy­maj się, Łukasz. Ode­zwij się kie­dyś, rzu­ca w moją stro­nę, ale nie patrzy mi pro­sto w oczy, tyl­ko jak­by gdzieś obok.

Pospiesz­nie się odda­la­my. Cią­gnę Łobu­za, któ­ry aku­rat teraz chce iść w prze­ciw­ną stro­nę. Z każ­dym kro­kiem moje cia­ło łopo­cze od coraz to więk­sze­go, męt­ne­go wsty­du.

Lau­ra nie wie, że jestem gejem. No bo skąd mia­ła­by wie­dzieć? Nasza przy­jaźń wyga­sła, zanim mia­łem odwa­gę przy­znać to przed samym sobą. Mat­ka i ojciec chy­ba z nikim o mojej orien­ta­cji nie gada­ją, może tyl­ko z naj­bliż­szą rodzi­ną. Praw­dę mówiąc, nie roz­ma­wia­li­śmy o niej zbyt wie­le nawet we trój­kę. Były cięż­kie zda­nia, zda­nia urwa­ne, zda­nia peł­ne wes­tchnień i pauz. Temat od zawsze spo­wi­ja cisza. Taka wsty­dli­wa, zanu­rzo­na w roz­cza­ro­wa­niu. Cho­ciaż teraz przy­naj­mniej mil­czy­my w zgo­dzie, bo po coming oucie mil­cze­li­śmy w nie­zro­zu­mie­niu tak gęstym, że moż­na je było kro­ić nożem.

Rodzi­ce pozna­li Owa­ina na Sky­pie, na ekra­nie tele­fo­nu ojca: nie­wiel­ką postać z gęstą bro­dą i ciem­ny­mi wło­sa­mi spię­ty­mi w kucyk. Od tam­te­go razu pozdra­wia­ją go po angiel­sku, gdy tyl­ko poja­wi się w kadrze. „Heloł, heloł”, wymie­nia­ją kil­ka uprzej­mo­ści, któ­re posłusz­nie tłu­ma­czę, i tyle. Owa­in od kil­ku mie­się­cy drę­czy mnie, żeby­śmy kie­dyś odwie­dzi­li Pol­skę razem. Chciał­by ich poznać. Pra­gnie zoba­czyć, skąd pocho­dzę, prze­je­chać się do Kra­ko­wa, zwie­dzić kopal­nię soli w Wie­licz­ce. A może nawet Auschwitz. Zwo­dzę go, mówiąc, że to dobry pomysł i że coś kie­dyś zapla­nu­je­my, może latem, jak pogo­da będzie lep­sza. Dobrze wie, że gram na zwło­kę, ale kocha mnie za bar­dzo, żeby się wku­rzać. Przy­naj­mniej na razie. Mój Owa­in, Walij­czyk, któ­ry po walij­sku zna tyl­ko kil­ka słów. „It’s not Owen”, wytłu­ma­czył mi, gdy na pierw­szej rand­ce popeł­ni­łem ten błąd. Popraw­nie mówi się: „o”, a potem dźwięk iden­tycz­ny do sło­wa „wine”.

A to jak się pozna­liście?, pyta mnie Mar­ta, kum­pe­la ze stu­diów, dwa dni po spo­tka­niu z Lau­rą.

Jeste­śmy ze zna­jo­my­mi w kato­wic­kim barze. Nie jed­nym z tych naj­bar­dziej hip­ster­skich, gdzie ser­wu­ją tyl­ko kok­taj­le, a w tle pusz­cza­ją smo­oth jazz. Nie widzie­li­śmy się od trzech lat. Przed­wczo­raj napi­sa­łem do wszyst­kich na What­sAp­pie, że jestem w kra­ju i aku­rat mam wol­ny wie­czór. Mar­ta, Syl­wia i Kamil odpi­sa­li po jakiejś godzi­nie, że z chę­cią się ze mną zoba­czą.

Sączę dwu­pro­cen­to­we piwo o sma­ku mię­ty z limon­ką, cze­ka­my na zamó­wio­ną deskę fin­ger foods. Będą nacho­sy, cebu­lo­we krąż­ki i moz­za­rel­la stick­sy. I jesz­cze fryt­ki, nor­mal­ne i takie z bata­tów. Miła odskocz­nia od domo­wych posił­ków mat­ki.

No jak to gdzie? Na Grin­drze, odpo­wia­dam.

A co to jest?, dopy­tu­je Syl­wia.

Taki Tin­der, tyle że dla gejów, wyja­śniam, a ona kiwa ze zro­zu­mie­niem. I tak, doda­ję zawa­diac­ko, szcze­rząc się od ucha do ucha, do łóż­ka poszli­śmy już na pierw­szej rand­ce.

Służy ci ta Anglia. Kamil pusz­cza do mnie oczko. Sam ma chło­pa­ka, od kil­ku lat jest w związ­ku z łysym far­ma­ceu­tą. Miesz­ka­ją razem w nowym apar­ta­men­tow­cu tuż za Spodkiem. Zdą­żył nam już dziś poka­zać mnó­stwo zdjęć z ostat­nich waka­cji, Alba­nia all inc­lu­si­ve. Z tych przed­ostat­nich, w egip­skiej Hur­gha­dzie, zresz­tą też.

To kie­dy ślub?, dopy­tu­je Mar­ta. Zawsze była wścib­ska. Tam u was chy­ba moż­na, co nie?

„U nas”. Przez chwi­lę nie jestem pew­ny gdzie. Ale potwier­dzam. Doda­ję, że już od 2014 roku i że jesz­cze o tym nie myśli­my.

Jesz­cze!, wtrą­ca Kamil, palec wska­zu­ją­cy w powie­trzu.

Zna­my się nie­ca­łe trzy lata, wspól­nie miesz­ka­my od dzie­się­ciu mie­się­cy. Dopie­ro nie­daw­no byłem w jego rodzin­nym domu. Tak jest nam dobrze.

Mło­da kel­ner­ka kła­dzie na sto­le nasze zamó­wie­nia.

Żegnaj, die­to, obwiesz­cza Syl­wia.

Nie tra­gi­zuj, chu­da jesteś jak szcza­pa. Zawsze byłaś. Kamil lustru­je ją wzro­kiem.

Chwy­tam cebu­lo­wy krą­żek i maczam go w majo­ne­zo­wym sosie.

A słysze­li­ście kie­dyś o pod­cie­pie?, pytam, prze­żu­wa­jąc pierw­szy kęs. Kamil i Mar­ta wyglą­da­ją na zdez­o­rien­to­wa­nych. Pro­szą mnie o powtó­rze­nie. Pod­ciep, mówię powo­li i wyja­śniam, czym podob­no jest, ale oni prze­czą­co krę­cą gło­wa­mi. Opo­wia­dam histo­rię Nata­lii, dokład­nie przy­wo­łu­jąc sło­wa mat­ki.

Poje­ba­ne, mówi Kamil. Ludzie serio w takie bred­nie wie­rzą?

No, wie­rzą. Bo to sama praw­da, mówi nagle Syl­wia. To przy­da­rzyło się mojej kuzyn­ce. Cała nasza trój­ka wle­pia w nią spoj­rze­nia. Zosta­wi­ła swo­ją córecz­kę w domu, w koły­sce. Mała spała sobie spo­koj­nie, a ona pole­ciała do Żab­ki po buł­kę tartą. Wra­ca, a dziec­ko leży nagie, roz­bu­dzo­ne, wpa­tru­je się w nią sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Od razu wie­dzia­ła, że coś jest nie tak.

Syl­wia kon­ty­nu­uje opo­wieść o kuzyn­ce, o tym, jak nikt nie chciał jej uwie­rzyć. O licz­nych wizy­tach u roz­ma­itych pedia­trów z całe­go kra­ju i strasz­li­wych awan­tu­rach z mężem. Sytu­acja pogar­sza­ła się z dnia na dzień – kuzyn­ka odma­wia­ła opie­ki nad córecz­ką, twier­dząc, że to już nie jest ona, że pod­ciep zajął jej miej­sce. A taka prze­cież była ostroż­na.

Wzięli rozwód. Peł­ne pra­wo do opie­ki dostał mąż, koń­czy opo­wieść Syl­wia.

Nie wiem, co powie­dzieć. Myślę o Nata­lii, total­nie obcej mi dziew­czy­nie, bez twa­rzy, bez gło­su. „Oko mat­ki”, wra­ca­ją echem sło­wa rodzi­ców przy kuchen­nym sto­le.

No i weź tu miej bacho­ry. Nie dość, że kasę z cie­bie wysy­sa­ją jak sza­lo­ne, to jesz­cze jaki­miś pod­cie­pa­mi trze­ba się mar­twić, prze­ła­mu­je ciszę przy naszym sto­li­ku Kamil. Dzię­ki Bogu jestem peda­łem, recho­cze.

Daw­no nie sły­sza­łem sło­wa „pedał”. Mar­ta uśmie­cha się z prze­ką­sem.

Z tą kasą to mi nawet nie gadaj­cie, mówi. Moja młod­sza wła­śnie poszła do pierw­szej kla­sy. Ręce opa­da­ją z tą wypraw­ką. No bo wie­cie, ple­cak musi być taki, jak mają inne kole­żan­ki. Pra­wie dwie stówy dałam. Pod­no­si roz­cza­pie­rzo­ne dło­nie do gło­wy i robi nimi popu­lar­ny gest eks­plo­zji, „mind blown”. Ale przy­naj­mniej porząd­ny, obej­dzie się bez sko­lio­zy od nosze­nia tych wszyst­kich pod­ręcz­ników.

Syl­wia spo­glą­da na mnie w sku­pie­niu. Sama nie ma dzie­ci, teraz chy­ba nawet nie jest w żad­nym związ­ku. Zawsze była skry­ta, dość nie­śmia­ła. Na stu­diach do zwie­rzeń skła­niał ją tyl­ko stan upo­je­nia tanim winem z Bie­dron­ki. Z jej twa­rzy, wąskiej, z dużym czo­łem, trud­no wyczy­tać, co tak napraw­dę myśli.

Wam to dobrze, chło­pa­ki, nie musi­cie sobie tym gło­wy zawra­cać, doda­je Mar­ta, chwy­ta­jąc tłu­sty­mi pal­ca­mi kil­ka fry­tek naraz.

Czu­ję, że coś ści­ska mnie w żołąd­ku. Nie chcę już o tym gadać. Zmie­niam temat. Cią­gnę Mar­tę za język:

Opo­wiedz nam, jak to się teraz uczy mło­dzież.

Jako jedy­na z nas zosta­ła nauczy­ciel­ką. Dosta­ła etat w liceum, a week­en­da­mi przy­go­to­wu­je do matu­ry doro­słych. Od razu zaczy­na psio­czyć na cały sys­tem edu­ka­cji.

No ale co ja tak napraw­dę mogę sama w całej tej pato­lo­gii zro­bić?, zasta­na­wia się na głos.

Mam to w dupie. Resz­ta wie­czo­ru mija nam szyb­ko.

Do Łazisk jadę ostat­nim pocią­giem. W środ­ku jest gwar­no, mała grup­ka zna­jo­mych też wra­ca do domu. Prze­krzy­ku­ją się, opo­wia­da­ją żar­ty zro­zu­mia­łe tyl­ko w swo­im gro­nie. Pociąg zatrzy­ma się na sta­cji w Gór­nych, ale na szczę­ście ojciec odbie­rze mnie stam­tąd samo­cho­dem. Marsz do domu zajął­by mi dobrą godzi­nę. Myśla­mi wra­cam do dzi­siej­szej roz­mo­wy o pod­cie­pie. I do zało­że­nia Mar­ty, rzu­co­ne­go tak po pro­stu, bez głęb­szej reflek­sji, że ja i Kamil na pew­no nie chce­my mieć dzie­ci. Bo jeste­śmy geja­mi.

(…)


Czwarta randka

I

Na pierw­szą rand­kę zapra­sza mnie przez Inną Stro­nę. W cza­sie lek­cji reli­gii, na któ­re w sekre­cie przed ojcem już od kil­ku tygo­dni nie cho­dzę, prze­glą­dam na kom­pu­te­rze w czy­tel­ni odpo­wie­dzi na wia­do­mo­ści wymie­nio­ne ostat­nio z kil­ko­ma kole­sia­mi. Odpi­sa­li mi Marek z Tychów, Romek z Kato­wic i Arek z Gli­wic.

Marek chce tyl­ko się ruchać. Nawet się z tym nie kry­je. Usuń.

Romek przy­zna­je, że jest star­szy, niż poda­je jego pro­fil. O dzie­sięć lat. Nara, dziad­ku.

Arek wysłał zdję­cie. Kli­kam w załącz­nik, a na ekra­nie mozol­nie, rząd pik­se­li po rzę­dzie pik­se­li, poja­wia się jego twarz. Roman­tyk mi się tra­fił, więk­szość od razu prze­sy­ła fiu­ta. Dwu­dzie­sto­sze­ścio­la­tek. Przy­naj­mniej taki wiek podał w opi­sie. Raczej nie ściem­nia, myślę sobie, oce­nia­jąc go po wyglą­dzie. Lek­ko krzy­wy, cien­ki nos, ale przy­jem­ne spoj­rze­nie i uśmiech. Nigdy nie miał chło­pa­ka. War­gi gru­be i różo­we. Nie obna­żył zębów. Czar­ne wło­sy z krót­ką, trój­kąt­ną grzyw­ką. Napi­sał, że jestem przy­stoj­ny. Przed week­en­dem wysła­łem mu skan fot­ki, któ­rą ojciec zro­bił mi latem. Chło­pak chciał­by się spo­tkać, naj­le­piej jesz­cze w tym tygo­dniu. Zapro­po­no­wał czwar­tek. Pode­słał mi swój numer tele­fo­nu. „Jeśli ja też ci się podo­bam, wyślij mi, pro­szę, SMS‑a, to zadzwo­nię do cie­bie”, zakoń­czył wia­do­mość.

Wpa­tru­ję się w jego zdję­cie, głów­ku­jąc nad ofer­tą. Sto dzie­więć­dzie­siąt jeden cen­ty­me­trów wzro­stu, tak poda­je jego pro­fil. Mam nadzie­ję, że nie kła­mie, bo lubię wyż­szych od sie­bie. Za ple­ca­mi sły­szę szu­ra­nie zbli­ża­ją­cej się biblio­te­kar­ki. Na komór­ce szyb­ko wbi­jam numer Arka, wci­skam guzik z zie­lo­ną słu­chaw­ką, a po sekun­dzie od razu ten z czer­wo­ną, zacho­wu­jąc numer w pamię­ci tele­fo­nu na póź­niej. Gdy tle­nio­na blon­dy­na w musz­tar­dó­wach zatrzy­mu­je się w pro­gu pomiesz­cze­nia, zamy­kam wła­śnie okno prze­glą­dar­ki. Odwra­cam się w jej stro­nę i przez chwi­lę gapi­my się na sie­bie w wymow­nym mil­cze­niu. Nie mru­gam, ona zresz­tą też nie. No co? Myślisz, że co ja tu robię, pru­kwo? Por­no­sy oglą­dam? Z tym zawrot­nym łączem to by jesz­cze gaci nie zdą­ży­li ścią­gnąć.

Dzwo­nek na prze­rwę. Dłu­gie i sza­re kory­ta­rze szko­ły zale­wa wrza­wa. Zry­wam się z krze­sła, z opar­cia chwy­tam ple­cak i mijam opar­tą o fra­mu­gę biblio­te­kar­kę, kie­ru­jąc się w stro­nę wyj­ścia. Nie muszę się odwra­cać, by wie­dzieć, że ten wścib­ski babsz­tyl wodzi za mną wzro­kiem.

Wra­cam do domu przez park. Trzy minu­ty temu wysła­łem Arko­wi SMS‑a. Oddzwa­nia, komór­ka gra pro­stą melo­dyj­kę.

Cześć, witam się.

No cześć, Łukasz. Faj­nie, że napi­sa­łeś.

Też się cie­szę. Czu­ję, jak czer­wie­nią mi się policz­ki. Arek ma cie­pły głos, bar­dzo męski. Mówi ze ślą­skim akcen­tem.

Co robisz?

Wra­cam teraz do domu ze szko­ły.

No tak, ty jesz­cze w liceum. Ja wyrwałem się na chwi­lę z biu­ra, żeby do cie­bie zadzwo­nić. Przez chwi­lę mil­czy. Ślicz­ne mi to zdję­cie wysła­łeś, wiesz?

Zawsty­dza mnie. Wyda­ję z sie­bie tyl­ko cichy pomruk.

A ja ci się podo­bam?, pyta.

No tak. Ina­czej bym ci nie wysłał SMS‑a. Zano­si się śmie­chem, lek­kim. Szcze­rzę się do tele­fo­nu. Moje uszy robią się cie­płe.

Arek pro­po­nu­je spo­tka­nie w czwar­tek. Mówi, że może pod­je­chać do Miko­ło­wa. Wybie­ram kawiar­nię na uli­cy Żwir­ki i Wigu­ry, nie­da­le­ko moje­go liceum, ale z dala od domu i cen­trum mia­sta. Suge­ru­ję osiem­na­stą.

Już nie mogę się docze­kać, rzu­ca na poże­gna­nie.

Póź­nym wie­czo­rem mastur­bu­ję się, leżąc w łóż­ku pod koł­drą i wyobra­ża­jąc sobie, jak mnie cału­je.

(…)

O autorze

Kuba Wojtala

Urodzony w 1985 roku w Mikołowie. Prozaik. Laureat projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2025”. Podciep to jego książkowy debiut. Mieszka w Katowicach.

Powiązania

Mapa emocjonalnych połączeń

wywiady / o książce Kuba Kulasa Kuba Wojtala

Roz­mo­wa Kuby Kula­sy z Kubą Woj­ta­lą, towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Pod­ciep Kuby Woj­ta­li, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 wrze­śnia 2025 roku.

Więcej

Mapa emocjonalnych połączeń

wywiady / o książce Kuba Kulasa Kuba Wojtala

Roz­mo­wa Kuby Kula­sy z Kubą Woj­ta­lą, towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Pod­ciep Kuby Woj­ta­li, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 wrze­śnia 2025 roku.

Więcej