utwory / premiery w sieci

Dłoń i Księżyc

Anna T. Szabó

Fragment książki Anny T. Szabó w tłumaczeniu Michaliny Kucemby. Prezentacja w ramach projektu „Tłumacz z uczelni 2019”.

Róza skoń­czy­ła czter­dziest­kę. Gdy­by nie ta nowa, nie­ocze­ki­wa­na miłość, ten mło­dziut­ki fry­zjer, to uwie­rzy­ła­by już, że spa­pra­ła sobie życie raz na zawsze, kie­dy jako dzie­więt­na­sto­lat­ka zako­cha­ła się w zagra­nicz­nym pro­fe­so­rze i uro­dzi­ła mu dziec­ko. Nie trze­ba było pozwa­lać, żeby ojciec wziął ich trzy­let­nią cór­kę do Los Ange­les. Uwie­rzy­ła mu, że to dla jej dobra, prze­cież nie mia­ła szans, by samot­nie wycho­wy­wać dziec­ko. Pozwo­li­ła więc córecz­ce na życie w dostat­ku – i od tego cza­su nie mia­ła już niko­go.

Bil­lo­wi nawet nie przy­szło na myśl żeby zabrać też Rózę. Miał swo­ją rodzi­nę, oczy­wi­ście – ale prze­cież nigdy tego nie krył. Obrącz­kę na pal­cu miał nawet wte­dy, kie­dy pierw­szy raz dotknął Rózę. Wyda­rzy­ło się to po jed­nym z wykła­dów, kie­dy dziew­czy­na zosta­ła w sali sama, by o coś zapy­tać. Zamiast odpo­wie­dzi pro­fe­sor spoj­rzał jej głę­bo­ko w oczy, jego gorą­ca dłoń pogła­dzi­ła skó­rę na jej dekol­cie, tuż pod szy­ją, na wypust­kach oboj­czy­ka kciu­kiem wyczuł gwał­tow­nie pul­su­ją­ce żyły. Gest był jed­no­cze­śnie czu­ły i sta­now­czy. Nic inne­go się wte­dy nie wyda­rzy­ło, ale Róza stra­ci­ła gło­wę, i odtąd to ona robi­ła już wszyst­ko, by zwró­cić uwa­gę męż­czy­zny. Nie była naiw­na, tyl­ko nie­win­na. Zgu­bił ją ten jeden jedy­ny dotyk.

Zgu­bić, zatra­cić – to jej życio­we prze­kleń­stwo. Zawsze zrze­ka­ła się sie­bie na rzecz innych, żar­li­wie i wytrwa­le szu­ka­ła miło­ści, by i ją za każ­dym razem utra­cić. Bill widocz­nie za to ją kochał, w ten swój ego­istycz­ny i bez­na­mięt­ny spo­sób, tak­że póź­niej kocha­li ją star­cy z domu opie­ki, gdzie zaczę­ła pra­co­wać odkąd porzu­ci­ła stu­dia. Tyl­ko cór­ka jej nie kocha – może z zemsty, mści­ła się na niej wła­śnie dla­te­go, że sama pozwo­li­ła jej odejść.

Kie­dy po raz pierw­szy poje­cha­ła do niej, do Ame­ry­ki, Róza o mało nie umar­ła z samot­no­ści i bólu. Naj­bar­dziej bole­sne wspo­mnie­nie jej życia to ta noc, kie­dy o czwar­tej nad ranem samot­nie uno­si­ła się w base­nie. Zapa­mię­ta­ła tę sce­nę lepiej, niż twarz cór­ki. Jej córecz­ka mia­ła wte­dy osiem lat i naj­wy­raź­niej się z nią nudzi­ła, mia­ła jej za złe, że ta nie umia­ła nawet jeź­dzić kon­no. Lucę, czy­li wów­czas już Lucy, inte­re­so­wa­ło tyl­ko i wyłącz­nie pocho­dze­nie koni, uzda, sio­dło, sko­ki przez prze­szko­dy. Pra­wie nie mówi­ła już po węgier­sku, nawet nie nazy­wa­ła jej mamą. Ode­rwa­ły się od sie­bie.

Tej nocy Róza ode­rwa­ła się i od świa­ta. Czu­ła, że nie widzi jej nikt, nie widzi ani czło­wiek, ani Bóg. Prze­stron­ne nie­bo jest puste, tyl­ko Księ­życ koły­sze się na nie­bie, nad nią i pod nią, na wodzie, ośli­zgła, gala­re­to­wa­ta medu­za, zaraz dotknie jej nóg, ale nie wro­go, tyl­ko nie­skoń­cze­nie obo­jęt­nie. Zro­zu­mia­ła, że jeże­li nie chce umrzeć, musi pod­dać się tej obo­jęt­no­ści. Wie­dzia­ła, że jeśli teraz cokol­wiek zro­bi, cze­go­kol­wiek zapra­gnie, poru­szy się, w tej chwi­li ta wszech­obec­na pust­ka roze­rwie ją na pół. Ser­ce jej pęk­nie, woda wcią­gnie cia­ło, a to, co zosta­nie, jej ból, gorycz, pra­gnie­nia, wszyst­ko wiru­jąc ule­ci w górę, niczym trą­ba powietrz­na. Pochło­nie ją mię­dzy­pla­ne­tar­na nicość.

Poczu­ła, że nie­bio­sa żąda­ją ofia­ry. Lecz nie z łap­czy­wo­ścią, jak jakiś dra­pież­ny ptak, ale z potęż­ną, nie­ludz­ką siłą, jak prze­strzeń, jak roz­grza­ne łyse wzgó­rza. Jak czas nad nami, któ­ry w palą­cym gorą­cu, w świsz­czą­cych wia­trach mie­li nasio­na z kość­mi i obo­jęt­nie okrą­ża zie­mię.

Tej nocy Róza opu­ści­ła swo­je cia­ło. Nie dzi­wi­ła się nawet temu, że widzia­ła sie­bie z góry, z lotu pta­ka, jak z sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma pozba­wio­ny­mi życia, nago uno­si się na migo­czą­cej księ­ży­co­wym świa­tłem wodzie.

Patrzy­ła na sie­bie i nie poczu­ła nicze­go. Wzno­si­ła się. Czar­ne nie­bo, czar­na woda. Roz­le­gła, nie­zmie­rzo­na, doj­mu­ją­ca pust­ka. Dusza widzia­ła zie­mię. I wte­dy zro­zu­mia­ła jak nie­znacz­ny i bła­hy jest jej ból i samot­ność wobec tej nie­skoń­cze­nie wiel­kiej apa­tii. Ból ist­nie­je, jak woda czy świa­tło. Czło­wiek nie jest mu potrzeb­ny. Zro­zu­mia­ła, że jeże­li nie chce ulec samo­uni­ce­stwie­niu, musi obró­cić się w nicość. Musi być pusta, żeby pust­ka nie mia­ła nad nią wła­dzy.

Zamknę­ła oczy. Nie chce umie­rać. Tyl­ko tyle musia­ła zde­cy­do­wać, bo kie­dy znów otwo­rzy­ła je, na powrót z dołu ujrza­ła nie­bo. Swo­je zwiot­cza­łe cia­ło odda­ła wodzie, roz­pro­szo­ny wzrok osza­ła­mia­ją­ce­mu, powo­li roz­ja­śnia­ją­ce­mu się nie­bu, i dłu­go wydy­cha­ła powie­trze. A razem z nim i smu­tek. Wypu­ści­ła wów­czas całe swo­je życie – leć, roz­puść się. Umrzyj, jeże­li jest to potrzeb­ne do tego, bym mogła żyć.

W ten spo­sób naro­dzi­ła się na nowo. Tak­że Lucę kocha­ła ina­czej, nie pró­bo­wa­ła już trzy­mać się jej kur­czo­wo. Wszyst­ko widzia­ła przez szy­bę, jak ktoś, kto już na zawsze chce stać poza rama­mi świa­ta. Przez dwa­na­ście lat nie dotknę­ła niko­go z miło­ści – a jed­nak teraz, ten gor­li­wy chło­pak, nie­mal szcza­wik. Któ­re­go to ona wybra­ła. Któ­re­mu to ona poło­ży­ła dłoń na szyi, z nie­zno­szą­cą sprze­ci­wu czu­ło­ścią. Tak, teraz wszyst­ko się zaczy­na od nowa. Znów uro­dzi dziec­ko. Ale nie jemu. Tyl­ko z nim.

O autorach i autorkach

Anna T.  Szabó

ur. w 1972 r. Węgierska poetka, prozaiczka i tłumaczka. Zaczęła publikować jeszcze w czasach akademickich, jej wiersze, eseje, artykuły, recenzje i krótkie nowele można przeczytać w wielu dziennikach oraz tygodnikach. Przekładała m.in. autorów takich, jak James Joyce, Sylvia Plath, W.B. Yeats, John Updike czy Stuart Parker. Pracuje jako nauczycielka oraz redaktorka w British Council oraz w Magyar Könyv Alapítvány (Fundacja „Książka Węgierska”). Jest też autorką książek dla dzieci. Mieszka w Budapeszcie.