Bakalarska
Arkadiusz Kowalik
Premierowa proza Arkadiusza Kowalika Bakalarska. Wyróżnienie w ramach projektu „Przed debiutem prozą 2023 ”.
Mordo, całą noc rzeźbiłem beaty. Nie śpię, nie wychodzę z domu, nie widzę słońca, zapominam jeść.
Rozwalił się na przednim siedzeniu jak do grania w fifę. Tylko mu dać pada. Ale w przedniej szybie zero zieleni, tylko beton. Wieżowce tańczą w gorącym powietrzu nad asfaltem. Patrzę na niego, powątpiewając.
Wiem, nie wyglądam, jakbym nie jadł. 32 stopnie, wtranżalam nocami, jak w ramadan. Vuzi, bracie, ten album rozpierdoli wszechświat. Za rok będziemy w innym miejscu.
Lepiej zapnij pasy.
Lepiej ty zapnij. Polecimy jak SpaceX.
Quanimodo, Quantakadabra, Gruby Mały, Kurczak Majonez, Wiadro, Quanuszek, po prostu Quan. Mój brat z innej matki. Jedziemy caddy, biały lakier, opuszczone okna. Fura oblepiona po obu stronach. Po jednej olbrzymie mochi. Po drugiej wielkie logo Vege Asia. Puste ulice, zmów weekend. Quan walczy z bluetooth, w końcu się wpina. Puszcza album Metro Boomin. Mocny bas, 808, tu-tu-tu-tu-pum, tu-tu-tu-tu-pum. Caddy cały trzeszczy. Znamy się z Quanuszkiem od podstawówki. W każdej szkole razem, nigdy w jednej klasie. Dopiero studia osobno. On poszedł na inżynierię dźwięku na polibudę. Ja na SGH na zarządzanie, lol. Poznaliśmy się w szkółce pływackiej, mieliśmy po 7 lat. Prawie się utopiliśmy na pierwszej lekcji w dużym basenie. Ja go prawie utopiłem. Woda była zimna. Wypuściłem deskę. Wpadłem w panikę. Machałem łapami na oślep. Spieniłem wodę. Trzasnąłem go piętą prosto w nos. Poleciała krew. Musiało to wyglądać jak atak rekina. Rekin ludojad na Szczęśliwicach. Chwyciłem się Quanuszka i razem poszliśmy pod wodę.
Ale pierdzą te głośniczki.
No mordo, nawet nie mam kołpaków. Dobrze, że nie jest na kasety.
Czekaj, mam głośnik.
Jeszcze raz Metro Boomin, najpierw z 21 Savage, potem Travis Scott. Bas wypełza z kierownicy, wchodzi w moje palce. Quan wpycha głośnik w uchwyt na napój.
Co tam u twojej dupki?
Nie słyszę co mówisz.
Jak tam z Ingą?
Fajnie. Tylko ona znowu gdzieś jedzie. Ze znajomymi na Mazury.
Czekaj, Vuzi. Spotkaliście się już dwa razy. Dwa razy spaliście w jednym łóżku. Ale dalej się nie puknęliście. Tylko prowadzicie głębokie rozmowy i drapiecie się po brzuszkach. I ciągle piszecie. I nawet nie wiesz, co ona robi, jak jej nie ma.
Wiem, co robi. Wysyła mi zdjęcia.
Vuzi, musisz stawić czoła faktom. Jesteś simpem.
Odpierdol się. Przynajmniej nie muszę robić castingów, żeby znaleźć dziewczynę.
Nie robię tak, ziomek. Potrzebujemy wokali na płytę.
Wszystkie zrobisz i potem nie będzie miał kto nagrywać.
Natu sama mnie zaprosiła do siebie! Simpie.
Akurat zaraz po tym, jak twój track zrobił 20 tysięcy.
Imponuje jej mój talent.
No raczej nie kondycja.
Simping simp.
Nie jestem simpem. Z Ingą to co innego. To jest poważne. Mam poczucie, jakbyśmy się znali od zawsze. Miałeś tak kiedyś, mordo? Poznajesz kogoś i nie czujecie żadnych barier? Od razu czułem, że możemy się dotknąć. Tak zwyczajnie dotykać. Nigdy nie byliśmy sobie obcy. Tylko po prostu się wcześniej nie spotkaliśmy. I było tak super, że po prostu nie chcieliśmy się rozstawać.
Mam tak za każdym razem po emce.
A spierdalaj.
Rób, jak chcesz, nie moja sprawa. Zaraz ci się zacznie zwierzać ze związków. Just saying, bruh. Wygląda jak simping.
Wjeżdżamy w Dolny Moko. Parkuję pod teatrem. Quan wygrzebuje się z siedzenia. Wysiada i z nerki na chodnik wypada mu giet zioła, cały sprzęt do skręcania i dwie samary molly. Dokładnie pod stopy starszej pani. Nie żeby po raz pierwszy tak się zdarzyło.
Mordo, wyraźnie nie jesteś tajnym agentem.
We Flat Elephant jest nowy barista. Mówi do nas po angielsku. Śmiejemy się, że to co zawsze i na zniżkę, chłopak się miesza. We Flacie zawsze lecą dobre old-schoolowe rapy. Napisałem tutaj „Puste Serce”. Właścicielem jest Słoniu SLG, ziomek z jednej z legendarnych ekip. 45 lata, emeryturka i dripy zamiast rapów. Mógłby być moim starym. Mimo tych wszystkich blantów, pewnie i tak jest lepszym ojcem. Poprzeczka nie jest wysoko.
Ej, a w zasadzie co znaczy SLG? Pytam Quanulka.
Skręcam Lolka z Grama.
Serio?
Serio.
Dużo się zmieniło w tych rapach.
Inga przesyła mi znikającą wiadomość. Oglądam trzy razy, zanim wyparuje. Nie pomyślałem nawet, żeby zrobić screena.
Nie zdążyłem zrobić screena. Emotki: brzoskwinia, ogień.
Nie wolno; uśmiech-fioletowy diabełek.
Tęsknię za Tobą.
Ja też; całus, łezka.
Kiedy się widzimy
Wracam w sobotę.
Quan ściska swój telefon i piszczy, jak dziewczynki na k‑popie.
Więc w sobotę.
Tak; serduszko, uśmieszek-aniołek.
Stary, w listopadzie gramy przed DEADBOYem! Robi tour po Europie. Stary, zagramy w Zaćmieniu.
Słońce przyłapuje nas w dziwnych miejscach. Na barkach nad Wisłą. Na podwórkach kamienic. Na plaży przy dogasającym ogniu. Wychodzimy z piwnic pełnych muzyki i mrużymy oczy. Tańczymy dalej. Tańczymy pod Pałacem Kultury. Na trawie przed Królikarnią. Na dachach i w podziemiach. Jesteśmy zmęczeni i szczęśliwi. Nie wierzymy w inne pory roku. Nie istnieje żaden czas poza latem. Oddychamy muzyką. Żyjemy muzyką. Śnimy muzyką. Spójrz, mamy muzykę na zębach. Muzyka ścieka nam po brodzie. Lepi palce. Muzyka jest naszym wszystkim.
Odbieram ją z treningu. Wierny biały caddy. Opuszczam szybę:
Hej.
No hej.
I wtedy Inga widzi drugą stronę twarzy.
Boże, co ci się stało?!
Lepiej spytaj, co z tym drugim.
Inga ma na sobie szorty adidasa i krótki podkoszulek. Wciąż rozgrzane policzki. Miękkie usta, chciałbym jeść z nich czereśnie. Znasz Szczęśliwice, pytam? Nie bardzo. Świetnie. Warszawa znikąd nie wygląda tak pięknie.
Pędzimy przez zakurzone ulice. Klima się zepsuła. Otwarte okna, otwarty daszek. Wiatr targa włosy, jaka ona jest piękna. Puszczam Franka Oceana. Niebo jest pink and white, jak w piosence.
Wchodzimy na górkę w Parku Szczęśliwickim. Wow, nie wiedziałam, że stąd jest taki widok. Nie jest wysoko, ale przed nami cały skyline Warszawy. Wieżowce wyrastają z drzew. Liście falują jak tybetańskie modlitwy. Albo jak smok, który ułożył się nam pod nogami. Trawa jest sucha, rozkładamy na niej koc.
Z turystycznej lodówki wyciągamy bubble tea, papier ryżowy, tofu, mango, zioła i awokado do summer rollsów, mochi w milionach smaków, mrożone mango, świeże truskawki i czereśnie. Latające mrówki podzielają nasze gusta.
Pojechałem wcześniej na Bakalarską, żeby kupić to wszystko. Uderzył mnie zapach acetonu i lakieru do paznokci. Kobiety zapraszały do środka. Pokazałem czarne paznokcie, sorry, już mam zrobione. Fryzjerzy zapraszali do środka. Pokazałem niebieskie włosy, sorry, jeszcze nie trzeba. Czekałem na zamówienie przed lokalem z bubble tea. Dwóch typów gapiło się na mnie. Jeden miał ciemny t‑shirt ujebany cementem, drugi starą koszulkę Legii.
Fajne buty, oryginalne, co?
Typ w koszulce Legii wskazywał na moje air jordany. Ignorowałem go, ale nie odpuszczał. Podszedł bliżej. Co, nie nauczyli cię po polsku, co; skąd masz te buty, co. Czułem, jak mu gniło z japy.
Chuj ci do tego, co.
Patrz, po polsku mówi. Matka ci je uszyła, co?
Pchnąłem typa i wyjebał się szmaciak na murku. Drugi był widać mniej pijany. Jebnął mi pizdę pod oko. Lekko, ale zupełnie z zaskoczenia. Zaczęliśmy się szarpać. Odwinąłem mu łokciem w nos. Rozdzieliło nas trzech czarnych. Krew drugiego szmaciaka zjebała mi nową koszulkę. Zaprowadzili mnie na stragan swojego kumpla. Ten dał mi za free koszulkę supreme. Zapłacę następnym razem, no need, brother, no need, zapłacę, dzienks za pomoc. Thảo, dziewczyna ze sklepu wujka, opatrzyła mi oko.
Wygląda dobrze, nic takiego się nie stało. Ale idź do lekarza, Vũ.
Dodała, że mam szczęście, bo skończyła w Wietnamie szkołę pielęgniarską, więc wie, co robi.
Coś mi podeszło pod gardło wtedy, zapiekły mnie oczy. Zauważyła, bo przecież miała twarz tuż przy mojej. Pomyśli, że to przez szmaciaków, ale to w ogóle nie tak. Chuj, wymrugałem, nie ma co tłumaczyć.
Serio, Vũ, wszystko jest ok.
Pójdę do lekarza, dzięki.
Ingę podpala ta historia. Robi rant o Polakach i rządzie, murze na granicy, polityce migracyjnej, prawach kobiet, aborcji i patriarchacie, jakby to wszystko było powiązane.
Nic się nie zmienia w tym gównokraju. Nie chcę tu wracać.
Luz, tak się zdarza. Jestem przyzwyczajony.
I właśnie w tym jest problem.
Wtedy ona płacze, a ja ją pocieszam. Trochę dziwne, bo to ja dostałem pizdę pod oko, ale ok. Patrzę na mrówki, jak wdrapują się na truskawki i do sosu mango.
Hej, lepiej zjedzmy truskawki. W ogóle patrz, latające mrówki, haha. Jak jakiś upgrade w grze. Co będzie dalej, lewitujące pająki, szczury-skorpiony, hah?
Słońce utopiło się w wieżowcach, ale niebo wciąż jest jasne. Noce przestały istnieć. Pod kocem czuję kamyk, który wbija mi się w łopatkę. Wynajdujemy wciąż nowe techniki całowania. Księżyc jest olbrzymim pomarańczowym balonem. Jest tak ciężki, że ledwo wisi nad miastem. Mogę strzelić w niego pestką czereśni i pęknie, mówię do Ingi. Sflaczały spadnie prosto na centrum. Przykryje biurowce i ludzie nie będą wiedzieli, co ze sobą zrobić w poniedziałek. W końcu odpuszczą i pójdą tańczyć, mówi Inga. Nachyla się do mnie i ustami podaje mi kolejną czereśnię. Strzelaj, Antek.
O autorze
Arkadiusz Kowalik
Ur. 1991. Autor opowiadań. Publikował w „Tekstualiach” i „Stronie Czynnej”. Ukończył Kurs Pisania Powieści KMLU. Próbował napisać powieść, nie wyszło, jeszcze spróbuje. Na razie wrócił do krótkich form. Pochodzi z Dolnego Śląska, mieszka w Warszawie.