recenzje / IMPRESJE

Otwarcie ciężkich drzwi. Słowo o czwartym tomie Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza

Bartosz Małczyński

Esej Bartosza Małczyńskiego towarzyszący premierze książki Dzieła zebrane, tom 4 Tymoteusza Karpowicza.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

kiedy umieracie
nie zamykajcie oczu:
ma przesunąć się po nich
cień który zmieni
was w światło

T. Karpowicz, Cień1

Czwarty tom Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza, liczący ponad 600 stron i zawierający w przeważającej mierze niepublikowane wcześniej teksty poetyckie autora Trudnego lasu, to z pewnością jedna z bardziej wyczekiwanych pozycji wydawniczych ostatniej dekady, a może nawet kilku dekad. Wiemy, że przez długi czas Karpowicz pracował nad kolejnymi monumentalnymi księgami (Rozwiązywanie przestrzeni oraz Wielkie cienie małych czarnoksiężników), mimo iż początkowo zakładał podsumowanie i zakończenie misji poetyckiej publikacją Odwróconego światła (1972). W połowie 1970 roku, w liście do Heinricha Kunstmanna, donosił w stanowczym tonie: „Po Odwróconym świetle, które będzie obrachunkiem z sobą samym, (…) zapewne już nie wrócę do poezji. Staje się coraz dalsza”2. Z kolei w listopadzie 1973 roku, w liście do tego samego adresata, określił Karpowicz swą poezję mianem „kielicha goryczy”, który chciałby od siebie odsunąć, uciekając między innymi w badania naukowe nad twórczością Juliana Przybosia, związane z planowaną, ostatecznie niezrealizowaną, rozprawą habilitacyjną3. Poetycka ekspedycja ku widmom i cieniom niemożliwego nie została jednak całkiem odwołana, czego dowód stanowią Słoje zadrzewne – ponad 300-stronicowa antologia „tekstów wybranych” z 1999 roku, a zarazem ostatni tom poetycki przygotowany do druku przez Karpowicza. Nie wszystkie wiersze autor Kamiennej muzyki zdołał uporządkować przed śmiercią i włączyć w kolejną niezmierzoną galaktykę tekstową, toteż liczne materiały literackie – i oczywiście nie tylko literackie – pozostawione przez poetę w jego domu w Oak Park pod Chicago wzbudzały od dłuższego czasu zaciekawienie, podsycały wyobraźnię i przyczyniały się, co zrozumiałe, do powstawania domysłów i mitów. Przez kilkadziesiąt lat, aż po dziś dzień, niemała część dzieła poetyckiego Karpowicza prowadziła „żywot niejako utajony”4.

Jakiś czas temu, przy okazji premiery w Biurze Literackim zbiorku wybranych „aforyzmów” Karpowicza Małe cienie wielkich czarnoksiężników, postawiłem przed sobą dylemat wyrażony w następujący sposób: „Zachodzi duże prawdopodobieństwo, że żadnej kolejnej Księgi autorstwa Tymoteusza Karpowicza już nie przeczytamy. Możemy liczyć co najwyżej na nowe – edytorskie tudzież filologiczne – interpretacje albo wariacje, swoiste «programy marzeń» (określenie Andrzeja Falkiewicza), niebędące oryginalnymi dziełami poety, lecz stanowiące twory rozmaitych «gospodarzy publikacji». Pytanie tylko: na ile można je wówczas opatrywać nazwiskiem Tymoteusza Karpowicza, dla którego właśnie autorski (samodzielny, autarkiczny, konieczny, celowy, niepowtarzalny itd.) układ/zamysł miał ogromne – jeśli nie największe – znaczenie artystyczne i egzystencjalne? A może warto w przyszłości korzystać z cienistej (zwierciadlanej?) sygnatury Tymoteusz Karpowicz II?”5. O ile w 2007 roku skłaniałem się raczej ku domniemaniu, iż poeta mógłby odwrócić się plecami do wszelakich eksperymentów redakcyjno-wydawniczych, prezentujących pośmiertnie jego twórczość poetycką, o tyle dzisiaj moje zapatrywanie na tę kwestię znacznie złagodniało, a pierwotny radykalizm – choć nie bezzasadny – ustąpił miejsca niewygasłej czytelniczej fascynacji i ciągle nieposkromionej badawczej ciekawości. Dziś trudno byłoby mi przejść obojętnie wobec faktu istnienia poetyckiego depozytu, zamkniętego i strzeżonego przez stosowne pieczęcie, który z uwagi na powyżej przedstawione wątpliwości nie ujrzałby nigdy światła dziennego niczym wnętrze pracowni w Oak Park, skoncentrowane wyłącznie na uniwersalnych, ogólnoludzkich problemach, rozpatrywanych z perspektywy wyizolowanej na własne życzenie jednostki. Nie mógłbym tego wymagać ani od siebie, ani od kogokolwiek innego i z pewnością podobne przeświadczenie przyświecało ryzykownej decyzji o upublicznieniu, raz na zawsze, nieznanego korpusu poetyckiego Tymoteusza Karpowicza.

Nie zmienia to faktu, iż w przypadku czwartego tomu Dzieł zebranych mamy do czynienia ze swoistym „programem marzeń”, który posiada swego faktycznego „gospodarza”. Powstanie tej niecodziennej edycji stanowi bowiem owoc niestrudzonej pracy redaktora Jana Stolarczyka, sprawującego opiekę nad spuścizną autora Trudnego lasu, przechowywaną przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu. Ów „program marzeń” nie został na szczęście pomyślany jako karkołomna próba rekonstrukcji któregoś z zamysłów kompozycyjnych, właściwych późnej fazie twórczości poety. Układ tomu jest chronologiczny, dzięki czemu prezentacja rezerwuaru Karpowiczowskich ineditów dokonuje się w sposób najprostszy z możliwych i odpowiednio zachowawczy. Jak już wspomniałem, książka liczy sobie ponad 600 stron, co przekłada się na zawrotną liczbę wieluset tekstów poetyckich w większości nieznanych wcześniej czytelnikom. Trudno byłoby w kilku zdaniach opisać zawartość omawianej publikacji. W nocie edytorskiej Jana Stolarczyka czytamy: „Wyodrębniłem trzy rozdziały: I (1941-1943, juwenilia wileńskie), II (1946-1970, od debiutu prasowego do Odwróconego światła), III (1970−2005, utwory emigracyjne, pisane głównie z myślą o Rozwiązywaniu przestrzeni). (…) Najstarszy datowany utwór pochodzi z 1941 r., a najnowszy z 2001 r. Zatem w przybliżeniu tom niniejszy zbiera plon z ponad 60 lat. Zapewne niektóre z zachowanych wierszy pisane były wcześniej i później, ale nie ma żadnych przesłanek dla bliższego określenia daty ich powstania”6. Ponieważ treść wypełniająca kolejną część Dzieł zebranych jawi mi się w tej chwili, po pierwszej lekturze, jako przestrzeń ciągle niewyczerpana i nierozwiązana, chciałbym w tym krótkim szkicu zwrócić jedynie uwagę na sam początek tego tomu, stanowiący zarazem pozycję wyjściową dla całej w zasadzie twórczości Karpowicza.

Książkę otwiera debiutancki wiersz zatytułowany Mosty. Został on opublikowany w „Prawdzie Wileńskiej” w 1941 roku pod pseudonimem Tadeusz Lirmian. Sam autor nazwał go po latach „nieudolnym”, jednak nie zmienia to faktu, iż ów tekst napisany „w ubogiej chacie”7 wyznacza jawny początek tej poezji, a przy tym charakteryzuje się dużym potencjałem symbolicznym, odsłaniającym się zwłaszcza w perspektywie całej sztuki pisarskiej Karpowicza:

Budowałem mosty, łączące dwa brzegi,
o niewdzięcznej pogodzie nad wzburzoną rzeką,
której fale tańczyły niczym wodne piekło,
gryząc bryzgami piany pierwsze pracy ściegi.

Ponadto wiatr wciąż groził, tłukąc w drewno pali,
że zdmuchnie, com w marzeniach i w pracy dokonał,
że łatwiej mi zbudować tęczę, która kona
bez buntu, w barw milczeniu, nad rzeką, na fali.
Ale ja nie wierzyłem, że jestem nicością,
którą wiatr może straszyć i zębate piany,
albo piorun jak kamień od chmur oderwany.

Wierzyłem, że te kształty moich mostów harde
mają prawo w rozbiegu co krzywe uprościć –
muszą most ten zbudować moje dłonie twarde

nie zważając już na nic – ślepych ludzi złości,
nikczemność, co podgryza mostu fundamenty,
i grom, który rozświetla śmiercią fal odmęty.

Praca moja połączy – nie próżnom się trudził –
brzeg, na którym są ludzie wielką pracą prości
z brzegiem nie obudzonych – niewierzących ludzi.8

 „Generatywny” walor „mostów” jako symbolu poetyckiego (i szerzej: kulturowego) podkreślał Karpowicz w przemówieniu Sur le pont d’existence…, wygłoszonym 29 listopada 2001 roku na Uniwersytecie Illinois, przy okazji obchodów 80-lecia urodzin. Powoływał się w nim przede wszystkim na „cudowne” refleksje Martina Heideggera, zawarte w Budować, mieszkać, myśleć, a dotyczące właśnie fenomenu mostu: „Most daje drogę rzece i zapewnia zarazem drogę śmiertelnym – to dzięki niemu idą oni i jadą z jednego brzegu na drugi. (…) Zawsze i za każdym razem inaczej most prowadzi tam i tu powolne i śpieszne drogi ludzkie – tak że ludzie przechodzą na drugi brzeg, a w końcu jako Śmiertelni na tamtą stronę (…), dążą w gruncie rzeczy do tego, by przekroczyć to, co zwykłe i spaczone, i doprowadzić się przed niespaczoną boskość. (…) Most skupia na swój sposób przy sobie Ziemię i Niebo, Istoty Boskie i Śmiertelne”9.

Cytowany powyżej debiutancki wiersz został skomponowany w oparciu o szereg przeciwstawnych napięć. „Mosty” budowane są „o niewdzięcznej pogodzie nad wzburzoną rzeką”, porównaną przez poetę do destruktywnego „piekła”. Wśród grozy i strachu buduje je w wielkim trudzie człowiek pełen wiary i marzeń, skłonny do poświęceń. Ma on przeciwko sobie „ślepych ludzi złości, nikczemność, co podgryza mostu fundamenty”. Ma też przeciwko sobie śmierć. Jaka idea przyświeca budowaniu tak niezwykłych mostów? Za najbardziej adekwatną i miarodajną podpowiedź uznajmy końcową część wystąpienia Sur le pont d’existence…, w którym Karpowicz nieprzypadkowo podkreśla swą identyfikację ze „straconym” pokoleniem Krzysztofa Kamila Baczyńskiego: „Ale w sens budowania mostów wierzę coraz głębiej, do twardego podłoża ziemi i nieba, gdziekolwiek istnieją brzegi – wyzwania na jedność przeciwieństw. Stawiajmy je nawet wtedy, kiedy nie będzie już brzegów. (…) Jak długo więc można, nie wypuszczajmy z rąk, z umysłu, z serc, a przede wszystkim z naszej potrzeby jedności z migotliwym, bezprzestrzennym INNYM, a może TYM SAMYM, tylko od nas na moment z jakichś powodów ODWRÓCONYM – różnorodnych narzędzi budowy mostów. Niech te mosty zostaną nazwane naszym imieniem na mapie człowieczeństwa i zarazem boskości. A jeśli imion, na skutek jakiegoś zamieszania, zabraknie – budujmy je bezimiennie”10. Pełne determinacji stawianie „mostów egzystencji” oraz „znaków równania” przy wykorzystaniu budulca poezji ma zatem służyć humanistycznej par excellence mediacji pomiędzy sferami oddalonymi i odwróconymi od siebie, prostowaniu tego, co wykrzywione na przestrzeni dziejów i na „mapie człowieczeństwa”, przekraczaniu tego, co może się wydawać nieprzekraczalne, krótko mówiąc: pokonywaniu rozmaitych niemożliwości przypisanych ludzkiej egzystencji, przezwyciężaniu lęku i śmierci na jakże trudnej drodze ku Niewiadomemu. Mosty Karpowicza to pełna młodzieńczej prostoduszności artykulacja fundamentalnego etosu, któremu poeta pozostanie wierny do końca życia – etosu samodzielnej pracy na rzecz ogółu, niezłomności w wiązaniu i jednaniu antynomii w Całość, buntu przeciwko ludzkiemu spaczeniu, jałowej, wszystkożernej nicości, skłonnej zadomowić się w sercu i umyśle człowieka – na nieszczęście jego i innych.

Czwarty tom Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza ukazuje się w 92. rocznicę urodzin pisarza i stanowi długo wyczekiwane przez wielbicieli tej poezji kontinuum tytanicznego wysiłku artystycznego. Domyka ono krąg ponad półwiecznej, przejmującej historii pisarskiej, a zarazem warunkuje nowe otwarcie i umożliwia dokonanie się „drugich narodzin” dzieła, kiedy to w aktach lekturowej absorpcji stanie się ono – posłużmy się frazą samego poety – „cząstką społecznego myślenia, społecznego odczuwania”11. Czy rzeczywiście nie jest to już sprawa Karpowicza, który w pewnym momencie utracił zainteresowanie procesem upowszechniania i rozprzestrzeniania swych utworów? Nie do końca. W rozmowie z Wandą Sorgente poeta nazwał siebie „pisarzem narodzin”12. Z kolei w Słojach zadrzewnych, naprzeciw przywoływanej często paralaksy Non omnis moriar, został pomieszczony sugestywny wiersz Obroty. Obydwa te liryki można z całą odpowiedzialnością traktować jako poetycki testament Karpowicza, zapisany w rozdziale o nieprzypadkowym tytule Zmartwychwstanie. Obroty kończą się jakże wymowną prośbą, sygnalizującą pełnię przyzwolenia na pośmiertne otwarcie „ciężkich drzwi” tej niemożliwej poezji i obdarzenie jej jak najbardziej możliwą witalnością:

potem –
napójcie tylko złociste jelenie
i nakarmcie ptaki
które zostawiłem
za ciężkim drzwiami13.


Przypisy:
[1] T. Karpowicz, Dzieła zebrane, t. 4, Wrocław 2013, s. 191.
[2] H. Kunstmann, T. Karpowicz, Listy 1959-1993, oprac. M. Zybura, Wrocław 2011, s. 172.
[3] Tamże, s. 243.
[4] Zob. A. Zawada, Alchemik słowa, [w:] tegoż, Pochwała prowincji, Wrocław 2009, s. 59.
[5] B. Małczyński, Czyja to książeczka? Czyje to cienie?, [w:] tegoż, „Boczne odnogi, ciemne jamy…” Studia i szkice literackie, Opole 2011, s. 104-105.
[6] J. Stolarczyk, Nota edytorska, [w:] T. Karpowicz, Dzieła zebrane, t. 4, s. 571.
[7] T. Karpowicz, Sur le pont d’existence…, „Pomosty” 2005, t. X, s. 5.
[8] T. Karpowicz, Dzieła zebrane, t. 4, s. 7.
[9] T. Karpowicz, Sur le pont d’existence…, s. 6.
[10] Tamże, s. 8.
[11] Mówi Karpowicz, red. M. Spychalski i J. Szoda, Wrocław 2005, s. 64.
[12] Żeby uniknąć szaleństwa. Na pytania Wandy Sorgente na temat dramaturgii i teatru odpowiada Tymoteusz Karpowicz, „Archipelag” 1985, nr 12, s. 8.
[13] T. Karpowicz, Słoje zadrzewne. Teksty wybrane, posłowie A. Falkiewicz, Wrocław 1999, s. 236.

O AUTORZE

Bartosz Małczyński

Adiunkt w Zakładzie Literatury Współczesnej i Teorii Literatury Uniwersytetu Opolskiego. Mieszka w Opolu.