utwory / premiery w sieci

Niejaki pan Piekielny

Aleksandra Spilkowska

François-Henri Désérable

Fragment książki François-Henri Désérable’a Niejaki pan Piekielny w tłumaczeniu Aleksandry Spilkowskiej. Prezentacja w ramach projektu „Tłumacz z uczelni 2019”.

CZĘŚĆ PIERWSZA

 1.

W maju 2014 roku splot przy­pad­ków rzu­cił mnie na uli­cę Jono Basa­na­vi­čiau­sa, w Wil­nie, na Litwie.

Mój przy­ja­ciel się żenił i wybrał mnie na świad­ka. Chciał­bym, powie­dział, żebyś zor­ga­ni­zo­wał mój pogrzeb. Zaopo­no­wa­łem, przy­po­mi­na­jąc, że jest na to tro­chę za wcze­śnie, że ma przed sobą wie­le pięk­nych lat życia, a przy­naj­mniej wyglą­da na okaz zdro­wia, ale w razie potrze­by będę umiał zająć się wdo­wą. Kawa­ler­skie­go życia, spre­cy­zo­wał. Ach, zapy­ta­łem, masz na myśli spa­cer po Polach Eli­zej­skich w kostiu­mie kow­bo­ja? Miał na myśli strip­tiz i hokej na lodzie.

Kupi­li­śmy więc bile­ty do Miń­ska, gdzie odby­wał się wła­śnie tur­niej hoke­ja, któ­ry miał nam posłu­żyć za ali­bi, bo widzisz, kocha­na, co może­my zro­bić, kie­dy przy­szły mał­żo­nek jest ama­to­rem łyżew i kijów, kie­dy marzy o mistrzo­stwach świa­ta, a te aku­rat w tym roku odby­wa­ją się na Bia­ło­ru­si, gdzie kobie­ty są takie zachwy­ca­ją­ce i zło­to­wło­se, i tak chęt­nie się roz­bie­ra­ją? Poza tym, przy­się­ga­li­śmy z ręką na ser­cu i trzy­ma­jąc kciu­ki, w Miń­sku nie zoba­czy­my nic poza lodo­wi­skiem i naszym hote­lem. Była nas czwór­ka, a w samo­lo­cie zosta­ły tyl­ko trzy miej­sca. Nie szko­dzi, powie­dzia­łem, pole­cę do Wil­na, a stam­tąd zła­pię pociąg do Miń­ska. W ten spo­sób zna­la­złem się na Litwie.

2.

O Litwie mia­łem wyobra­że­nie naiw­ne i skró­to­we, o roz­my­tych kon­tu­rach. Epo­ki mie­sza­ły mi się w tele­sko­po­wym misz­ma­szu, i zde­rza­ły się, two­rząc folk­lo­ry­stycz­ny i wariac­ki obraz; widzia­łem pomie­sza­nie z poplą­ta­niem: ryce­rzy spi­na­ją­cych konie na sza­rych uli­cach, Ojca Naro­du chwy­ta­ją­ce­go Gie­dy­mi­na za koł­nierz, apa­rat­czy­ków dają­cych odpór armii Tata­rów. To wszyst­ko nie mia­ło rąk ani nóg i szyb­ko poją­łem, że Litwa jest mi nie­zna­na. Koniec koń­ców, wie­dzia­łem tyl­ko dwie lub trzy rze­czy, nie­spe­cjal­nie zresz­tą istot­ne: że mówi się „na Litwie” a nie „w Litwie”, że to naj­więk­sze z trzech państw bał­tyc­kich oraz że liczy sobie nie­mal trzy milio­ny miesz­kań­ców. (Praw­dę mówiąc, zna­łem też nazwi­sko naj­bar­dziej zna­ne­go litew­skie­go hoke­isty, ale prze­czu­wa­jąc, że będzie mi ono naj­zu­peł­niej nie­po­trzeb­ne, zmu­si­łem się do wyma­za­nia go z pamię­ci – pozbądź­my się go więc raz na zawsze, poda­jąc je tutaj – Dainius Zubrus – i nie mów­my o tym wię­cej).

3.

Tego dnia w Wil­nie słoń­ce straj­ko­wa­ło, nie­bo było wypło­wia­łe, a deszcz bęb­nił w bla­chę samo­lo­tu – roz­kosz­ny, choć lek­ko mono­ton­ny tur­kot na moje powi­ta­nie. Ode­bra­łem waliz­kę, wzią­łem tak­sów­kę i kaza­łem się zawieźć na dwo­rzec. Było połu­dnie, a mój pociąg odjeż­dżał dopie­ro o dru­giej, mia­łem więc czas, żeby zjeść obiad i kupić bilet, ale zwie­dza­nie mia­sta – trud­no, następ­nym razem.

Wstą­pi­łem do restau­ra­cji w piw­ni­cy, jed­nej z tych tawern o ścia­nach z kamie­nia, okop­co­nych sufi­tach i komin­kach, w któ­rych zimą pło­nie wiel­ki ogień; nie­po­trzeb­ne wio­sną pale­ni­sko uśmie­cha­ło się roz­dzia­wio­ną, osma­lo­ną gębą, pod­czas gdy na sufi­cie posy­ki­wa­ły dwie żarów­ki, rzu­ca­ją­ce bla­de świa­tło na płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy jedy­ne­go tego dnia klien­ta – mło­de­go męż­czy­zny nie­dba­le pod­par­te­go, żeby nie powie­dzieć roz­wa­lo­ne­go, na sto­li­ku z jed­ną ręką na policz­ku, a dru­gą zaci­śnię­tą na uchu kufla.

Już mia­łem zawró­cić, kie­dy nasze spoj­rze­nia spo­tka­ły się, a mło­dy czło­wiek rzu­cił na mnie okiem, w któ­re­go głę­bi­nach roz­ja­rzy­ło się nagle coś na kształt pło­my­ka. Uma­lo­wa­na jak kró­lo­wa, nade­szła kel­ner­ka; była mło­da, młod­sza jesz­cze od mło­de­go czło­wie­ka; mia­ła blond wło­sy, zwią­za­ne w kucyk i bia­łą bluz­kę z dużym dekol­tem, a pod nią obfi­te pier­si, cięż­kie jak kom­ple­men­ty mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry uwo­dził ją raczej bez­owoc­nie (tak mi się wyda­je, nie znam litew­skie­go).

Gestem ręki, wład­czym i łaska­wym, kate­go­rycz­nym, kró­lo­wa wska­za­ła mi sto­lik w kącie. Otwo­rzy­łem kar­tę, ordy­nar­nie zala­mi­no­wa­ną: odci­ski pal­ców, pozo­sta­wio­ne przez kolej­nych klien­tów niczym nie­zbi­te dowo­dy ich obec­no­ści w tym miej­scu, nakła­da­ły się na nazwy litew­skich dań. Zamó­wi­łem ham­bur­ge­ra. A czy macie Wi-Fi? Tak, odpar­ła kel­ner­ka, i poda­ła mi kawa­łek papie­ru, na któ­rym mikro­sko­pij­ny­mi znacz­ka­mi zapi­sa­ne było hasło (X‑fh3_pH-38, tego się nie zapo­mi­na). Zre­zy­gno­wa­łem z wystu­ki­wa­nia tej absur­dal­nej kom­bi­na­cji liczb, liter i myśl­ni­ków wszel­kie­go rodza­ju, wyją­łem książ­kę z waliz­ki i prze­czy­taw­szy kil­ka stron (nie była zbyt dobra) odło­ży­łem ją na sto­li­ku: mój ham­bur­ger był goto­wy. Popro­si­łem o rachu­nek (osiem euro osiem­dzie­siąt cen­ty­mów).

Dla­cze­go, wyjąw­szy bank­not dzie­się­ciu euro z port­fe­la, i kie­ru­jąc się z nim w ręku w stro­nę kel­ner­ki, zosta­wi­łem port­fel na sto­le, na wido­ku mię­dzy pustym tale­rzem i zbyt tre­ści­wą książ­ką? Są tajem­ni­ce, któ­rych nigdy nie roz­wi­kła­my. Nie­mniej kie­dy, zapła­ciw­szy kró­lo­wej, któ­ra nie była jed­nak kró­lo­wą angiel­ską (powie­dzia­łem Keep the chan­ge, a mimo to odda­ła mi euro i dwa­dzie­ścia cen­ty­mów), wró­ci­łem do sto­li­ka, zna­la­złem tam tyl­ko talerz i książ­kę. Port­fel znik­nął. Odwró­ci­łem się do mło­de­go czło­wie­ka: może coś widział? Nie, on tak­że znik­nął (sta­now­czo nie mia­łem szczę­ścia). Zna­la­złem się więc bez pie­nię­dzy – nie licząc oczy­wi­ście nie­oce­nio­ne­go wia­ty­ku, któ­ry zwró­ci­ła mi ze swo­jej stro­ny kró­lo­wa – w miej­scu, w któ­rym nie zna­łem ani języ­ka, ani żad­ne­go oby­wa­te­la, poza Dainiu­sem Zubru­sem, a i jego wyłącz­nie z nazwi­ska. Pociąg do Miń­ska odjeż­dżał za nie­ca­łe trzy­dzie­ści minut, a ja wciąż nie mia­łem bile­tu. Pada­ło.

4.

Ojciec. Nale­ża­ło zadzwo­nić do moje­go ojca, natych­miast, nie­waż­ne, że było to jedy­ne roz­wią­za­nie. Wyja­śni­łem mu wszyst­ko w trzech zda­niach: Wil­no, tawer­nę i deszcz, i ubła­ga­łem, by zro­bił mi prze­lew Western Union, naj­szyb­ciej jak to będzie moż­li­we. Potem wezwa­łem tak­sów­kę; kaza­łem się zawieźć do agen­cji Western Union, zapła­cę za kurs, kie­dy podej­mę pie­nią­dze. Taaa, powie­dział po litew­sku kie­row­ca w kana­dyj­ce (to był dosyć chłod­ny maj). Dorzu­ci­łem więc, że mam euro dwa­dzie­ścia cen­ty­mów, i, jeśli sobie tego życzy, mogę mu je zosta­wić w ramach zalicz­ki. Taaa. Za moment wra­cam, to zaj­mie naj­wy­żej pięć minut. Trzy­dzie­ści pięć minut póź­niej mia­łem czym zapła­cić za bilet. Pociąg na mnie nie zacze­kał.

Zapła­ci­łem za kurs i wysia­dłem z tak­sów­ki, teraz już nie­po­trzeb­nej. Zaci­na­ją­cy deszcz sma­gał mnie po twa­rzy; patrzy­łem na szar­pa­ne pory­wi­stym wia­trem spa­da­ją­ce kro­ple, widocz­ne w sno­pach odle­głych już świa­teł tak­sów­ki. Następ­ny pociąg na tra­sie Wilno‒Mińsk odjeż­dżał tego same­go wie­czo­ra, mia­łem więc przed sobą kil­ka wol­nych godzin. Mogłem powa­łę­sać się po mie­ście, pójść gdzie­kol­wiek bym zechciał. Tyl­ko gdzie iść? W jakim celu? Zoba­czy­my. Wybra­łem przy­pad­ko­wy kie­ru­nek; drze­wa ocie­ka­ły smęt­nie, kil­ka roz­mo­kłych liści leża­ło na chod­ni­ku; ruszy­łem na pod­bój mia­sta, cią­gnąc za sobą waliz­kę, któ­rej kół­ka wyty­cza­ły dwie rów­no­le­głe, efe­me­rycz­ne bruz­dy, natych­miast zani­ka­ją­ce. Posze­dłem pro­sto, zasła­nia­jąc się przed ule­wą książ­ką (nie była naj­lep­szą para­sol­ką). Na pierw­szym skrzy­żo­wa­niu skrę­ci­łem w pra­wo w dłu­gą uli­cę i po oko­ło trzy­stu metrach miną­łem zie­lo­ne bul­wy – dachy cer­kwi; (kie­dy trzy lata póź­niej po raz czwar­ty wró­ci­łem do Wil­na, bul­wy nie były już zie­lo­ne, ale zło­te – prze­ma­lo­wa­no je na ory­gi­nal­ny kolor. Były, pomy­śla­łem wów­czas, takie, jaki­mi on musiał je codzien­nie oglą­dać, wycho­dząc z domu). Sze­dłem dalej w pra­wo, uli­cą Jono Basa­na­vi­čiau­sa. Pod nume­rem 18, na kamie­ni­cy z żół­te­go stiu­ku, któ­rej ganek wycho­dził na zamknię­te podwó­rze, wid­nia­ła tabli­ca, na któ­rej napi­sa­no po litew­sku i po fran­cu­sku:

FRANCUSKI PISARZ I DYPLOMATA
ROMAIN GARY
(Wil­no, 1914 – Paryż, 1980)
MIESZKAŁ W TYM DOMU
OD 1917 do 1923 ROKU
OPISANYM W POWIEŚCI
„OBIETNICA PORANKA”

Sta­łem tam, zamu­ro­wa­ny, prze­mo­czo­ny do suchej nit­ki i recy­to­wa­łem na głos zda­nie: „Na Wiel­kiej Pohu­lan­ce, w Wil­nie, pod nume­rem 16 miesz­kał nie­ja­ki pan Piekielny”.[1]

5.

To zda­nie nie poja­wi­ło się zni­kąd. Trze­ba było, abym pew­ne­go dnia je prze­czy­tał i zapi­sał w sobie, żeby się zagnieź­dzi­ło i pozo­sta­ło we mnie przez jakiś czas, nie­zmien­ne wśród strzę­pów wspo­mnień, dry­fu­ją­cych w otchła­ni myśli, cza­sem nie­za­po­wie­dzia­nie wynu­rza­ją­cych się znów na powierzch­nię.

6.

Schro­ni­łem się pod gan­kiem i spraw­dzi­łem w Inter­ne­cie – suple­men­cie pamię­ci: uli­ca Wiel­kiej Pohu­lan­ki zmie­ni­ła nazwę. Teraz nosi­ła mia­no Jono Basa­na­vi­čiau­sa, a daw­ny numer szes­na­ście znaj­do­wał się dziś pod osiem­nast­ką, czy­li to tutaj, w jed­nym z tych budyn­ków pokry­tych żół­tym stiu­kiem, pod nume­rem 18 na uli­cy Jono Basa­na­vi­čiau­sa, daw­niej pod nume­rem 16 na uli­cy Wiel­kiej Pohu­lan­ki, miesz­kał mię­dzy siód­mym a jede­na­stym rokiem życia Roma­in Gary, dokład­nie od 1921 do 1925 (a nie, jak gło­si­ła tabli­ca, przed któ­rą mokłem pra­wie stu­le­cie póź­niej, od 1917 do 1923); cho­dzi­ło więc o czas, kie­dy zamiast swo­je­go wojen­ne­go nazwi­ska, póź­niej­sze­go pseu­do­ni­mu lite­rac­kie­go, posłu­gi­wał się swo­im nazwi­skiem rodo­wym: Kacew, Roman Kacew.

Deszcz ustał. Chmu­ry skrzęt­nie poza­gar­nia­ły sza­rość nie­ba. Poja­wi­ło słoń­ce, a ja wysze­dłem na podwó­rze w miej­sce kul­tu, w ciszy, z taką samą naboż­ną, bez­wied­ną czcią. Nie było już skła­dzi­ku na drew­no, w któ­rym stu­le­cie wcze­śniej porzu­co­ne kawał­ki drew­na cze­ka­ły na zapła­ka­ne dziec­ko, ani wiel­kiej ster­ty cegieł, pozo­sta­ło­ści po fabry­ce amu­ni­cji. Szo­py tak­że znik­nę­ły. Ale plac był taki sam, choć opa­no­wa­ny przez samo­cho­dy, któ­rych świe­żo zmy­te desz­czem karo­se­rie odbi­ja­ły nie­bo, kil­ka drzew i ota­cza­ją­ce budyn­ki. W jed­nym z nich – tyl­ko w któ­rym? – miesz­kał Roman Kacew. W innym, a może w tym samym, nie­ja­ki pan Pie­kiel­ny.

7.

Jak może­my odróż­nić to, co przy­na­le­ży do lite­ra­tu­ry, od tego, co do niej nie nale­ży? „Jeże­li nie odczu­wa­my przy­jem­no­ści z czy­ta­nia książ­ki i pona­wia­nia tej lek­tu­ry” – mawiał Oscar Wil­de – „to nie war­to w ogó­le jej czy­tać”. To kry­te­rium subiek­tyw­ne i prze­sa­dzo­ne, a nawet bar­dzo prze­sa­dzo­ne, i wyklu­cza­ją­ce, jed­nak pod­pi­sał­bym się pod nim. Zawsze wte­dy, gdy poja­wia się chęć powro­tu do lek­tu­ry, może­my mówić o lite­ra­tu­rze.

Obiet­ni­cę poran­ka czy­ta­łem wie­lo­krot­nie: w poło­wie sierp­nia w zala­nej słoń­cem Apu­lii, w Boże Naro­dze­nie w Wil­nie, na Zarze­czu, w środ­ku zimy w Jün­na­li, na ośnie­żo­nych pla­żach Bał­ty­ku, zabra­łem książ­kę nawet na wypra­wę do Nepa­lu i pew­ne­go ran­ka prze­czy­ta­łem kil­ka stron, sto­jąc na wprost Anna­pur­ny. Czy­ta­łem ją w każ­dym okre­sie życia, wszę­dzie tam, gdzie aku­rat byłem, a jed­nak za każ­dym razem, kie­dy zda­rza mi się kart­ko­wać tę „zupeł­nie praw­dzi­wą i w żaden spo­sób nie kolo­ry­zo­wa­ną auto­bio­gra­fię”, sta­ję się tym mło­dym chło­pa­kiem, któ­ry po raz pierw­szy prze­wró­cił jej stro­ny, leżąc na bia­ło­zie­lo­nej narzu­cie łóż­ka, w małym poko­iku w domu z czer­wo­nej cegły, przy uli­cy Jules-Fer­ry 15 w Amiens.

Przy­pi­sy:
[1] Cyta­ty z Obiet­ni­cy poran­ka w tłu­ma­cze­niu Jerze­go Pań­skie­go.

O autorach i autorkach

Aleksandra Spilkowska

absolwentka filologii polskiej UJ, studentka filologii romańskiej. W latach 2010‒2016 stała współpracowniczka Internetowego Magazynu „Teatralia”, w latach 2012‒2016 pełniła funkcję zastępczyni redaktorki. Publikowała w „Teatraliach”, „Didaskaliach” i „Nowej Dekadzie Krakowskiej”. Zajęła pierwsze miejsce w Krakowskich Potyczkach Tłumaczeniowych 2018.

François-Henri Désérable

ur. w 1987 roku. Francuski prozaik, wcześniej zawodowy hokeista. Debiutował w 2013 roku zbiorem opowiadań Tu montreras ma tête au peuple wydanym przez wydawnictwo Gallimard. Książka traktująca o rewolucji francuskiej zdobyła wiele nagród i wyróżnień literackich. W 2015 roku ukazała się jego proza Évariste poświęcona francuskiemu matematykowi Évariste Galois.