utwory / premiery w sieci

Garamore

Krystyna Czarnecka

Premierowa proza Krystyny Czarneckiej Garamore. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

2
Śmierć przyszła o szóstej rano. Minęła śpiącego jak niemowlę Styczkę i sklep. Dingo, pies Celiny Maszyńskiej, mieszkającej naprzeciwko sklepu, najpierw krótko zaskowytał i zaraz jego pojękiwanie przeszło w wilcze wycie. Wszyscy w Bajglu Dolnym wiedzieli, że Dingo nigdy nie wyje na próżno. Miał jedenaście lat i jedno oko, dlatego wiedział i widział więcej niż bajglowskie psy razem wzięte. Ledwie przejmujący głos objął wzgórze półkolem, a już po drugiej stronie góry wieś powtarzała: to tylko kwestia czasu, kogo śmierć trafi. Maszyńska, rówieśniczka Dingo w psich latach mnożonych przez siedem, usiłowała przekupić psa resztkami skwarków z niedzielnej kolacji, wierząc, że tym samym przekupi i los, gdy pies ucichnie. Ale Dingo wył, lekceważąc kury wyjadające mu z miski.

Śmierć minęła Rondo Gierka, potem kapliczkę, w Naskierkach skręciła w lewo, by obejść górę dookoła. Zżymając się jak zwykle na opuszczone domostwa, wycelowała w Pustelnika.

Pustelnik napluł w obie garście, roztarł i chwycił mocno miotłę drapakę z brzozowych gałązek, którą na wiosnę zrobił mu Janek Karpa. Miotła była zużyta z jednej strony prawie po pierwsze druciane wiązanie. Pustelnik zamiatał bowiem tak, jak pisał: kursywą. Pochylił się w prawo, lekki wietrzyk podwiewał spódnicę z cienkiej, żółtej bawełny okręconej wokół bioder i od razu osuszał pot na nagim torsie. Powietrze, mimo wczesnej pory, było już ciepłe i wilgotne; sunęło od zwrotnika, ale Pustelnik o tym nie wiedział. Czterdzieści lat wcześniej jak niejadalne grzyby po deszczu wyrosły na wsi słupy energetyczne, trzydzieści lat potem anteny satelitarne niczym huby na pustakach i cegłach, ale jego gospodarstwo wciąż pozostawało w strefie suszy. Wstawał o świcie, kładł się spać o zmierzchu, mył się przy studni – dość daleko, by jej nie zanieczyścić, a prognozę pogody odbierał we własnych kościach. Ze wszystkich wynalazków cenił tylko długopis i papier. Od czasu do czasu kupował w miasteczku zeszyt w kratkę, by zapisywać myśli, a listonosz zostawiał mu na progu codzienną gazetę. Pustelnik przeglądał prasę w porze obiadowej: czytał nagłówki, czasami zdarzało mu się zerknąć pobieżnie na jakiś artykuł czy zdjęcie. Nie interesowało go, czy świat jeszcze istnieje ani w jaki sposób. Wystarczyło mu to, co miał przed oczyma: własny dom, studnię, stare, niskopienne jabłonie, zagon truskawek, płot z krzywawych patyków, pole kukurydzy. Gazetę z poprzedniego dnia dzielił rano na trzy nierówne części, jedną wykorzystywał nad wiadrem po załatwieniu własnej potrzeby, drugą do rozpalania w piecu, trzecią rozkładał na świeżo umytej podłodze, by od razu nie zadeptać desek. Po porannej toalecie brał się za oporządzanie dobytku, do którego należała i jezdnia. Cztery lata wcześniej oddał na nią z bólem pas ziemi przechodzący przez jego pole. Przez rok bronił ojcowizny jak lew – sam jeden stał z widłami przeciwko współmieszkańcom, którzy go nachodzili całymi rodzinami, prosili i tłumaczyli, żeby ziemię oddał, bo nie może być ich Bajgiel w dwudziestym pierwszym wieku niczym nieupieczone ciasto przyczepione do głównej drogi, w którym grzęzną po deszczu i w którym brną zimą, żeby odgarnąć śnieg dookoła góry i na zakrętach posypać popiołem. Wreszcie zaczęli mu wypominać, że nawet własna żona z nim nie wytrzymała i uciekła, potem grozić, zdarzyło się nawet kilka razy, że ktoś mu w nocy szyby powybijał. Aż na koniec sam wójt ze Skierek przyjechał. Przywiózł Pustelnikowi do podpisania dokument, w którym zamiast pasa szerokości czterech metrów i dwustu metrów długości otrzymał Pustelnik półhektarową łąkę kawałek za domem. Ledwie jezdnia wystygła, przygarnął ją Pustelnik z powrotem. Asfalt potrzebował miotły jak ziemia orki, Pustelnik zamiatał więc pod górkę, prawie do głównej drogi w dół, do połowy odległości między swoim płotem a ruinami po sąsiedzku.

Zrobił zwrot przed zakrętem na górce, dostrzegł Sabinę Koryto i jej sąsiadkę Anielcię Piórkowską idące od strony Dołów. Dla większego szyku odmotał tkaninę z bioder i zamotał ponownie. Zamachały siatkami. Ruszył w ich kierunku po zamiecionym, plaskając głośno skórzanymi klapkami o pięty. Od razu zeszły mu z drogi, przedarły się przez rów i maszerowały dalej skrajem kukurydzy.

– Żebym ja, stara baba, musiała rówką chodzić – sarkała głośno Piórkowska – bo ten wkijpierdział będzie mnie przyrodzeniem straszył, tfu!

Zrównały się z Pustelnikiem, pozdrowiły go po bożemu. Udał, że ich nie widzi i nie słyszy.

– No i co, ciotko – powiedziała Sabina, gdy wróciły na jezdnię – całe życie ciotce powtarzam, że nie ma sensu naokoło do sklepu chodzić. Głupie toto, ale nieszkodliwe.

– Ale jakbym tak sama szła – wpadła jej w słowo Piórkowska – jakby mnie tak za stodołę wciągnął i wyobracał, to by mi nawet rozrusznik nie pomógł.

Zatrzymała się nagle i zadrżała, jakby ktoś na jej rozgrzane marszem i słońcem ciało lunął wiadrem lodowatej wody.

– Co się dzieje? – krzyknęła Koryto, przystając pół kroku przed nią. Nie wiedziała, czy ma ciotkę wachlować, bo może jej się duszno zrobiło od przechodzenia przez rów, czy podtrzymywać, żeby nie upadła.

– Przyjechali złodzieje – odparła Piórkowska i dorzuciła ruszając: – Kostucha mnie powąchała.

– Może musi ciotka baterię wymienić?

– Może – powiedziała Piórkowska, ściągając w namyśle pokoloryzowane henną brwi i poszminkowane usta.

Piórkowska miała siedemdziesiąt dwa lata i uchodziła we wsi prawie za damę z powodu rozrusznika serca, kapeluszy, prostej, szczupłej sylwetki i Anioła. Mieszkała w Bajglu od późnej wiosny do wczesnej jesieni, resztę czasu spędzała w mieście u dzieci. Donaszała dżinsy, sportowe buty, kolorowe T-shirty i kurtki po wnukach. Zimą dobierała do stroju któryś z filcowych kapeluszy, latem słomkowy. Dzisiaj miała na sobie koszulkę z afrykańskim bawołem z Parku Krugera i kapelusz z wąskim rondem, z tyłu podgiętym ku górze.

Koryto spoglądała co chwila na ciotkę niespokojnie, jakby się bała, że gdy spuści ją z oka, Piórkowska natychmiast padnie trupem.

– A co ty się, Sabinko, tak na mnie gapisz jak sroka w gnat? – zirytowała się w końcu Piórkowska, lecz zaraz dodała łagodniej: – Niedoczekanie, żebym się miała w Bajglu przekręcić. I żeby Mundzio Styczka miał mnie po dupie pieścić łopatą. Niech sobie najpierw Bajgiel zmieni grabarza.

Koryto odetchnęła i wpatrzyła się w błękit przed sobą, ku któremu wznosiła się jezdnia.

Tymczasem Śmierć minęła Trójkąt Bermudzki, gdzie oprócz Gabrysia mieszkali Władek Kaszowski i Sławek Zaczyk, a uliczka, przy której stały ich domy, nazywała się w zależności od tego, kto szedł i do kogo: uliczką Gabrysia, Kaszowskiego lub Zaczyka. Na skraju Dołów Śmierć skręciła w uliczkę Karpy, która kończyła się zaraz za opuszczonym domem po Malarzu. Była bliźniacza do tamtej: wąska, wysypana gdzieniegdzie resztkami żwiru i odchodząca od wzgórza w stronę rzeki.

Janek Karpa siedział na stołeczku przy tej części płotu, która oddzielała podwórko od pastwiska. Miał stąd blisko do złożonej za domem wikliny. Kończył właśnie wyplatać kosz na ziemniaki. Śmierć zatrzymała się i wycelowała w Karpę, ale koń, który jeszcze przed chwilą pasł się spokojnie, wpatrywał się w nią tak intensywnie i z takim zdumieniem, że natychmiast zmieniła zamiar i strzeliła w jego kasztanową pierś. Koń cofnął się gwałtownie i natychmiast ruszył do przodu oszalały z wściekłości, jakby zamierzał strącić belkę dzielącą go od drogi i stratować Śmierć masywnymi kopytami. Nagle zatrzymał się, znieruchomiał, znowu się cofnął, stanął dęba i dopiero teraz zaryczał, pełen furii, bo nie mógł dosięgnąć Śmierci inaczej, jak tylko głosem.

Karpa poderwał się ze stołeczka, podbiegł do płotu i ponad najwyższą deską wyciągnął ręce w stronę konia. Cmoknął głośno kilka razy i zawołał łagodnie:

– Polonez! Polonez!

Ale koń nadal ryczał przeraźliwie. Śmierć zakręciła bębenkiem, wycelowała i strzeliła w głowę Karpy. A potem się odwróciła.

Polonez chrapał już tylko głośno, ostrzegawczo i z wysoko podniesioną głową, skierowaną w stronę, gdzie odeszła Śmierć. Wreszcie zarżał cicho i zbliżył się do wyciągniętych rąk.

– Co się stało, Polonez? – dopytywał Karpa, głaszcząc i poklepując konia po karku. – Bąk cię ugryzł? Rozpalić ci ogień?

Jeśli gzy były szczególnie dokuczliwe, Karpa rozpalał niewielkie ognisko pod brzuchem konia, by odpędzało gzy dymem. Ale teraz, widząc, że koń uspokoił się już całkowicie, Karpa oparł policzek o jego głowę i powiedział:

– Może później rozpalę, co?

A potem wrócił na stołeczek do przerwanej roboty.

Polonez miał dwadzieścia jeden lat. Imię dał mu Karpa z zazdrości. Nie mógł sobie samochodu kupić, jak Marian Jerzowski, kupił źrebaka. To właśnie Jerzowski pierwszy na wsi zaparkował samochód na swoim podwórku, poloneza. Wkrótce umieścił na dachu samochodu koguta taxi i miał pierwszą taksówkę w Skierkach, przez wiele lat jedyną.

Ponad trzydzieści lat wcześniej Jerzowski pierwszy we wsi miał hydrofornię i wodę płynącą rurami ze studni do domu. Prawie czterdzieści lat wcześniej Jerzowski miał pierwszy telewizor w Bajglu Dolnym i wszyscy zamiast do Bajgla Górnego, do świetlicy, chodzili do Jerzowskiego. Wszyscy – z wyjątkiem Karpy. Ponad czterdzieści lat wcześniej Jerzowski pierwszy we wsi kupił sobie traktor i gdyby chciał, mógłby nawet kupić kombajn.

Karpa rywalizował z Jerzowskim od dzieciństwa. Najpierw w szkole. Chodzili razem do jednej klasy, ale różnymi poboczami i na wyścigi: który pierwszy będzie w Bajglu Górnym i któremu z nich woźny pozwoli zadyndać dzwonkiem na lekcję. Pierwszy zawsze był Jerzowski. Potem walczyli o Helenkę. Nieodwołalnie, bo z cywilnym i kościelnym, zwyciężył Jerzowski. To najboleśniej przekonało Karpę, że życie nie jest sprawiedliwe. Czas upływał, a on się tylko utwierdzał w tym przekonaniu: teraz miał sześćdziesiąt sześć lat i wciąż był kawalerem, chociaż nie prawiczkiem. Wprawdzie Jerzowski nie żył już od dwunastu lat, ale dla niesprawiedliwości życia nie miało to żadnego znaczenia. Jerzowski zostawił potomków, a Karpa ich nie miał. Zamiast prowadzać dzieci, czekać aż dorosną, potem przepisać im ziemię, Karpa był ostatnim z rodu, który wodził ostatniego konia w obu Bajglach.

Śmierć minęła gospodarstwo Edka Bociana i pasiekę. Kiedy przechodziła obok gospodarstwa Leona Wcisło, ściana lasu za zabudowaniami zadrżała. W koronach jesionów i wiązów zaszumiało, jakby już się ktoś powiesił i ucichło. Za Laskiem jezdnia prowadziła coraz bardziej stromo do Parceli i głównej drogi. Śmierć znalazła się znowu koło sklepu. Styczki już nie było, a w jej rewolwerze nadal tkwił jeden niewykorzystany nabój. Zakręciła bębenkiem i strzeliła w plecy Pusi niosącej wiaderko z farbą. Zakręciła ponownie, strzeliła w plecy wujka Zenka, taszczącego obok Pusi drabinę, i skręciła do Bajgla Górnego.

3

Pusia postawiła wiaderko w trawie i wyjęła zza paska spodni butelkę „Piwonii”. Farba była z resztek gromadzonych przez Zenka Bociarczyka, wino z promocji. Na pierwszą butelkę złożyli się po równo, wspólnie kupili w bufecie i ciesząc się z napisu „Wygrałeś” na spodniej stronie nakrętki, po równo wypili, zanim zaczęły się tańce. Następne trzy butelki, raz za razem, także wygrali. Trzy darmowe wina wysączyli na miejscu, czwarte musieli zabrać na drogę. Alkohol nie wywietrzał jeszcze ani z Pusi, ani z Bociarczyka, ale oboje byli chętni do pracy, bo całą noc im wszyscy powtarzali, nawet Janka Mostowa, że jak nie chcą, niech powiedzą, a wieś ich wyręczy. A gdy usłyszeli od Karola Woźniaka, że wieś się obraziła i że na nich można polegać jak na molach, które zeżrą mąkę i cukier, napaskudzą, a nic z siebie nie dają, nie położyli się nawet spać. Napili się w domu tylko mocnej kawy fusianki i od razu zebrali narzędzia. Malować mieli wiosną, ale tego roku kwiecień był mokry, lało prawie bez przerwy i nawet słońce przebijające się niekiedy przez chmury nie było w stanie popsuć barowej pogody. Potem przyszła robota: dla Pusi w truskawkach, grochu, cukinii, kabaczkach, dla Bociarczyka w zagrodach przy remontach, a od tej roboty i od upału chciało się tylko pić zimnego i polegiwać w chłodku.

Usiedli obok siebie w skąpym cieniu rozstawionej drabiny, twarzami do kapliczki i zapalili.

Nawet najstarsi mieszkańcy Bajgla nie pamiętali, kto pierwszy pomalował kapliczkę, ale wiosną, gdy już stopniał śnieg w najzimniejszym miejscu Bajgla, na Dołach, wszyscy czuli obecność tamtego gospodarza, który został na zawsze strażnikiem kolejki do malowania. Na początku kwietnia w powietrzu unosiły się pyłki topól i olch, a wraz z nimi łagodny przymus. Strażnik, chociaż nigdy go nie widziano, krążył dookoła bajglowskiego wzgórza zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wyznaczał palcem malarzy, przeskakując z domu na dom, omijał przy tym mieszkańców po sześćdziesiątym piątym roku życia, chorych i Pustelnika. Obecność wskazującego palca, oprócz wiosennej radości, wlokła za sobą także listopadowy smutek, bo z dekady na dekadę palec poruszał się prędzej, omijając także kolejne puste domy. Ale w połowie kwietnia nikt już nie pamiętał o strażniku ani o smutku. W sklepie u Zosi Pustułki kobiety umawiały się na wymiany cebulkami tulipanów, bo zawsze u którejś w ogródku rozwinęły się kwiaty w nowym kolorze. Janek Karpa woził na jarmark koszyki ubrany tylko w żonkilową koszulę, choćby Polonez kopytami jeszcze rozgarniał na drodze resztki zimowego lenistwa. A w całym Bajglu odurzająco pachniała ziemia, jakby zapach eksplodował tylko po to, by drażnić nozdrza, które odwykły od niego przez zimę i oszołamiać zieloną rozwiązłością, zanim przywykną do niego latem.

Na pierwszą majówkę schodzili się przed kapliczkę prawie wszyscy mieszkańcy. Nie tylko po to, żeby się modlić, ale i żeby podziwiać świeżutką, olejną farbę na starych warstwach. Pod nimi i od nich rok w rok, deszcz w deszcz, skwar w skwar, mróz w mróz kurczył się wysoki, kamienny słup i wieńcząca go Matka Boska na kuli ziemskiej. Kruszało tam i próchniało jednak w ukryciu, wśród promieni długich, różnobarwnych wstążek rozpostartych od kapliczki we wszystkie strony. Matka Boska szykowna, hojnie i z potrzeby serca obdarowana przez mieszkańców kolorami, bukietami kwiatów w słoikach oraz doniczkami z kwitnącą werbeną lub begonią, byłaby widoczna chyba z samych Skierek, gdyby nie trzy kasztanowce i krzewy forsycji, które otaczały ją ciasno półkolem.

– Ujek, a jak ty myślisz – zapytała Pusia na półmetku papierosa – Matka stoi prawą nogą na naszym Bajglu?

– Nie widzisz, że całą sobą stoi? – odparł.

Spojrzała na niego przenikliwie, żeby wybadać, czy nie żartuje, i powiedziała:

– A jakby my naszą wieś na kuli przy okazji zaznaczyli, co?

– Jak tam chcesz chorągiewkę wbić – zaśmiał się – w kamień.

– Zakrętkę przykleim.

Zaciągnął się dymem ostatni raz i zaczął obracać filtrem papierosa, trzymając go między kciukiem a wskazującym palcem. Robił tak zawsze, gdy nad czymś głęboko się zastanawiał.

O AUTORZE

Krystyna Czarnecka

Pisze poezję i prozę. W 2018 r. zajęła II miejsce w 59. Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Laur Czerwonej Róży”, w 2020 I miejsce w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. G. Trakla. W 2021 r. zadebiutowała tomikiem poetyckim Płyń. Jej opowiadania lub wiersze były publikowane w miesięcznikach „Dziecko” i „Czas Kultury”, na stronie internetowej KBF, Wydawnictwa J i Babińca Literackiego oraz w antologiach: 21 w skali Beauforta (2011), SLApidarium (2019), Wiersze na murach (2020), Prze(y)wracanie (2022). Mieszka i pracuje na wsi pod Krakowem.