utwory / premiery w sieci

Ścięta kura

Horacio Quiroga

Marlena Zienkiewicz

Premierowe opowiadanie Horacio Quirogi w przekładzie Marleny Zienkiewicz. Prezentacja w ramach projektu „Klasyka od nowa”.

Czte­rech upo­śle­dzo­nych synów mał­żeń­stwa Maz­zi­ni-Fer­raz sie­dzia­ło cały dzień na ław­ce. Z ust wysta­wa­ły im języ­ki, ich oczy nie błysz­cza­ły inte­li­gen­cją, a usta mie­li roz­dzia­wio­ne, gdy odwra­ca­li gło­wy.

Gli­nia­ne kle­pi­sko słu­ży­ło jako ganek, któ­ry od zacho­du był oto­czo­ny cegla­nym murem. Ław­ka znaj­do­wa­ła się naprze­ciw­ko muru, pięć metrów od nie­go, i tam oto prze­by­wa­li nie­ru­cho­mi, z ocza­mi wpa­trzo­ny­mi w cegły. W momen­cie gdy słoń­ce zni­ka­ło za ogro­dze­niem, idio­tów ogar­nia­ła radość. Ośle­pia­ją­ce świa­tło było czymś, co zawsze naj­pierw przy­ku­wa­ło ich uwa­gę, stop­nio­wo ich wzrok się oży­wiał, aż w koń­cu śmia­li się do roz­pu­ku, zara­że­ni tą samą, nie­po­ko­ją­cą weso­ło­ścią, patrząc na słoń­ce z bru­tal­ną rado­ścią, jak­by to było jedze­nie.

Innym razem, jak obłą­ka­ni, brzę­cze­li na ław­ce cały­mi godzi­na­mi, uda­jąc odgło­sy tram­wa­ju. Gło­śne dźwię­ki tak­że otrzą­sa­ły ich z para­li­żu i w tym cza­sie bie­ga­li po gan­ku, gry­ząc swe języ­ki i mucząc. Jed­nak­że pra­wie zawsze byli uśpie­ni w posęp­nym letar­gu głu­po­ty i spę­dza­li całe dnie sie­dząc na swej ław­ce, z noga­mi wiszą­cy­mi bez ruchu, mocząc spodnie gęstą śli­ną.

Naj­star­szy miał 12 lat, a naj­młod­szy, osiem. Ich nie­chluj­ny wygląd był swo­istym świa­dec­twem bra­ku mat­czy­nej opie­ki.

Tych czte­rech idio­tów, bez wąt­pie­nia, było kie­dyś skar­bem swo­ich rodzi­ców. Po trzech mie­sią­cach mał­żeń­stwa, Maz­zi­ni i Ber­ta skie­ro­wa­li swo­ją miłość mąż – żona, żona – mąż na bar­dziej istot­ną przy­szłość – dziec­ko. Jaka więk­sza radość może spo­tkać dwóch kocha­ją­cych się ludzi niż zaszczyt­na kon­se­kra­cja swe­go uczu­cia, uwol­nio­ne­go od ohyd­ne­go ego­izmu wza­jem­nej i bez­ce­lo­wej miło­ści, i co jest gor­sze od miło­ści samej w sobie bez żad­nej nadziei na odbu­do­wę?

Tak oto pomy­śle­li Maz­zi­ni i Ber­ta, a kie­dy ich syn przy­szedł na świat w czter­na­stym mie­sią­cu ich mał­żeń­stwa, poczu­li się w peł­ni szczę­śli­wi. Maluch rósł pięk­ny i pro­mie­niał, aż do momen­tu w któ­rym skoń­czył pół­to­ra roku. Pew­nej nocy, w dwu­dzie­stym mie­sią­cu życia, wpadł w potwor­ne kon­wul­sje, po któ­rych, następ­ne­go ran­ka nie roz­po­zna­wał swo­ich rodzi­ców. Lekarz zba­dał go z pro­fe­sjo­nal­ną dokład­no­ścią, wyraź­nie szu­ka­jąc przy­czyn dole­gli­wo­ści w cho­ro­bach rodzi­ców.

Po kil­ku dniach w spa­ra­li­żo­wa­nych koń­czy­nach powró­ci­ło czu­cie, jed­nak inte­li­gen­cja, dusza, nawet instynkt, znik­nę­ły na zawsze. I tak leżał na kola­nach swo­jej mat­ki, cał­ko­wi­cie zidio­cia­ły, śli­nią­cy się, wiot­ki, już na zawsze mar­twy.
– Syn­ku, mój naj­droż­szy syn­ku! – szlo­cha­ła mat­ka nad okrop­ną ruiną swe­go pier­wo­rod­ne­go.
Ojciec, spu­sto­szo­ny, towa­rzy­szył leka­rzo­wi na zewnątrz.
– Panu moż­na to powie­dzieć, myślę, że to bez­na­dziej­ny przy­pa­dek. Jego stan może się popra­wić, będzie mógł być kształ­co­ny do pozio­mu, na jaki pozwo­li mu jego upo­śle­dze­nie, ale nie wię­cej.
– Tak!… Tak! – zgo­dził się Maz­zi­ni – Pro­szę mi tyl­ko powie­dzieć, Pan myśli, że to jest dzie­dzicz­ne, tak…?
– Co do uwa­run­ko­wań dzie­dzicz­nych, są bra­ne pod uwa­gę. Już Panu powie­dzia­łem, co sądzę, kie­dy zoba­czy­łem Pań­skie­go syna. Z całym sza­cun­kiem dla mat­ki, jej płu­co nie brzmi dobrze. Nie widzę nic wię­cej, ale jej oddech jest tro­chę nie­rów­ny. Pro­szę ją kom­plet­nie prze­ba­dać.

Z duszą roz­trza­ska­ną z żalu, Maz­zi­ni podwo­ił swo­ją miłość wzglę­dem syna, małe­go idio­ty, któ­ry pła­cił za wybry­ki dziad­ka. W tym samym cza­sie musiał bez wytchnie­nia pocie­szać i pod­no­sić na duchu Ber­tę, zra­nio­ną do głę­bi przez poraż­kę swe­go mło­de­go macie­rzyń­stwa.

Natu­ral­nie, mał­żon­ko­wie prze­nie­śli całą swo­ją miłość w nadzie­je na dru­gie dziec­ko. Syn się naro­dził, a jego zdro­wie i czy­stość śmie­chu na nowo roz­pa­li­ły wia­rę w lep­sze jutro. Ale w osiem­na­stym mie­sią­cu życia, kon­wul­sje pier­wo­rod­ne­go się powtó­rzy­ły i następ­ne­go dnia dru­gi syn obu­dził się idio­tą.

Tym razem rodzi­ce popa­dli w kom­plet­ną roz­pacz. A więc to ich krew, ich miłość, były prze­klę­te! Nade wszyst­ko, ich miłość! On – dwa­dzie­ścia osiem lat, ona – dwa­dzie­ścia dwa lata; i cała ich żar­li­wa czu­łość nie była wystar­cza­ją­ca do stwo­rze­nia choć jed­ne­go ato­mu nor­mal­ne­go życia. Już nie pro­si­li o pięk­no czy inte­li­gen­cję, jak w przy­pad­ku pier­wo­rod­ne­go, lecz o dziec­ko, dziec­ko jak każ­de inne!

Z nowej kata­stro­fy wyło­ni­ły się nowe pło­my­ki tej bole­snej miło­ści; sza­leń­cze pra­gnie­nie, aby osta­tecz­nie wyku­pić świę­tość ich namięt­no­ści. Naro­dzi­ły się bliź­nię­ta, któ­re dokład­nie powtó­rzy­ły histo­rię swo­ich star­szych bra­ci.

Mimo ogrom­nej gory­czy, Maz­zi­ni i Ber­ta pozo­sta­wa­li w wiel­kim współ­czu­ciu dla swo­ich synów. Sta­ra­li się wyrwać swe dzie­ci ze sta­nu głę­bo­kie­go zezwie­rzę­ce­nia, nie ich dusz, lecz ich zatra­co­nych instynk­tów. Nie umie­li poły­kać, poru­szać się czy nawet usiąść. W koń­cu nauczy­li się cho­dzić, ale ze wszyst­kim się zde­rza­li, gdyż nie zwra­ca­li uwa­gi na prze­szko­dy. Kie­dy ich myto, mucze­li do momen­tu, aż ich twa­rze nabie­ra­ły czer­wo­ne­go odcie­nia. Oży­wia­li się tyl­ko na widok jedze­nia lub gdy zoba­czy­li jaskra­we kolo­ry albo usły­sze­li grzmo­ty. Śmia­li się wów­czas, wysta­wia­jąc języ­ki i pro­du­ku­jąc rze­ki śli­ny, lśnią­cych zwie­rzę­cym obłę­dem. Dla odmia­ny, posia­da­ły swe­go rodza­ju umie­jęt­ność imi­to­wa­nia, ale nic poza tym.

Prze­ra­ża­ją­cy pro­ce­der wyda­wał się koń­czyć na bliź­nię­tach. Lecz po trzech latach mał­żeń­stwo zapra­gnę­ło kolej­ne­go dziec­ka, wie­rząc, że dłu­gi czas, któ­ry minął, zła­go­dzi ich fatum.

Ich nadzie­je oka­za­ły się złud­ne. Z powo­du tego palą­ce­go pra­gnie­nia i fru­stra­cji spo­wo­do­wa­nej bra­kiem speł­nie­nia, sta­li się zgorzk­nia­li. Do tego cza­su każ­de z nich wzię­ło na sie­bie brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści za cier­pie­nie swo­ich dzie­ci; ale brak nadziei na wyba­wie­nie czte­rech bestii, któ­re im się naro­dzi­ły, stwo­rzy­ło aro­ganc­ką potrze­bę obwi­nia­nia innych, co cha­rak­te­ry­zu­je płyt­kie ser­ca.

Zaczę­ło się od zmia­ny zaim­ka na twoi syno­wie. Jako że, wyrzu­ty były pro­wo­ka­cją, atmos­fe­ra zagęsz­cza­ła się.
– Wyda­je mi się – pew­nej nocy powie­dział jej Maz­zi­ni, któ­ry wła­śnie wcho­dząc, mył ręce – że mogła­byś bar­dziej dbać o higie­nę chłop­ców.
Ber­ta kon­ty­nu­owa­ła czy­ta­nie, tak jak­by go nie usły­sza­ła.
– To pierw­szy raz – odpo­wie­dzia­ła po chwi­li – gdy widzę cię przej­mu­ją­ce­go się sta­nem two­ich dzie­ci.
Maz­zi­ni odwró­cił się nie­znacz­nie w jej stro­nę z wymu­szo­nym uśmie­chem.
– Naszych dzie­ci, jak sądzę.
– Niech będzie, naszych dzie­ci. Tak lepiej? – pod­nio­sła swój wzrok.
Tym razem Maz­zi­ni wyra­ził się jasno:
– I zapew­ne nie powiesz mi teraz, że to ja jestem winien, nie­praw­daż?
– Pew­nie, że nie! – uśmiech­nę­ła się do sie­bie, bar­dzo bla­da – Ani ja! Jesz­cze cze­go…!– wymam­ro­ta­ła
– O co ci cho­dzi?
– Jeże­li ktoś jest win­ny, nie jestem to ja, zapa­mię­taj to sobie! Wła­śnie to mia­łam na myśli.
Jej mąż popa­trzył na nią przez moment, z dzi­kim pra­gnie­niem obra­że­nia jej.
– Dość! – powie­dział, wresz­cie wycie­ra­jąc ręce.
– Jak sobie życzysz, ale jeśli chcesz powie­dzieć, że…
– Ber­ta!
– Jak sobie życzysz!

To było ich pierw­sze spię­cie, któ­re zapo­cząt­ko­wa­ło kolej­ne. Jed­nak pod­czas nie­unik­nio­nych pojed­nań, ich dusze się łączy­ły z podwo­jo­ną eks­ta­zą i sza­leń­czym pra­gnie­niem kolej­ne­go dziec­ka.

Tak więc uro­dzi­ła się cór­ka. Żyli dwa lata w nie­po­ko­ju o ich kwia­tu­szek, cią­gle ocze­ku­jąc kolej­nej kata­stro­fy. Jed­nak nic takie­go się nie wyda­rzy­ło. Rodzi­ce skon­cen­tro­wa­li całą swo­ją uwa­gę na cór­ce, roz­piesz­cza­jąc ją. Ta zaś, wyko­rzy­stu­jąc ich pobłaż­li­wość, coraz bar­dziej pod­no­si­ła poprzecz­kę.

Cho­ciaż Ber­ta w ostat­nich latach zaj­mo­wa­ła się swo­imi dzieć­mi, po naro­dzi­nach Ber­ti­ty prak­tycz­nie zapo­mnia­ła o synach. Naj­mniej­sza myśl o nich ją prze­ra­ża­ła, jak coś potwor­ne­go do cze­go zosta­ła zmu­szo­na. To samo, lecz w mniej­szym stop­niu, prze­ży­wał Maz­zi­ni. Mimo to, ich dusze nie zazna­ły spo­ko­ju. Naj­mniej­sza nie­dy­spo­zy­cja ich cór­ki uwal­nia­ła, z powo­du stra­chu przed jej utra­tą, falę gory­czy spo­wo­do­wa­ną jej pośled­nim pocho­dze­niem. Od dłu­gie­go cza­su w ich ser­cach zbie­rał się lód, więc wystar­czy­ło nie­wie­le, aby z ich wnę­trza wydo­stał się jad. Od cza­su pierw­szej kłót­ni stra­ci­li do sie­bie sza­cu­nek, a jeże­li jest coś do cze­go czło­wiek dąży z okrut­ną przy­jem­no­ścią, to, już raz zaczę­te, upo­ko­rze­nie dru­giej oso­by. Wcze­śniej powstrzy­my­wa­li się z powo­du poczu­cia bra­ku wza­jem­ne­go suk­ce­su, lecz teraz, kie­dy wresz­cie nad­szedł, każ­de z nich, przy­pi­su­jąc go sobie, czu­ło jesz­cze więk­szą ujmę z powo­du czte­rech kre­atur, do któ­rych naro­dzin zosta­ło zmu­szo­nym przez dru­gie.

W ten oto spo­sób nie było nadziei na to, by kie­dy­kol­wiek czwór­ka chłop­ców zosta­ła poko­cha­na. Słu­żą­ca z nie­ukry­wa­ną odra­zą ubie­ra­ła je, kar­mi­ła i kła­dła do łóż­ka. Pra­wie nigdy nie byłe myte. Prak­tycz­nie całe dnie spę­dza­li sie­dząc naprze­ciw ogro­dze­nia, cał­ko­wi­cie pozba­wie­ni opie­ki. W ten oto spo­sób Ber­ti­ta skoń­czy­ła czte­ry lata, i tej­że nocy, z powo­du łako­ci, któ­rych oczy­wi­ście nie odma­wia­li jej rodzi­ce, dziew­czyn­ka zaczę­ła drżeć w gorącz­ce. A strach przed ujrze­niem jej mar­twej lub upo­śle­dzo­nej, jesz­cze raz otwo­rzył cią­gle nie­za­bliź­nio­ną ranę.

Od trzech godzin nie roz­ma­wia­li ze sobą, jak zwy­kle z resz­tą, z powo­du szyb­kich kro­ków Maz­zi­nie­go.
– Mój Boże! Nie możesz iść wol­niej? Ile razy…?
– Dobrze, po pro­stu zapo­mi­nam, już, koniec! Nie robię tego spe­cjal­nie.
Uśmiech­nę­ła się pogar­dli­wie: – Nie no, pew­nie, już ci wie­rzę!
– Ja tobie też bym nigdy nie uwie­rzył, ty… gruź­licz­ko!
– Co? Co ty powie­dzia­łeś?
– Nic!
– Ach tak, sły­sza­łam prze­cież! Słu­chaj, nie wiem co powie­dzia­łeś, ale przy­się­gam, że wola­ła­bym cokol­wiek inne­go niż mieć takie­go ojca jak ty!
Maz­zi­ni nagle zbladł.
– W koń­cu! – wymam­ro­tał z zaci­śnię­ty­mi zęba­mi – W koń­cu, żmi­jo, wyszło szy­dło z wor­ka!
– Tak, żmi­ja, tak! Przy­naj­mniej mia­łam zdro­wych rodzi­ców, sły­szysz? Zdro­wych! Mój ojciec nie był upo­śle­dzo­ny! Mogłam mieć dzie­ci takie jak każ­dy inny! To są twoi syno­wie, ta czwór­ka!
Maz­zi­ni wybuchł natych­mia­sto­wo.
– Ty żmi­jo! Ty gruź­licz­ko! To chcia­łem ci powie­dzieć i to wła­śnie ci mówię! Zapy­taj go, zapy­taj leka­rza, kto jest odpo­wie­dzial­ny za zapa­le­nie opon mózgo­wych two­ich synów: mój ojciec czy two­je podziu­ra­wio­ne płu­co, żmi­jo!

Cią­gnę­li to z nara­sta­ją­cą bru­tal­no­ścią, aż do momen­tu, w któ­rym jęk Ber­ti­ty od razu zamknął im usta. O pierw­szej po połu­dniu lek­ka nie­straw­ność znik­nę­ła, i jak to się zawsze zda­rza mło­dym mał­żeń­stwom, któ­re kocha­ją się namięt­nie, choć­by przez chwi­lę, pogo­dzi­li się, tym moc­niej, czym obrzy­dliw­sze były oskar­że­nia.

Wspa­nia­ły dzień zaświ­tał, gdy Ber­ta wsta­ła, wyplu­wa­jąc krew. Powo­dem, bez wąt­pie­nia, były emo­cje i zła noc. Maz­zi­ni trzy­mał ją w uści­sku przez dłu­gi czas, pod­czas gdy ona pła­ka­ła bez­na­dziej­nie, ale żad­ne z nich nie odwa­ży­ło się cokol­wiek powie­dzieć.

O dzie­sią­tej zde­cy­do­wa­li, że wyj­dą po dru­gim śnia­da­niu. Gonił ich czas, więc naka­za­li słu­żą­cej zabić kurę.

Cudow­ny dzień wycią­gnął idio­tów ze swo­jej ław­ki. Tak więc, gdy słu­żą­ca w kuch­ni ści­na­ła gło­wę kurze, powo­li ją wykrwa­wia­jąc (Ber­ta nauczy­ła się tego dobre­go spo­so­bu kon­ser­wa­cji świe­żo­ści mię­sa od swo­jej mat­ki), wyda­ło jej się, że poczu­ła za sobą coś jak oddech. Odwró­ci­ła się i zoba­czy­ła czte­rech idio­tów, sto­ją­cych ramię w ramię, obser­wu­jąc niczym odu­rze­ni całą ope­ra­cję… Czer­wień… Czer­wień…
– Pani! Chłop­cy są tutaj, w kuch­ni.

Ber­ta przy­bie­gła, nigdy nie chcia­ła aby się tutaj krę­ci­li. Nawet w godzi­nach peł­nych wyba­cze­nia, zapo­mnie­nia i odzy­ska­nej rado­ści, nie mogła unik­nąć tego okrop­ne­go wido­ku! Ponie­waż, natu­ral­nie, im inten­syw­niej­sze były jej unie­sie­nia miło­ści wzglę­dem męża i cór­ki, tym bar­dziej wzra­sta­ła jej iry­ta­cja wzglę­dem tych potwo­rów.
– Niech wyj­dą, Mario! Wyrzuć ich! Wyrzuć ich, mówię!
Czte­ry bied­ne bestie, wstrzą­śnię­te i bru­tal­nie wypchnię­te, wró­ci­ły na swo­ją ław­kę.

Po posił­ku wszy­scy wyszli. Słu­żą­ca podą­ży­ła do Buenos Aires, a mał­żon­ko­wie na spa­cer pośród wiej­skich posia­dło­ści. Wraz z zacho­dem słoń­ca, wró­ci­li, ale Ber­ta chcia­ła jesz­cze przy­wi­tać się ze swy­mi sąsiad­ka­mi z naprze­ciw­ka. Jej cór­ka szyb­ko ucie­kła do domu.

W mię­dzy­cza­sie, idio­ci nie ruszy­li się przez cały dzień ze swo­jej ław­ki. Słoń­ce już prze­cię­ło ogro­dze­nie i zaczy­na­ło za nim zni­kać, pod­czas gdy oni cią­gle patrzy­li się w cegły, bar­dziej nie­mra­wi niż zawsze.

Nagle coś sta­nę­ło mię­dzy nimi a ogro­dze­niem. Ich sio­stra, zmę­czo­na po pię­ciu godzi­nach prze­by­wa­nia z rodzi­ca­mi, pra­gnę­ła sama pomysz­ko­wać po oko­li­cy. Zatrzy­ma­ła się przy ogro­dze­niu i spoj­rza­ła roz­waż­nie na szczyt. Chcia­ła się tam wspiąć, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. W koń­cu zde­cy­do­wa­ła się na krze­sło z bra­ku­ją­cym sie­dze­niem, lecz dalej nie dosię­ga­ła. Wybra­ła więc skrzy­nię po naf­cie, a jej orien­ta­cja w tere­nie spra­wi­ła, że umie­ści­ła to pio­no­wo na krze­śle, dzię­ki cze­mu zatrium­fo­wa­ła.

Czte­rech idio­tów, z nie­zmien­nym wzro­kiem, zoba­czy­ło jak ich sio­strze uda­ło się wresz­cie zła­pać rów­no­wa­gę i jak sto­jąc na palusz­kach opar­ła szy­ję na czub­ku ogro­dze­nia mię­dzy napię­ty­mi ręko­ma. Zoba­czy­li jak spo­glą­da­jąc na wszyst­kie stro­ny, szu­ka miej­sca gdzie mogła­by oprzeć sto­py, by wznieść się wyżej.

Wten­czas, wzrok idio­tów się oży­wił, ten sam upo­rczy­wy refleks był widocz­ny w ich źre­ni­cach. Nie spusz­cza­li oczu ze swo­jej sio­stry, gdy wzra­sta­ją­ce uczu­cie zwie­rzę­cej żar­łocz­no­ści zmie­nia­ło im rysy twa­rzy. Powo­li zbli­ża­li się do ogro­dze­nia. Dziew­czyn­ka, już mia­ła prze­ło­żyć nogę i bez­piecz­nie opaść na sto­py, kie­dy poczu­ła szarp­nię­cie za kost­kę. Poni­żej znaj­do­wa­ły się czte­ry pary oczu wpa­trzo­nych w prze­ra­żo­ną isto­tę.
– Puść­cie mnie! Zostaw­cie mnie! – wykrzy­cza­ła macha­jąc nogą. Lecz zosta­ła unie­ru­cho­mio­na.
– Mamo! O, mamo! Mamo, tato! – sta­now­czo zapła­ka­ła. Pró­bo­wa­ła trzy­mać się kra­wę­dzi, ale zosta­ła pocią­gnię­ta i upa­dła.
– Mamo, oj, ma… – nie była w sta­nie już dalej krzy­czeć. Jeden z chłop­ców ści­snął jej szy­ję, roz­dzie­la­jąc jej loki jak­by były pió­ra­mi, a pozo­sta­li wle­kli ją za nogę do kuch­ni, gdzie tam­te­go poran­ka wykrwa­wia­ła się bez­wol­na kura, z któ­rej życie ucho­dzi­ło sekun­da po sekun­dzie.

Maz­zi­nie­mu, w domu naprze­ciw­ko, zda­ło się, że usły­szał głos cór­ki.
– Myślę, że ona cię woła – powie­dział do Ber­ty.
Nasłu­chi­wa­li z nie­po­ko­jem, ale nic wię­cej nie usły­sze­li. Pomi­mo tego, chwi­lę póź­niej poże­gna­li się, a gdy Ber­ta zakła­da­ła swój kape­lusz, Maz­zi­ni wyszedł na ganek.
– Ber­ti­ta!
Nikt nie odpo­wie­dział.
– Ber­ti­ta! – bar­dziej pod­niósł swój, już unie­sio­ny, głos.
Dla jego zawsze prze­ra­żo­ne­go ser­ca, cisza wyda­ła się tak gro­bo­wa, że aż po krę­go­słu­pie prze­szył go chłód okrop­ne­go prze­czu­cia.
– Moja cór­ka, moja cór­ka! – w pani­ce pobiegł na tyły domu. Gdy prze­cho­dził obok kuch­ni, zoba­czył morze krwi na pod­ło­dze. Gwał­tow­nie popchnął na wpół zamknię­te drzwi i wydał z sie­bie krzyk roz­pa­czy.

Ber­ta, któ­ra zaczę­ła biec, jak tyl­ko usły­sza­ła roz­pacz­li­we woła­nie męża, a następ­nie jego krzyk, odpo­wie­dzia­ła kolej­nym. Jak tyl­ko dotar­ła do kuch­ni, Maz­zi­ni, bla­dy jak śmierć, zagro­dził jej dro­gę, powstrzy­mu­jąc ją:
– Nie wchodź tam! Nie wchodź!

Ber­ta zdo­ła­ła zoba­czyć pod­ło­gę pokry­tą krwią. Była wsta­nie tyl­ko zawie­sić ręce na gło­wie i opaść powo­li na pod­ło­gę z zachryp­nię­tym wes­tchnie­niem.

O autorach i autorkach

Horacio Quiroga

Urodzony 31 grudnia 1878 r. w Salto. Urugwajski dramaturg, poeta i autor opowiadań, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli regionalizmu w literaturze hispanoamerykańskiej. Jego dzieła były inspiracją dla innych wielkich autorów, takich jak: Gabriel García Márquez czy Julio Cortázar. Na początku XX wieku przeniósł się do Argentyny, gdzie mieszkał do końca swojego życia. Jego najpopularniejszy zbiór opowiadań to: Cuentos de amor de locura y de muerte (Opowiadania o miłości, szaleństwie i śmierci), skąd pochodzi utwór La Gallina degollada (Ścięta kura), a także El almohadón de plumas (Poduszka z pierza). Dwukrotnie żonaty. Zmarł w wyniku samobójstwa, 19 lutego 1937 r. w Buenos Aires.

Marlena Zienkiewicz

Urodzona w 1996 roku, w sobotę. Miasto rodzinne – Giżycko. 170 centymetrów czystego przypadku, ale nieprzypadkowo studentka filologii hiszpańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Ma bzika na punkcie różnych kultur i języków, do tego pisze, śpiewa, gra na gitarze, maluje oraz fotografuje. Nieśmiała buntowniczka pod władzą czarnej kotki. Od lat pała niezmienną miłością do Mickiewicza, zaś największą dla niej tajemnicą jest wciąż kolor jej oczu.

Powiązania

Poduszka z pierza

utwory / premiery w sieci Horacio Quiroga Marlena Zienkiewicz

Pre­mie­ro­we opo­wia­da­nie Hora­cio Quiro­ga w prze­kła­dzie Mar­le­ny Zien­kie­wicz. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Kla­sy­ka od nowa”.

Więcej