utwory / premiery w sieci

Owoce

Małgorzata Bożek

Premierowa proza Małgorzaty Bożek Owoce. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie przed debiutem prozą 2024”.

Żar­łok

Cien­kie kre­ski zamiast oczu. Skle­jo­ne wło­sy na jajo­wa­tej, brzyd­kiej gło­wie, pokry­tej krwi­stym ślu­zem jej bólu. Zamiast pierw­sze­go krzy­ku ciche poję­ki­wa­nia. Są dla nie­go jak ude­rze­nie w sam śro­dek nosa. Wbi­ja­ją się ostro w mózg szu­ka­ją­cy uciecz­ki, w cia­ło, któ­re boi się wysta­wie­nia na dzia­ła­nie nowe­go.

Ona leży roz­pła­ta­na jak ryba, a małe stwo­rze­nie nie­po­rad­nie wije się na jej brzu­chu, lek­ko, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, tro­chę jak robak, tro­chę jak obcy. Czy tyl­ko on to widzi? Dla­cze­go nikt nie pani­ku­je, nie wzy­wa pomo­cy, nie dzwo­ni do One­tu i „Super Expres­su”? Prze­cież to małe pokry­te jest sza­rym puchem i, dał­by sobie rękę uciąć, widział, jak marsz­czy­ło nos, poru­sza­jąc kró­ciut­ki­mi wąsa­mi. Różo­we podusz­ki pal­ców, zakoń­czo­ne ide­al­ny­mi pazu­ra­mi, cie­niut­kie jak żylet­ki prze­ci­na­ją jego naskó­rek, kie­dy położ­na daje mu na ręce to pisz­czą­ce „coś”. Jest zawi­nię­te w baweł­nia­ny kocyk i ubra­ne w śmiesz­ną czap­kę z pętel­ką, któ­ra spa­da z odsta­ją­cych uszu. Nie otwie­ra oczu, miau­czy, rachi­tycz­nie poru­sza­jąc chu­dy­mi łapa­mi. Nie jest zado­wo­lo­ne. Chce do mat­ki, chce jeść. Mar­cin z ulgą poda­je żonie zawi­niąt­ko i cze­ka. Nie chce jej teraz dener­wo­wać, ale ma ocho­tę zapy­tać, czy jej zaży­łość z kota­mi przy­ja­ciół­ki nie przy­bra­ła cza­sem ero­tycz­ne­go cha­rak­te­ru. Tyle na to cze­kał, na bycie ojcem, a teraz los zsy­ła mu taką nie­spo­dzian­kę. Już widzi te tytu­ły w Inter­ne­cie: „Kocie dziec­ko uro­dzi­ło się w Pol­sce, gdzieś na Połu­dniu, u pro­gu gór”. Powie­dzą: „No tak, tam miesz­ka­ją dzi­cy. Tam ludzie obcu­ją ze zwie­rzę­ta­mi, tam nie ma gra­nic, w nie­dzie­lę do kościo­ła, a potem po rosoł­ku wjeż­dża­ją zoo­fil­skie zapę­dy!”. Ale żeby jego Aga­ta? Jego pięk­na, mądra i zarad­na żona, któ­ra nie lubi bała­ga­nu i sier­ści w domu? Co powie kole­gom? Już sły­szy te żar­ty za ple­ca­mi, już prze­chwy­tu­je lep­kie od współ­czu­cia spoj­rze­nia kole­ża­nek. Może nawet ją zdra­dzi, sko­ro ona już go zdra­dzi­ła. Ale nie zro­bi tego teraz, teraz jest zbyt bez­bron­na i co to kocie win­ne. Na razie zabie­rze je do domu, a potem się zoba­czy. Może da się to leczyć hor­mo­no­te­ra­pią, aku­punk­tu­rą, ope­ra­cja­mi pla­stycz­ny­mi? Głu­che, śle­pe, miau­czą­ce, z sza­ra­wym mesz­kiem na skó­rze. Chcie­li zwie­rzę w domu za jakiś czas. Będą teraz mie­li dwa w jed­nym.

Wra­ca­ją. Kocie dziec­ko otwie­ra oczy i patrzy na nie­go zdzi­wio­ne. Kie­dy miau­czy, Mar­cin szyb­ko bie­gnie z nim do mat­ki i myśli: „Dobrze, że w mio­cie uro­dzi­ło się tyl­ko jed­no, bo jak­by Aga­ta dała radę z tak obo­la­ły­mi pier­sia­mi”. Po kry­jo­mu spraw­dza, czy małe nie ma zębów. Prze­cież bro­daw­ki żony krwa­wią. Przy­no­si jej stłu­czo­ne liście kapu­sty i lano­li­nę, przy­tu­la, ale tak led­wo, led­wo. Wyda­je się mu kru­cha jak opła­tek zja­da­ny w Wigi­lię przez łako­me dzie­ci. Każ­dy kęs małych ust spra­wia, że Aga­ta coraz bar­dziej się roz­sy­pu­je. Takie Mar­cin ma wra­że­nie, choć boi się zapy­tać. Widzi przed sobą pora­nio­ne cia­ło żony. Zadzi­wia go wytrzy­ma­łość tego cia­ła, któ­re cier­pi, kie­dy leży, stoi, sie­dzi, a i tak wszyst­ko to robi tyl­ko poło­wicz­nie, nie chcąc draż­nić nacięć, szwów, pęk­nięć. Cała jest popę­ka­na. Cierp­ną mu nogi od jej bólu, rwie go w krzy­żu, a sut­ki dziw­nie puch­ną. Nie mówi o tym żonie. Nie zdo­był się na wyrzu­ty, nie potra­fi mieć do niej pre­ten­sji. Porzu­cił wizję spół­ko­wa­nia z kotem i zrzu­cił te cho­re myśli na popo­ro­do­wy szok. Męż­czy­znom też przy­da­rza się baby blu­es?

Kąpie i prze­wi­ja to dziec­ko-nie­dziec­ko, koły­sze je i spa­ce­ru­je z nim, na razie po miesz­ka­niu, wydep­tu­jąc nowe ścież­ki na sta­rych par­kie­tach. I czy­ta, oczy­wi­ście o kocię­tach. Małe patrzy łap­czy­wie na jego tors, kie­dy pod­czas dusz­nych, sierp­nio­wych popo­łu­dni cho­dzi po domu bez koszul­ki. Mar­cin tro­chę się boi tego spoj­rze­nia. Nie­po­koi go sadyzm małych uste­czek i myśli, że potra­fią nie­źle pokie­re­szo­wać czło­wie­ka. Ale cza­sa­mi zasta­na­wia się, jak­by to było kar­mić pier­sią, zapew­nić pokarm z wła­sne­go cia­ła, bez odmie­rza­nia mie­szan­ki, spraw­dza­nia tem­pe­ra­tu­ry wody i wypa­rza­nia bute­lek. Kie­dy nawał usta­je, a sut­ki żony się goją, wyda­je mu się, że to nawet przy­jem­ne. Widzi, jak Aga­ta cału­je puszek na małej, coraz bar­dziej kształt­nej głów­ce, jak wydo­by­wa­ją­ce się z kociej paszcz­ki gul­ga­nie przy­no­si spo­kój obu stro­nom. Zasy­pia nie tyl­ko kociak. Gło­wa żony zaczy­na cią­żyć ku małe­mu ciał­ku, deli­kat­nie sma­ga­jąc je wło­sa­mi, ale maleń­stwu jest już tak bło­go, że nie budzi go ta led­wo wyczu­wal­na piesz­czo­ta.

Czu­łość. Nie podej­rze­wał, że w tej dzi­wacz­nej sytu­acji się poja­wi. Kie­dy napły­wa, rów­nież w cie­le Mar­ci­na zaczy­na coś się dziać. Przy­jem­ne mro­wie­nie w oko­li­cach tor­su, uczu­cie wypeł­nia­nia, poprze­dzo­ne tro­chę kłu­ją­cym bólem, lek­kość i cię­żar obez­wład­nia­ją­ce go aż po koń­ce pal­ców. W koń­cu klat­ka pier­sio­wa robi się nie­ty­po­wo nabrzmia­ła. Idzie do łazien­ki. Myśli, że zwa­rio­wał. Na ubra­niu widzi dwie nie­wiel­kie pla­my na wyso­ko­ści sut­ków. Szyb­ko ścią­ga koszul­kę i wymie­nia ją na T‑shirt wygrze­ba­ny z kosza na pra­nie. Nie­waż­ne, że jest brud­ny. Mar­cin jest prze­ra­żo­ny, ale prze­cież chy­ba tego chciał? Być ojcem, w peł­ni. Uro­dzić nigdy mu się nie uda. Pamię­ta, jak kole­ga z pra­cy pod­ry­wał kole­żan­ki w biu­rze na histo­rię o tym, jak zazdro­ści im doświad­cze­nia cudu naro­dzin. Jakie­go cudu? To, kur­wa, krwa­wa jat­ka, nie cud. Dzi­wi się, że Aga­ta i kocię to prze­ży­li. Ale kar­mie­nie pier­sią to co inne­go.

Wpi­su­je w oknie wyszu­ki­war­ki hasło „lak­ta­cja u męż­czyzn”. Gine­ko­ma­stia, tera­pia hor­mo­nal­na, mle­ko­tok, oksy­to­cy­na, pro­lak­ty­na – żad­ne z tych haseł nie daje mu peł­nej odpo­wie­dzi. Męż­czyź­ni cza­sem pró­bu­ją, ale to raczej nie­moż­li­we. Neo­na­to­log z Uni­wer­sy­te­tu Wir­gi­nii zachwa­la moż­li­wość uspo­ka­ja­nia nowo­rod­ków przy uży­ciu męskich sut­ków. Mar­cin uwa­ża, że kar­mie­nie to przy­wi­lej, w tej kon­kret­nej sytu­acji chciał­by być innej płci, choć zazwy­czaj współ­czu­je kobie­tom. Czy­ta histo­rię męż­czy­zny ze Sri Lan­ki. Zde­spe­ro­wa­ny po śmier­ci żony sam zaczął kar­mić dziec­ko pier­sią, kie­dy nie chcia­ło jeść nic inne­go. Leka­rze twier­dzą, że cier­piał na hiper­pro­lak­ty­ne­mię, ale Mar­cin też chce spró­bo­wać. W tajem­ni­cy przed Aga­tą goli wło­sy wokół sut­ków i zaczy­na regu­lar­nie je podraż­niać – wyczy­tał, że to poma­ga. Przy­glą­da się też inten­syw­nie swo­je­mu potom­ko­wi, gła­dzi mięk­ki puszek na gło­wie i ple­cach, kie­dy maleń­stwo śpi mu na brzu­chu. Wącha je ukrad­kiem i czu­je coś pomię­dzy słod­kim pudrem i faso­lą z pusz­ki. Idzie prze­wi­nąć kocie. Chło­piec, bo to na pew­no męski osob­nik, patrzy na nie­go coraz uważ­niej, wyda­je z sie­bie cichy jęk i pra­wie się uśmie­cha. Mar­cin wyrzu­ci „pra­wie”, kie­dy będzie opo­wia­dał o tym Aga­cie. Wyszła na krót­ki spa­cer pierw­szy raz od poro­du. „Teraz jest oka­zja” – myśli Mar­cin. Nie­dłu­go przy­jeż­dża teścio­wa, taka szan­sa może się nie powtó­rzyć. Pod­wi­ja koszul­kę i ukła­da malu­cha na księ­ży­co­wa­tej podusz­ce do kar­mie­nia.

– Może potrak­tuj to jak nowy smo­czek – mówi do dziec­ka i cze­ka na jego reak­cję. Małe prze­cią­ga się leni­wie, obna­ża bez­zęb­ne dzią­sła. Chwy­ta bro­daw­kę i deli­kat­nie zaczy­na poru­szać usta­mi. Z jego gar­dła wydo­by­wa się prze­cią­głe „uuu”, co spra­wia, że oczy Mar­ci­na wil­got­nie­ją. Ze zmarsz­czo­nym śmiesz­nie nosem kociak z bli­ska przy­po­mi­na Mar­ci­no­wi wuj­ka Fran­ka. Kieł­ku­je w nim podej­rze­nie, że za kocie geny odpo­wie­dzial­na jest jed­nak jego rodzi­na. Nie­waż­ne, kocha „to”, cokol­wiek „to” jest, coraz bar­dziej. Tuli do klat­ki pier­sio­wej i nie zwra­ca uwa­gi na deli­kat­ne uką­sze­nia twar­dych dzią­seł, w któ­rych, dał­by sobie rękę uciąć, wyczu­wa zawiąz­ki ostrych, szpi­cza­stych zębów. Stwo­rze­nie przy­cze­pio­ne do nie­go jak mały glo­no­jad zasy­pia, jesz­cze rusza­jąc buzią. Mar­cin czu­je się z nim w koń­cu połą­czo­ny, nie chce go odry­wać. W koń­cu wątła gło­wa odcze­pia się od jego lek­ko napię­tej, zaczer­wie­nio­nej skó­ry. Ale Mar­cin nie czu­je bólu, tyl­ko roz­le­wa­ją­cą się po zdrę­twia­łych człon­kach lek­kość. Do poko­ju wcho­dzi żona i jest zachwy­co­na, że Mar­cin kan­gu­ru­je. Powta­rza mu cały czas, jak waż­ny jest kon­takt skó­ra do skó­ry. Mar­cin wycho­dzi do łazien­ki i pierw­szy raz od poro­du pła­cze. A potem sma­ru­je sut­ki lano­li­ną i po kry­jo­mu pod­kra­da żonie żelo­we okła­dy na pier­si.

Pró­bu­je kar­mić kocię jesz­cze kil­ka razy. Nie uda­je się. Dzi­wi się, że Aga­ta jest zmę­czo­na przy­sta­wia­niem do pier­si. Mar­cin mógł­by to robić od rana do wie­czo­ra! Ale nie komen­tu­je tego, cho­dzi tro­chę obra­żo­ny. Aga­ta myśli, że to efekt małej ilo­ści snu. A Mar­cin zno­wu prze­glą­da się w nagłów­kach w swo­jej gło­wie – „Ojciec wykar­mił dziec­ko pier­sią” „Kocie-dziec­ko. Histo­ria nie­moż­li­we­go”, „Lak­ta­cja u męż­czy­zny. Sta­ło się!”. Chciał­by kar­mić dalej. Odtwa­rza sytu­ację z pierw­sze­go suk­ce­su. Wybie­ra to samo miej­sce, porę, usta­wie­nie cia­ła. Wcze­śniej nie pozwa­la przy­sta­wić Aga­cie małe­go do pier­si, pod pre­tek­stem napię­te­go brzu­cha i ewen­tu­al­nej kol­ki (dalej nie wie, o co tak napraw­dę cho­dzi w tej przy­pa­dło­ści). Mały nie chce zła­pać sut­ka. Odwra­ca głów­kę od sze­ro­kiej klat­ki pier­sio­wej Mar­ci­na, odsu­wa się od ciem­nych, lek­ko zaczer­wie­nio­nych punk­tów na skó­rze. Mar­cin jesz­cze je pocie­ra, licząc, że przy­nie­sie to choć kil­ka kro­pel mle­ka. Nic się nie dzie­je. Może draż­nią go odra­sta­ją­ce wło­ski. Mar­cin nie zdą­żył ich znów ogo­lić, prze­cież wysłał Aga­tę tyl­ko do warzyw­nia­ka. Ona jest bar­dzo szyb­ka, boi się, że dziec­ko będzie głod­ne, że będzie potrze­bo­wa­ło nie tyl­ko jej ramion i peł­nych pokar­mu pier­si, ale też gła­dze­nia po gło­wie i nuce­nia. Jak­by on nie mógł tego robić. Boli go brzuch, ręce tro­chę drżą. A Kociak śpi w naj­lep­sze. Mar­cin jesz­cze raz wpi­su­je w wyszu­ki­war­ce hasło „spo­so­by na lak­ta­cję u męż­czyzn” i prze­su­wa­jąc pal­cem po ekra­nie tele­fo­nu, gubi kolej­ne zda­nia i ich sens. Wie już, że nic z tego nie będzie. Kocie zaczy­na rzew­nie pomiau­ki­wać, jest głod­ne. „Gdzie ta Aga­ta!” – dener­wu­je się Mar­cin. Z malu­chem na rękach wsta­je z kana­py. Odstaw-dostaw, tań­czy po poko­ju, lek­ko koły­sząc ramio­na­mi i wte­dy zauwa­ża, że cie­niut­kich wąsów jest coraz mniej, a paznok­cie wysta­ją­ce z różo­wych podu­szek wyraź­nie się skró­ci­ły. Uszy prze­su­wa­ją się tro­chę niżej, a mig­da­ło­wa­te śle­pia lek­ko się zaokrą­gla­ją. Kocie dziec­ko robi się coraz bar­dziej podob­ne do nie­go. Już nie jest nie­mym, nie­ustan­nie poję­ku­ją­cym stwo­rze­niem, nabie­ra wię­cej ludz­kich cech i patrzy na Mar­ci­na moc­niej i dłu­żej. „Śle­pia czy oczy?” – zasta­na­wia się Mar­cin.

Pew­ne­go ran­ka budzi go kwi­le­nie Małe­go. Aga­ta śpi twar­dym snem po noc­nym mara­to­nie kar­mie­nia, nie­świa­do­ma swo­ich przy­wi­le­jów. Mar­cin wsta­je i pod­cho­dzi do łóżecz­ka, sta­ra­jąc się nie­mal uno­sić nad zie­mią. Nie chce wystra­szyć czuj­ne­go stwo­rze­nia nie­po­trzeb­nym hała­sem. Przez drew­nia­ne szcze­bel­ki widzi wyso­ko wypię­tą pupę i małą gło­wę obró­co­ną na bok. Na kolo­ro­wy od kot­ków i pie­sków mate­rac sączy się struż­ka śli­ny. Wró­cił do spa­nia sam, Mar­cin jest dum­ny z syna. Pierw­szy raz go tak nazy­wa. Nagle zauwa­ża, że pazu­ry, popie­la­ty puch i nos z różo­wy­mi, żył­ko­wa­ty­mi wąsa­mi znik­nę­ły. Głów­ka jest ide­al­nie okrą­gła, uszy teraz bar­dziej przy­po­mi­na­ją pie­ro­gi, w wer­sji mini, przy­kle­jo­ne do czasz­ki, widać roz­cza­pie­rzo­ne, pulch­ne pal­ce. Kocie dziec­ko sta­ło się małym ludzi­kiem-lal­ką, tyle że ruchli­wym, z dołecz­ka­mi na kost­kach tłu­ściut­kich dło­ni, z krót­ki­mi, bia­ła­wy­mi wło­sa­mi na czub­ku gło­wy i mięk­kim ciał­kiem, któ­re jesz­cze nie­daw­no mie­ści­ło się w jego połą­czo­nych dło­niach. Mar­cin raz jesz­cze spraw­dza, czy z jego sut­ków aby na pew­no nie popły­nie mle­ko. Są suche i puste, za to z oczu stróż­ką sączy się sło­ne. Mały obra­ca się na ple­cy, już nie śpi. Macha w powie­trzu ręka­mi i noga­mi, jak­by pły­wał, zno­wu marsz­czy nos. Drob­ne war­gi wygi­na­ją się w coś na kształt uśmie­chu. Mar­cin czu­je, jak mięk­kość wypeł­nia mu cia­ło.

Aga­ta się budzi. Ich syn zno­wu chce jeść. Mar­cin poda­je go opar­tej o podusz­ki żonie. Aga­ta roz­pi­na zatrza­ski koszu­li, odsła­nia pierś, sta­ra się ją dopa­so­wać do małych ust. W koń­cu dziec­ko zaczy­na ssać. Mar­cin trzy­ma je za pulch­ną sto­pę i zasy­pia. Śni mu się daja­ko­lot, nie­to­perz, któ­re­go samiec podob­no kar­mi mło­de mle­kiem. Podob­no.


Owo­ce

I tak patrzy. Chcesz już się w nią wgryźć. Gład­ka powło­ka, do któ­rej moż­na by przy­lgnąć całą powierzch­nią ust, dać zębom i języ­ko­wi poba­wić się jej soczy­sto­ścią. Lek­ki rumie­niec i te kształ­ty – tro­chę jak u bra­zy­lij­skich mode­lek. Ape­tycz­ne krą­gło­ści, chwi­la tyl­ko dla was i już czu­jesz jak lep­ka sło­dycz ście­ka ci po twa­rzy, wle­wa się do zagłę­bie­nia w oko­li­cach most­ka, z któ­re­go moż­na by ją chłep­tać języ­kiem. Cze­ka na cie­bie od wczo­raj. Cze­ka na cie­bie od wczo­raj, ale wszyst­ko sprzy­się­gło się prze­ciw­ko wam. Nie sia­dasz, krą­żysz, krzą­tasz się, krę­cisz wokół osi, nie wła­snej, cudzej. Z myśli o kil­ku chwi­lach przy­jem­no­ści wyry­wa cię płacz. Dziec­ko, no tak, dziec­ko. Jesteś nie tyl­ko mat­ką, ale wystar­cza­ją­co dobrą mat­ką, więc bie­gniesz, uno­sząc się nie­mal nad zie­mią, ale nie uno­sisz się dość wyso­ko, bo kolo­ro­we kawał­ki pla­sti­ku wbi­ja­ją się w pię­ty. Prze­dzie­rasz się przez wie­lo­barw­ne lasy plu­sza­ków, chwiej­ne góry kolo­ro­wych ksią­żek i mosty z podu­szek, pro­wa­dzą­ce na ten sam brzeg. Ono cze­ka, patrzy. Całe jest cią­głym cze­ka­niem na cie­bie, potrze­bą, two­ją potrze­bą, bez któ­rej teraz nie ist­nie­jesz. Zapo­mi­nasz o grusz­ce, o jej słod­kim soku, o pęka­ją­cej pod zęba­mi gład­kiej żół­ta­wej skór­ce.

Robisz fryt­ki z bata­tów, zgłę­biasz taj­ni­ki BLW, pie­rzesz tetro­we pie­lu­chy i cała jesteś pra­gnie­niem. Wgryźć się, zanu­rzyć, oddać się chwi­li bez­tro­skiej przy­jem­no­ści, grzesz­nie słod­kiej, lep­kiej, roz­pły­wa­ją­cej się na języ­ku i głę­bo­ko, w środ­ku, w oko­li­cach pęp­ka, w koń­cach zachłan­nych, uma­za­nych sokiem pal­ców. Batat wypa­da ci z ręki. Zosta­wia poma­rań­czo­we śla­dy na skó­rze. Poma­rań­czo­wie­jesz jesz­cze bar­dziej, potem żółk­niesz. Nagle sto­isz na czymś twar­dym, coś wbi­ja się w cia­ło. Ale zaraz, nie masz stóp. Koli­sta, grud­ko­wa­ta powierzch­nia, bia­ło­kre­mo­wy miąższ z drob­ny­mi ziar­na­mi, któ­re draż­nią zęby, zamknię­te w napię­tej, cien­kiej jak per­ga­min tkan­ce, w cytry­no­wo­żół­tym kolo­rze, opie­ra­ją się na ażu­ro­wej kon­struk­cji w kształ­cie misy. Nie możesz się ruszyć, zasta­na­wiasz się, czy to jakieś wię­zie­nie, czy tyl­ko dozna­łaś uda­ru mózgu z bra­ku snu i bar­dziej anga­żu­ją­cych inte­lek­tu­al­nie roz­ry­wek. Widzisz duży pokój z anek­sem kuchen­nym peł­nym naczyń i resz­tek jedze­nia. Stół z zabru­dzo­ny­mi ser­wet­ka­mi w krop­ki pokry­ty jest śla­da­mi poran­nej wal­ki. „Krew i mle­ko” – myślisz, patrząc na reszt­ki kasz­ki roz­ma­za­nej efek­tow­nie na drew­nia­nym bla­cie. Prze­ty­ka­ją go ciem­no­czer­wo­ne klek­sy soku mali­no­we­go. Nie tra­fi­ły do her­ba­ty, szu­ka­ły uciecz­ki przed dzie­cię­cy­mi war­ga­mi. Ale gdzie jesteś ty? Kim jest ta kobie­ta, któ­ra pochy­la się nad pral­ką, wyj­mu­je z niej bez­won­ne, wypra­ne w hipo­aler­gicz­nym pły­nie ubran­ka, wyglą­da­ją­ce, jak­by zwy­mio­to­wał nimi jed­no­ro­żec. Jakoś nie pomy­śla­łaś, żeby roz­dzie­lić kolo­ry, idiot­ko. Ale ona nie zwra­ca na to uwa­gi. Dło­nie zanu­rza­ją się w małych nogaw­kach, mikro­sko­pij­ne skar­pet­ki jak kolo­ro­we kon­fet­ti sypią się na pod­ło­gę, baweł­nia­ne czap­ki-pacyn­ki wska­ku­ją na obgry­zio­ne paznok­cie, osła­nia­ją pal­ce z brą­zo­wy­mi smu­ga­mi po obie­ra­niu warzyw, któ­re two­rzą na nich blak­ną­ce tatu­aże. Kobie­ta zaha­cza suchą jak oset skó­rą o mate­riał. Drob­ne kulecz­ki przy­cze­pia­ją się do niej, zme­cha­co­ne po kolej­nych pra­niach kolej­nych kom­ple­tów malo­wa­nych dzie­cię­cą fizjo­lo­gią i two­ją nie­uwa­gą. Teraz są czy­ste. Kobie­ta nie zwra­ca na nie uwa­gi, wrzu­ca wszyst­ko razem do kosza z sili­ko­nu. Cie­płe jak forem­ki na małe cia­ła ubra­nia mną się jesz­cze bar­dziej. Chcesz jej krzyk­nąć: „Poskła­daj to!”, ale ona nie reagu­je. Sta­wia kosz z pra­niem na krze­śle. Pod­cho­dzi do chłop­ca, któ­ry sie­dzi na kolo­ro­wej macie z pian­ki i bawi się kloc­ka­mi. Zja­da je. Małe ręce pra­cu­ją nie­ustan­nie, poko­nu­jąc dro­gę od pod­ło­gi do ust i z powro­tem. Chło­piec języ­kiem i bez­zęb­ny­mi dzią­sła­mi bada zaka­mar­ki zaku­rzo­nych, pla­sti­ko­wych bry­łek, sma­ku­je ich fak­tu­rę i kształt. Ale kobie­ta nie zwra­ca na to uwa­gi. Mecha­nicz­nie zakła­da mu zrzu­co­ną przed chwi­lą skar­pet­kę, igno­ru­je fakt, że mały sam z dużym wysił­kiem wyszar­pał ją ze swo­jej sto­py. Ale ona opa­ko­wu­je ją w baweł­nia­ny wore­czek, wykoń­czo­ny gumo­wy­mi krop­ka­mi, upy­cha pulch­ne pal­ce, owi­ja jak paczusz­ki. „Bra­ku­je tyl­ko stem­pla” – myślisz i dalej nie możesz się ruszyć. Mięk­niesz w miej­scach, w któ­rych bla­sza­ne prę­ty two­jej zaokrą­glo­nej klat­ki wbi­ja­ją się w skó­rę (a może w skór­kę?). Obok cie­bie poma­rań­cze, jabł­ka, zbyt dłu­go leżą­ce, bru­nat­ne bana­ny i ten dziw­ny zapach. Oble­pia cię, mdli. Już nie wiesz, kim jesteś – Józe­fin­ką, Luka­sów­ką, Pstrą­gów­ką, a może czymś rzad­kim, nie­spo­ty­ka­nym, Berą Boską, albo zwy­kłą Kon­fe­ren­cją lub może zdro­wą Grusz­ką Wil­liam­sa? Mniej­sza o to. Patrzysz na nią. Na tę kobie­tę, któ­ra nie widzi dziec­ka. Dostrze­ga jego rącz­ki, nóż­ki, sto­py, krą­głość wydę­te­go brzu­cha, chwie­ją­cą się szcze­ci­nia­stą gło­wę. Prze­śli­zgu­je się po nich ocza­mi i ręka­mi. Wyglą­da, jak­by nie mia­ła siły poskła­dać ich w jed­no i pod­nieść, a chłop­czyk pła­cze, sło­na kro­pla zawi­sa pod drob­ną powie­ką, usta są otwar­te, bro­dę zna­czą lśnią­ce struż­ki śli­ny. Pod­no­si go w koń­cu i zaczy­na nim potrzą­sać, wciąż wga­pia się w prze­strzeń. „Co tam widzi, do cho­le­ry?” – zasta­na­wiasz się. Twarz wykrzy­wia jej dziw­ny gry­mas, jak­by prze­ły­ka­ła coś gorz­ko-kwa­śne­go. Skądś wiesz, że zaci­ska wła­śnie zęby, sta­ra się ze wszyst­kich sił nie wybuch­nąć. Chło­piec cały się drze i śli­ni, a ona koły­sze nim coraz moc­niej. Potrzą­sa dzie­się­cio­ki­lo­wym ciał­kiem, a żył­ki w jej oczach pęka­ją, zosta­wia­ją na nich drob­ne roz­bły­ski. Złość kolo­ru­je je na czer­wo­no. Czu­jesz, że zaraz i ona pęk­nie. Bie­gnie do sypial­ni, odsta­wia dziec­ko do tury­stycz­ne­go łóżecz­ka, z któ­rym jak na razie nigdzie nie wyje­cha­li. Chło­piec wcho­dzi na coraz wyż­sze reje­stry, teraz jego krzyk grzęź­nie już w gar­dle, uty­ka prze­sy­co­ny powie­trzem. „Dmuch­nij mu w usta” – chcia­ła­byś krzyk­nąć – „Trze­ba dmuch­nąć”. Szczęk klu­czy, trza­śnię­cie.

Kobie­ta zbie­ga po sza­ro­zie­lo­nej klat­ce scho­do­wej, któ­rej piw­nicz­ny zapach przy­pra­wia ją o mdło­ści. Gula w brzu­chu rośnie, kudła­ci się, wypusz­cza korze­nie i się­ga jej gar­dła, w któ­rym rodzą się łzy. Poły­ka je i przy­po­mi­na sobie, że nic jesz­cze dziś nie piła. Widzisz ją pod klat­ką scho­do­wą na tyłach blo­ku, naprze­ciw­ko śmiet­ni­ków na zmie­sza­ne, kolo­ro­we i bez­u­ży­tecz­ne. Cho­wa gło­wę mię­dzy kola­na­mi, łzy dalej są w gar­dle, z oczu nic nie ciek­nie. Coś spły­wa nosem, prze­szka­dza. Ty patrzysz na puste miesz­ka­nie. Chło­piec został za uchy­lo­ny­mi drzwia­mi, w sypial­ni, po dru­giej stro­nie. Chcesz do nie­go dotrzeć, wziąć go na ręce, przy­tu­lić się do mięk­kiej podusz­ki brzu­cha, sca­ło­wać sło­ne z zaru­mie­nio­nych policz­ków. Wdy­cha­ła­byś ich zapach. Łzy pomie­sza­ne z olej­kiem mig­da­ło­wym, z mokry­mi, poskle­ja­ny­mi śli­ną wło­sa­mi, z czymś domo­wym i cie­płym, jak goto­wa­na przez two­ją mamę zupa jarzy­no­wa. Cze­mu ona ucie­ka, sta­je na gło­wie, kie­dy to cudo zasmar­ka­ne cze­ka, żąda, potrze­bu­je?

Plu­je czymś gorz­kim – pest­ki wbi­ły się w szczę­kę i pul­su­ją bole­śnie. Już daw­no powin­na wybrać się do den­ty­sty, aż dziw, że po cią­ży nie wypa­dły jej wszyst­kie zęby. Zno­wu doja­da­ła reszt­ki. Naj­pierw cze­ka­ła aż prze­sta­nie boleć, potem aż coś zacznie. Ktoś zatrzy­mał ją w miej­scu i nie pozwa­la jej się ruszyć, zro­bić kro­ku przed sie­bie. Teraz dud­nią jej w uszach kro­ki sąsiad­ki. Ta zdzi­wio­na prze­cho­dzi obok jej zwi­sa­ją­cej mię­dzy noga­mi gło­wy, cięż­kie­go odde­chu, spo­co­ne­go kar­ku i pozle­pia­nych zmę­cze­niem wło­sów. Nic nie mówi, bo mogła­by zara­zić się tym zwi­sa­niem, sapa­niem. Odwra­ca gło­wę, macha na parów­ko­wa­te­go psa krę­cą­ce­go rado­śnie zadkiem. Pies koja­rzy się jej z dziec­kiem. Widzisz, jak się zry­wa, prze­bie­ga obok sąsiad­ki. Na nogach ma tyl­ko skar­pet­ki. Jesteś jed­no­cze­śnie z nią na dole i z nim w domu, na górze. Nie widzisz dziec­ka, teraz nawet już go nie sły­szysz, ale wiesz, że tam jest, zaczę­ło bawić się porzu­co­nym w łóżecz­ku plu­sza­kiem. „Dziel­ny chłop­czyk” – myślisz. A ona bie­gnie, bie­gnie ile sił w nogach. Spie­szy się, bo wła­śnie sobie przy­po­mnia­ła. Wpa­da do miesz­ka­nia, nie zwra­ca uwa­gi na dep­ta­ne po dro­dze zabaw­ki i pory­wa go na ręce. Szep­cze: „Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam”. Ale to nie przy­no­si jej ulgi, kathar­sis nie przy­cho­dzi. Przy­tu­la chłop­ca, ale nie czu­je jego zapa­chu, mięk­ko­ści, nie może zła­pać jego ryt­mu. Kie­dy on odchy­la się w jed­ną stro­nę, ona zde­rza się z jego dużą gło­wą z dru­giej, kie­dy on chce prze­nieść ręce na jej szy­ję, tra­fia pal­cem w jej oko, wyda­je jej się, że nie potra­fią dzia­łać razem. Nosi go na rękach w nocy, kar­mi, prze­wi­ja, cza­sa­mi nawet mu śpie­wa. Widzi, jak coraz czę­ściej chło­piec odpo­wia­da jej macha­niem, nie­zdar­ny­mi gesta­mi, uśmie­chem, ale ona sama nie znaj­du­je w sobie żad­nej odpo­wie­dzi. Cze­ka już wie­le dni. A ty patrzysz na nią i chcia­ła­byś jej powie­dzieć, że to może być prost­sze, że wszy­scy tak mówią, że wystar­czy się puścić, zatra­cić, jechać na adre­na­li­nie, nie myśleć. Ale co ty możesz wie­dzieć? Owo­ce nie wie­dzą, zwłasz­cza owo­ce pożą­da­nia. Cze­kasz więc, jaki będzie jej kolej­ny krok. Boi się, widzisz to. Patrzy przez okno, moc­no przy­tu­la­jąc gło­wę dziec­ka do swo­je­go ramie­nia, na któ­rym powie­si­ła pie­lu­chę. Zno­wu go prze­bie­ra, bo tro­chę pośli­nił pod­ko­szu­lek. Musi być czy­sty, nie­ska­zi­tel­ny. Boi się, że do jej drzwi zapu­ka pani w sza­rym kostiu­mie, że popro­si o akt uro­dze­nia i dowo­dy miło­ści. Że dwu­znacz­ność jej spoj­rzeń przy­bie­rze tra­gicz­ny kie­ru­nek, że namie­rzy jej błęd­ny wzrok, pla­mę na bluz­ce, nie­po­sprzą­ta­ne zabaw­ki na pod­ło­dze i kle­ją­cy stół. Że z kro­stek wokół zaśli­nio­nych uste­czek małe­go uło­ży mate­ma­tycz­ne wzo­ry jej nie­do­sko­na­ło­ści i mar­no­ści nad mar­no­ścia­mi jej wer­sji macie­rzyń­stwa. „To nie Nor­we­gia” – chcia­ła­byś do niej krzyk­nąć. Ale ona boi się. Ma syn­drom oszust­ki. Potrze­ba wio­ski, żeby wycho­wać dziec­ko, a jej wio­ska gdzieś prze­pa­dła. Ale obser­wu­je ją, obser­wu­je każ­dy jej ruch, mie­rzy, waży, spraw­dza obwo­dy – gło­wy, poczu­cia winy, sto­pień napom­po­wa­nia więd­ną­ce­go z każ­dym dniem brzu­cha. Dla­te­go raz na jakiś czas pusz­cza ku ucie­sze gawie­dzi zdję­cie swo­je­go chłop­ca w eter – raz tur­la się z kró­licz­kiem, kie­dy indziej budu­je wie­żę z kloc­ków do same­go nie­ba, aż zaha­cza o jej dłoń całą w pier­ścion­kach i per­ło­wym lakie­rze. Malu­je wie­czo­ra­mi tyl­ko jed­ną, na dru­gą nie ma siły. Dzi­siaj po godzi­nach gapie­nia się przez okno z dziec­kiem na rękach, myśli, że nic już nie wie, że wszyst­ko jej jed­no, że pie­przy, że będzie cho­dzić w dre­sie cały dzień i chuj, niech się obu­rzą, niech ją wyru­gu­ją, odwo­ła­ją z roli, któ­rej nie umie przy­jąć, choć o niej marzy­ła. Wku­rza cię, wku­rza cię jej roz­mem­ła­nie, podwój­ne życie, jej oszu­stwa. Wstrzą­snę­ła­byś nią, ale nie masz rąk, nie masz nóg, cała jesteś sło­dy­czą, soczy­sto­ścią, pra­gnie­niem, patrze­niem. Tro­chę jak to małe – prze­sta­ło pła­kać, zanu­rzy­ło nos w jej tłu­stych wło­sach i oddy­cha tak szyb­ko, że nawet tobie udzie­li­ła się ta zadysz­ka, choć jesteś mar­twą natu­rą, tro­chę baro­ko­wą, za któ­rą ona tęsk­ni. I co z tego, że chce, że cze­ka.

„Co ona robi?” – zasta­na­wiasz się. Opar­ła dziec­ko na bio­drze, nie uśmie­cha się do nie­go, ale trzy­ma je jakoś moc­niej, pew­niej. Chło­piec osiadł na niej, przy­warł do jej talii bio­der­ka­mi, pulch­ną rękę oparł na szyi, obli­zał smar­ki spod nosa, uspo­ko­ił oddech. Idą teraz razem, trud­ni do oddzie­le­nia na pierw­szy rzut oka. Są coraz bli­żej cie­bie. Prze­dzie­ra­ją się przez zabaw­ko­we labi­ryn­ty, docho­dzą do błysz­czą­cej miej­sca­mi kuch­ni, zma­to­wio­nej dzie­cię­cy­mi łap­ka­mi. Ona sta­je przed tobą i patrzy wprost w cie­bie, obli­zu­je spierzch­nię­te war­gi. Wycią­ga dłoń z zadar­ty­mi na grzbie­cie skór­ka­mi, z szorst­ki­mi od warzyw­nych soków pal­ca­mi. Obej­mu­je two­ją szy­ję, łapie cię w talii. Pod­da­jesz się, uno­sisz w powie­trzu. Zmniej­szasz dystans. Razem leci­cie w stro­nę pod­ło­gi. Ona sia­da ze skrzy­żo­wa­ny­mi noga­mi, chłop­ca ukła­da w koszu z kolan, jego ple­cy opie­ra­ją się o mięk­ki brzuch, nabrzmia­łe pier­si. Czu­jesz cie­pło biją­ce od przy­kle­jo­nych do sie­bie ciał. Zbli­żasz się do jej ust, cze­kasz na poca­łu­nek, na cios twar­dych zębów. Sok kapie na brą­zo­wą szcze­cin­kę, na jasne gład­kie czo­ło. Dziec­ko śmie­je się, zamy­ka oczy, ona też. W myślach już wyli­cza: pra­nie, zupa, sero­xat, maść na odpa­rze­nia, sika­nie, trze­ba sikać, meli­sa, dużo meli­sy (czy mogę przy kar­mie­niu?). Rani cię, roz­ry­wa ci skó­rę, upa­ja się sło­dy­czą, grud­ko­wa­tą przy­jem­no­ścią, któ­ra osia­da jej mdłą gulą w gar­dle. Boli tyl­ko chwi­lę.

O autorze

Małgorzata Bożek

autorka artykułów, wywiadów, recenzji, miłośniczka wszelkich mniej lub bardziej zmyślonych opowieści. Jedno z jej opowiadań ukazało się w almanachu Wiersze i opowiadania doraźne 2020, wydanym przez Biuro Literackie.

Powiązania

Szczelina kobiety i języka

recenzje / ESEJE Beata Stasińska

Impre­sja Beaty Sta­siń­skiej na temat pro­zy Mał­go­rza­ty Bożek, wyróż­nio­nej w ramach pro­jek­tu „Przed debiu­tem pro­zą 2024”

Więcej