utwory / premiery w sieci

Tłumacz niewierny

Fawwaz Haddad

Filip Kaźmierczak

Fragment książki Tłumacz niewierny Fawwaza Haddada w tłumaczeniu Filipa Kaźmierczaka. Prezentacja w ramach projektu „Przekłady na język polski 2018”.

Po sied­miu mie­sią­cach nie­obec­no­ści wró­cił Hamed do kawiar­ni „Dosko­na­łej” z kil­ko­ma egzem­pla­rza­mi prze­tłu­ma­czo­nej przez sie­bie książ­ki. Bo czyż nie wypa­da z samej skrom­no­ści, pomi­ja­jąc już takt i uprzej­mość, poda­ro­wać mistrzo­wi pier­wo­ci­ny swo­ich tru­dów na polu tłu­ma­czeń? Roz­pie­ra­ny dumą, roz­dał książ­ki obec­nym, po czym wrę­czył pro­fe­so­ro­wi egzem­plarz z wła­sno­ręcz­nie napi­sa­ną dedy­ka­cją, roz­po­czy­na­ją­cą się sło­wa­mi: „Moje­mu Mistrzo­wi, Wiel­kie­mu Pisa­rzo­wi…”, zawie­ra­ją­cą dalej wyra­zy dozgon­nej wdzięcz­no­ści wobec Prze­wod­ni­ka i zapew­nie­nie o nie­prze­rwa­nym pra­gnie­niu kie­ro­wa­nia się Jego nie­omyl­nym osą­dem itp., itd… Sło­wem: kwie­ci­ste pochwa­ły i hoł­dow­ni­cze fra­ze­sy, w któ­rych tak lubu­ją się zna­ni lite­ra­ci. Gdy­by się sku­pił i zauwa­żył paskud­ny uśmie­szek, zary­so­wu­ją­cy się na twa­rzy pro­fe­so­ra Muh­si­na mimo hoj­nych lau­da­cji na jego cześć, poża­ło­wał­by powro­tu do kawiar­ni i nigdy by już tu nie wró­cił. Nie­ste­ty, Hamed miał sła­by wzrok i nie zali­czał się do naj­czuj­niej­szych obser­wa­to­rów. Dla­te­go zja­wił się po tygo­dniu, chcąc usły­szeć zda­nie panów lite­ra­tów o swo­im tłu­ma­cze­niu i zebrać kil­ka pochwał. Czyż sam nie zwykł był podzi­wiać ich dzieł w tej­że kawiar­ni?

Sto­su­nek pro­fe­so­ra Muh­si­na do nowi­cju­sza, któ­ry porzu­cił kry­ty­kę dla tłu­ma­cze­nia, nie zmie­nił się w cią­gu jed­ne­go tyl­ko tygo­dnia. Pierw­sze ozna­ki zwro­tu w ich rela­cjach nade­szły już, kie­dy mło­dy uczeń zaczął odsu­wać się od towa­rzy­stwa. Chwiej­ność prze­ni­kli­we­go komen­ta­to­ra jego roz­wa­żań nie uszła uwa­dze pro­fe­so­ra. Już na począt­ku zna­jo­mo­ści zauwa­żył on mięk­ką oso­bo­wość ucznia i prze­po­wie­dział jego bunt i uciecz­kę. Nie omiesz­kał też drwić sobie z nie­go w obec­no­ści innych człon­ków gru­py: „Czyż­by zna­lazł sobie inną kawiar­nię? A może pla­nu­je się od nas odłą­czyć i przy­stą­pić do naszych prze­ciw­ni­ków? Albo nawet zro­dził się w jego gło­wie pomysł stwo­rze­nia wła­snej gru­py i zwró­ce­nia się prze­ciw­ko nam?” Po pew­nym cza­sie jed­no pyta­nie zaczę­ło mu spę­dzać sen z powiek: „Cóż takie­go mogło mu się nie podo­bać w naszym towa­rzy­stwie?” Odpo­wiedź na nie zasmu­ci­ła go: oka­zał się zwy­kłym nie­wdzięcz­ni­kiem! Lecz nie­pew­ność nie dawa­ła za wygra­ną: „Czy to moja wina?” Na to pyta­nie zna­lazł tyl­ko jed­ną logicz­ną odpo­wiedź: „Tak, nie powi­nie­nem był go trak­to­wać jak przy­ja­cie­la!”

Te i podob­ne wąt­pli­wo­ści drę­czy­ły pro­fe­so­ra przez cały czas nie­obec­no­ści Hame­da i raz po raz sta­wa­ły się tema­tem jego roz­mów i prze­my­śleń. Zarzu­cał mu wypar­cie się go, ale był gotów odkre­ślić prze­szłość gru­bą linią i wyba­czyć mu. Kie­dy jed­nak przy­szedł tak po pro­stu do kawiar­ni i roz­dał egzem­pla­rze książ­ki obec­nym, nie pozo­sta­ło nic inne­go, jak go prze­pę­dzić. Po raz pierw­szy poczuł wymiar nie­wdzięcz­no­ści i nik­czem­no­ści ucznia, któ­re­go kie­dyś uwa­żał za jed­ne­go z naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Pod­łość to mało powie­dzia­ne! Mło­dy bun­tow­nik popeł­nił wobec nie­go ohyd­ną zbrod­nię. Odczuł to dokład­nie w momen­cie, kie­dy przy­jął swój egzem­plarz i otwo­rzył go. Nie­mal nie cisnął go na zie­mię i nie zadep­tał! Opa­no­wał jed­nak ner­wy do cza­su, kie­dy Hamed opu­ścił kawiar­nię. Wte­dy dopie­ro ode­zwał się z bólem w gło­sie:
‒ Co on sobie wyobra­ża?! – i wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w jego stro­nę. Cią­gnął więc dalej, tłu­ma­cząc swój nagły wybuch – Mam mu robić rekla­mę? Do czor­ta z nim! Przy­cho­dzi i wycho­dzi, kie­dy mu się podo­ba! Nawet do bur­de­lu nie wcho­dzi się według wła­sne­go widzi­mi­się!
Był to jasny znak: pew­ne­go dnia spo­nie­wie­ra go bez­li­to­śnie.

Cóż takie­go spra­wi­ło, że pro­fe­sor poczuł się aż tak dotknię­ty? Dla­cze­go stra­cił nagle ner­wy i pro­fe­sor­ską wyro­zu­mia­łość? Jakiż wystę­pek zasłu­żył na mia­no ohyd­nej zbrod­ni? Nie insy­nu­uj­my. Praw­dę mówiąc, w chwi­li, w któ­rej wziął książ­kę do ręki, poczuł się znie­wa­żo­ny. Był pewien, że bun­tow­nik wró­ci pokor­nie ze spusz­czo­ną gło­wą i będzie bła­gał o prze­ba­cze­nie. Że znaj­dzie prze­ko­nu­ją­ce wymów­ki na potwier­dze­nie swo­jej lojal­no­ści po, jak by nie było, zawi­nio­nej nie­obec­no­ści. Zamiast tego zacho­wy­wał się chłod­no i z bez­czel­ną butą wymie­rzył pro­fe­so­ro­wi nie­wi­dzial­ny poli­czek, sta­wia­jąc go przed fak­tem doko­na­nym. Nie prze­pra­szał, nie kajał się, popeł­nia­jąc przez to uchy­bie­nie jesz­cze poważ­niej­sze od swo­je­go pier­wot­ne­go wybry­ku. Wrę­czył mu skoń­czo­ną i wydru­ko­wa­ną książ­kę, zamiast – i tym wła­śnie nie­wi­dzial­nie go spo­licz­ko­wał – poka­zać tekst przed wysła­niem do dru­ku i popro­sić o napi­sa­nie przed­sło­wia. Lub choć­by krót­kie­go posło­wia, któ­re tra­fi­ło­by na tyl­ną okład­kę. Ale nic z tego! – ani przed­sło­wia, ani posło­wia! A to już szczyt pogar­dy i naj­wyż­sza zdra­da.

Kie­dy nad­szedł ów pewien dzień, ocze­ki­wał Hamed, jak wspo­mnie­li­śmy, kil­ku pochwał dla swo­je­go dzie­ła. Mia­ło to raczej cha­rak­ter zre­wan­żo­wa­nia się za przy­słu­gę czy zwro­tu dłu­gu. Jak to się mówi wśród zna­jo­mych: podrap mnie, to i ja cię podra­pię. Reak­cja taka nale­ży do zasad dobre­go wycho­wa­nia obo­wią­zu­ją­cych w krę­gach lite­rac­kich. Gdy pewien, daj­my na to, powie­ścio­pi­sarz pochwa­li książ­kę kole­gi po fachu, ów musi, jak­by słyn­ny nie był, zaraz podzię­ko­wać, oso­bi­ście czy tele­fo­nicz­nie, i cze­kać chwi­li, kie­dy będzie miał oka­zję spła­cić dług. Kto nie prze­strze­ga tego zwy­cza­ju, przy­spa­rza sobie momen­tal­nie śmier­tel­ne­go wro­ga. Cza­sa­mi zda­rzyć się może, że lau­da­tor dzwo­ni do lau­da­tu­sa, żeby zwró­cić uwa­gę na swo­ją lau­da­cję. Opie­wa więc biją­ce źró­dła pięk­na skry­te w dzie­le roz­mów­cy, żeby zaraz przejść od kom­ple­men­tów do zazna­cze­nia, że tam­ten „coś mu wisi”. Jeśli dłuż­nik jest pisa­rzem, powi­nien pochwa­lić publicz­nie jego książ­kę. Jeśli dzien­ni­ka­rzem, gotów być powi­nien wyświad­czyć w mia­rę swo­ich moż­li­wo­ści inna przy­słu­gę. Z tego powo­du wikła­ją się więc czę­sto począt­ku­ją­cy lite­ra­ci, nie­obe­zna­ni jesz­cze z utar­ty­mi for­ma­mi, w zacie­kłe wal­ki, któ­rych powo­du nie potra­fią dojść.

Wra­ca­jąc do tema­tu, owe­go pew­ne­go dnia pre­zen­to­wał pro­fe­sor Muh­sin swo­je zdol­no­ści w drwie­niu ze zna­nych pisa­rzy, oto­czo­ny krę­giem począt­ku­ją­cych dzien­ni­ka­rzy i, czy­stym przy­pad­kiem, mło­dych, pięk­nych wiel­bi­cie­lek. Na widok wcho­dzą­ce­go Hame­da wypełzł na jego twarz żmi­jo­wa­ty pół­u­śmie­szek. Kie­dy ten zoba­czył wycią­gnię­ty w nie­przy­jem­nym gry­ma­sie pro­fil pro­fe­so­ra, prze­szył go strach. Wie­dział dokład­nie, jakie kon­se­kwen­cje cią­gnę­ła za sobą ta mina. Nie­jed­no­krot­nie sam był świad­kiem nastę­pu­ją­cych po niej bez­li­to­snych ata­ków. „Co takie­go zro­bi­łem pro­fe­so­ro­wi?”, zdzi­wił się. „Nic. Może zde­ner­wo­wał go jakiś galant spo­śród zebra­nych? Pro­fe­sor bar­dzo nie lubi, kie­dy ktoś chce ode­brać mu ser­ca dzie­wic. Choć­by ten ktoś był w wie­ku jego dzie­ci.” Roz­luź­nił się dopie­ro, kie­dy zoba­czył pro­fe­so­ra z dru­gie­go pro­fi­lu – jego twarz była z tej per­spek­ty­wy roz­luź­nio­na i nie wska­zy­wa­ła na żad­ne kło­po­ty. Wię­cej nawet, zauwa­żył w niej wyraz pro­fe­sor­skiej dobro­dusz­no­ści i ele­ganc­kiej uprzej­mo­ści wobec obec­nych dam. Mimo to zdzi­wi­ło go prze­sad­nie gorą­ce powi­ta­nie i zanie­po­ko­ił się jesz­cze bar­dziej. Któ­re­mu pro­fi­lo­wi uwie­rzyć?

Zanim zdą­żył roz­wa­żyć spra­wę, pro­fe­sor bły­ska­wicz­nie wycią­gnął prze­tłu­ma­czo­ną przez nie­go książ­kę. Wybrał z całe­go cięż­kie­go arse­na­łu swo­ich teo­rii kry­tycz­no­li­te­rac­kich naj­bar­dziej pasu­ją­ce do tego typu twór­czo­ści i roze­rwał nimi powieść i jej angiel­sko­ję­zycz­ne­go auto­ra na strzę­py. Następ­nie się­gnął po naj­bar­dziej wyszu­ka­ne obe­lgi i obsy­pał nimi arab­skie­go tłu­ma­cza. Kry­tycz­no­li­te­rac­kie man­to spa­dło na nie­go jak grom z jasne­go nie­ba. Jak­by to on sam napi­sał tę powieść! A prze­cież jako tłu­macz nie skre­ślił sam z sie­bie nawet joty.

Hamed ska­mie­niał pod gra­dem wyzwisk i spo­nie­wie­rań zanim zdą­żył usiąść. Dzien­ni­ka­rze i damy dali porwać się muzy­ce mistrzow­skiej kry­ty­ki kon­struk­ty­wi­stycz­nej, pra­wie że buja­li się eks­ta­tycz­nie w rytm socre­ali­stycz­nych epi­te­tów, któ­re spa­dły na powieść i jej auto­ra, przy oka­zji miaż­dżąc i tłu­ma­cza. Ów ostat­ni zaś, trwa­jąc nadal w otę­pie­niu, począł koły­sać się jak trzci­na na wie­trze meto­do­lo­gii kry­tycz­nej i dygo­tać, nie mogąc wydo­być z sie­bie sło­wa. Pro­fe­sor dalej wymie­rzał mu naj­do­tkliw­sze razy, kar­cąc tego śmiał­ka, któ­ry w swo­jej bez­myśl­no­ści odwa­żył się prze­ło­żyć zepsu­tą powieść bur­żu­azyj­ną pro­mu­ją­cą rasizm i cho­re rela­cje drob­no­miesz­czań­skie, oczer­nia­ją­cą lewi­cę, nawo­łu­ją­cą do depra­wa­cji, życia bez celu, bez war­to­ści, bez odpo­wie­dzial­no­ści, bez obo­wiąz­ków, zachę­ca­ją­cą do pusz­cza­nia się i nihi­li­zmu.

Zasko­czo­ny nagłym ata­kiem, Hamed nie powie­dział sło­wa w obro­nie powie­ści. Pro­fe­sor zaś, zadaw­szy osta­tecz­ny cios, widział w oczach słu­cha­czy, jak podziw ustę­pu­je miej­sca sza­cun­ko­wi. Damy uśmie­cha­ły się, dzien­ni­ka­rze chi­cho­ta­li. Wszy­scy spo­glą­da­li z uko­sa na tego prze­klę­te­go tłu­ma­cza-nie­do­łę­gę. Ale pro­fe­sor, nie nasy­ciw­szy jesz­cze swo­jej żądzy zemsty, doło­żył: „Nie myśl sobie, że będę pobłaż­li­wy dla lizu­sów!”. Spoj­rzał na nie­go z pro­fi­lu, wzro­kiem prze­sy­co­nym czy­stą prze­wrot­no­ścią, po czym oskar­żył go o inte­re­sow­ność i kup­cze­nie się za pie­nią­dze amba­sa­dy ame­ry­kań­skiej. Nagle język Hame­da roz­plą­tał się: „Powieść jest bry­tyj­ska!”, a pro­fe­sor dorzu­cił try­um­fal­nie: „I bry­tyj­skiej!” Potem odwró­cił się i pod­jął znów prze­rwa­ną wcze­śniej roz­mo­wę z dama­mi, prze­pę­dza­jąc Hame­da jak psa i nie ofe­ru­jąc mu miej­sca. Taka była jego kara za nie­wy­ba­czal­ne prze­wi­nie­nie prze­ciw tra­dy­cji.

Damy zro­zu­mia­ły bez dal­szych dys­ku­sji, że pan pro­fe­sor Muh­sin nie fry­mar­czy war­to­ścia­mi, czy to wiel­ki­mi, czy mały­mi, i nie ukła­da się z wro­giem w spra­wach moral­no­ści arty­stycz­nej. Nie przyj­mu­je też żad­nych wymó­wek ze stro­ny pisa­rza czy arty­sty. Kto nie opa­no­wał swo­jej sztu­ki, czy to fil­mo­wej, czy lite­rac­kiej – pisząc, tłu­ma­cząc czy cytu­jąc – musi liczyć się z należ­ną ripo­stą. Nie omiesz­ka też pro­fe­sor, któ­re­mu żaden szcze­gół nie umy­ka, zwró­cić uwa­gi cza­ru­ją­cych dam na fakt, że obra­za moral­no­ści nie pole­ga na tłam­sze­niu wol­no­ści oso­bi­stych, cho­wa­niu pod dywan tema­tu sek­su­al­no­ści czy zmu­sza­niu kobiet do zakry­wa­nia swo­je­go cia­ła, ale na schle­bia­niu bur­żu­azji.

***

Ten ostat­ni wtręt nie był wol­ny od pod­tek­stów. Nie miał tym bar­dziej nic wspól­ne­go z moral­no­ścią czy bur­żu­azją! Tym, któ­rym to jesz­cze nie jest wia­do­me, nale­ży wska­zać, że pro­fe­sor odczu­wa pla­to­nicz­ną żądzę wobec mło­dych kobiet. Bez jakich­kol­wiek chę­ci prze­kro­cze­nia gra­ni­cy mię­dzy czy­stym pożą­da­niem a skan­da­licz­nym postęp­kiem. Sam pro­fe­sor twier­dzi, że lubi podzi­wiać pięk­no wyso­kiej blon­dyn­ki czy bru­net­ki, to zresz­tą bez zna­cze­nia, jej różo­wa­we policz­ki, peł­ne usta, duże oczy. Szcze­ry podziw, nic poza tym. Może kil­ka powierz­chow­nych muśnięć, któ­re opi­su­je jako wol­ny od wszel­kich kon­tek­stów sek­su­al­nych, ele­ganc­ki i deli­kat­ny spo­sób degu­sta­cji tegoż pięk­na.

Wyma­wia się zawsze ochro­ną przed cho­ro­ba­mi prze­no­szo­ny­mi dro­gą płcio­wą, od syfi­li­su po AIDS, czy jakim­kol­wiek rodza­jem ropie­ni, wrzo­dów, wysy­pek i wypry­sków w miej­scach intym­nych, leżą­cych na ska­li dole­gli­wo­ści mię­dzy wspo­mnia­ny­mi dwo­ma. Jego życie mał­żeń­skie jest wpraw­dzie nie cał­kiem kon­wen­cjo­nal­ne, ale szczę­śli­we i nie chce go niczym zmą­cić. Mie­wał w prze­szło­ści gło­śne roman­se, ale nie obcho­dzi się z nimi i wręcz się ich wypie­ra. Na przy­kład, za mło­du zako­chał się w star­szej od sie­bie sąsiad­ce i wal­czył upar­cie o jej rękę. On – bie­dak, kiszą­cy się w małym poko­iku w piw­ni­cy. Ona zaś miesz­ka­ła w domu nad nim, prze­stron­nej wil­li z ogro­dem. Odzie­dzi­czy­ła ją po ojcu wraz z bran­so­let­ka­mi, pier­ścion­ka­mi i naszyj­ni­ka­mi z czy­ste­go zło­ta, dzię­ki któ­rym mogła­by spo­koj­nie dożyć sta­ro­ści, nie rusza­jąc nawet pal­cem. Pra­co­wa­ła jako sza­no­wa­na urzęd­nicz­ka, kie­row­nicz­ka dzia­łu admi­ni­stra­cji w pań­stwo­wej fir­mie. Pisał jej wier­sze miło­sne. Jeśli wie­rzyć jego ema­nu­ją­cym pło­mien­nym uczu­ciem i roz­nie­co­ny­mi żądza­mi utwo­rom, pła­kał cały­mi dnia­mi i błą­kał się po uli­cach jak sza­le­niec z namięt­nej miło­ści do niej. Póź­niej, wspo­mniaw­szy wytwo­ry swo­je­go mło­dzień­cze­go pió­ra, prze­pro­sił za nie i wyja­śnił, że to wszyst­ko było ina­czej: śle­pe uczu­cie zna­la­zło ujście w poezji, przez któ­rą zadu­rzył się w sąsiad­ce. Całą jej ponęt­ność stwo­rzył sobie wyłącz­nie jako obiekt do opie­wa­nia. Jak zaś zapew­ne wie­cie, poezja nie zna lito­ści i zmu­sza poetę do wyśpie­wy­wa­nia pięk­na uko­cha­nej, choć­by była sta­rą rurą.

Rodzi­na lubej zwo­ła­ła pil­ne zebra­nie i wuj­ko­wie wyło­ży­li jej, że szczyl jest od niej o sie­dem lat młod­szy i, bądź­my szcze­rzy, chce za nią wyjść tyl­ko dla jej for­tu­ny. Kie­dy w wyni­ku odrzu­ci­ła tego mło­de­go kochan­ka muz, zagro­ził jej samo­bój­stwem. Odpła­cił się też wuj­kom pięk­nym za nadob­ne, twier­dząc, że, bądź­my szcze­rzy, chcą żeby umar­ła jako sta­ra pan­na, a ich dzie­ci odzie­dzi­czą po niej całą for­tu­nę. Nale­gał i naci­skał, aż skło­ni­ła się ku jego zda­niu. Rodzin­ka jed­nak nie dała za wygra­ną. Zacza­ili się i przy­ła­pa­li go, jak wdra­py­wał się na mur ogro­du, schwy­ta­li i zacią­gnę­li pro­sto na poste­ru­nek. Podej­rza­ny prze­ka­zał poli­cjan­to­wi liścik do uko­cha­nej z proś­bą o pomoc. Sta­wi­ła się natych­miast, na oczach wszyst­kich wyco­fa­ła skar­gę, po czym wyszła za nie­go i zerwa­ła wszel­kie sto­sun­ki z rodzi­ną i bli­ski­mi. Po ślu­bie oddał się pro­zie i for­mom nie­ry­mo­wa­nym, bo nagle opu­ści­ło go natchnie­nie, choć świe­ża żona dba­ła o to, żeby miał czas i spo­kój nie­zbęd­ne do wywo­ła­nia demo­na liry­ki. Wypo­sa­ży­ła go też we wszyst­ko, od pap­ci po fez, tak że wcho­dził do domu w stro­ju emi­ra, a wycho­dził w sza­tach wezy­ra. I żad­ną z tych rze­czy nie musiał sobie zaprzą­tać gło­wy. To wła­śnie w owym cza­sie, opły­wa­jąc w luk­su­sie, zaczął się inte­re­so­wać mark­si­zmem i nawo­ły­wać do rewo­lu­cji.

Minę­ło ponad dzie­sięć lat. Jego żona posta­rza­ła się o tyleż samo i stra­ci­ła swój urok. Za zmar­twie­nia nie mogła spać. Zrzu­ca­ła więc na bez­sen­ność wszyst­kie nie­do­cią­gnię­cia: nabrzmia­łą twarz, wypry­ski wokół oczu, obwi­słe pier­si, powięk­szo­ny nos… i coraz to nowe zmarszcz­ki. Plot­ki o lite­rac­kich roman­sach męża (dra­ma­tycz­ne jesz­cze się nie zaczę­ły) docho­dzi­ły ją co i rusz. Este­ty­ka nie­ste­ty nie dzia­ła­ła na jej korzyść i zda­wa­ło jej się, że posta­rza­ła się nie dzie­sięć, ale dwa­dzie­ścia lat. Zatem praw­dzi­wa róż­ni­ca wie­ku mię­dzy nimi uro­sła z sied­miu do sie­dem­na­stu lat. Ludzie zaczę­li myśleć, że mąż jest jej synem. Nie­któ­rzy nawet zło­śli­wie pyta­li ją o to. Mał­żo­nek zaś, w peł­ni świa­do­my swo­jej żywot­no­ści, stwier­dził, że nie jest jesz­cze taki sta­ry i zako­chał się w mło­dziut­kiej poet­ce. Nagle potrze­bo­wał wier­szy, a muza lirycz­na nie była mu łaska­wa, wysy­łał więc swo­je sta­re poezje.

Nie odwa­żył się roz­wieść z żoną. W koń­cu trzy­ma­ła w ręku całą for­tu­nę, jego jedy­ny kapi­tał. Sta­rał się więc prze­ko­nać ją, żeby zgo­dzi­ła się na wzię­cie dru­giej żony. Powo­ły­wał się na nie­pod­wa­żal­ne aje kora­nicz­ne, ale jego postę­po­wa inter­pre­ta­cja wca­le jej nie prze­ko­ny­wa­ła. Jak moż­na się było spo­dzie­wać, nie pod­da­ła się za nic w świe­cie, choć­by ją nazwa­li here­tycz­ką i odstęp­czy­nią od jedy­nej praw­dzi­wej wia­ry. Miał jed­nak jeden moc­ny argu­ment – jej łono było jało­we, a na doda­tek prze­kwi­ta­ła przed­wcze­śnie. Mimo wszyst­ko mia­ła nadzie­ję, że jesz­cze zaj­dzie w cią­żę. On zarze­kał się na wszyst­kie świę­to­ści, że jeśli się zgo­dzi, nie weź­mie czte­rech żon, wystar­czy mu jed­na dodat­ko­wa. Spło­dzi z nią syna, któ­ry odzie­dzi­czy jego talen­ty, i na tym się skoń­czy. Nie dała mu wia­ry, myśląc sobie: „Teraz utrzy­mu­ję jed­ne­go. Jak będzie ich dwo­je, to zaraz i tro­je, i wię­cej wylą­du­je na moim gar­nusz­ku.” Nie pod­dał się jed­nak i dopie­ro prze­zna­cze­nie spra­wi­ło koniec ich nie­ustan­nym awan­tu­rom.

W koń­cu, po bole­snych męczar­niach, oże­nił się z mło­dą lite­rat­ką. Po ślu­bie ocze­ki­wa­ły go jed­nak jesz­cze dotkliw­sze pró­by. W cza­sie kłót­ni i walk poprze­dza­ją­cych ich osta­tecz­ne połą­cze­nie węzłem mał­żeń­skim, jego pierw­sza żona powzię­ła sobie skró­cić go o jeden czło­nek, a mia­no­wi­cie pozba­wić go męsko­ści. Nie wia­do­mo, czy to któ­ryś z elik­si­rów zadzia­łał, czy może sama ilość uży­tych spo­so­bów dopro­wa­dzi­ła do pożą­da­ne­go skut­ku. Kon­se­kwent­nie kar­mi­ła i poiła go naj­róż­niej­szym świń­stwa­mi, któ­re zagnia­ta­ła razem z mię­sem na pul­pe­ci­ki kib­beh, mię­dzy inny­mi wła­snym moczem, może też kałem, i krwią mie­sięcz­ną. Krew nie była jej, bo nie mia­ła już okre­su, ale współ­czu­ją­ca sąsiad­ka zgło­si­ła się jako daw­czy­ni. Co by nie było, poskut­ko­wa­ło: mąż nigdy nie spło­dził dziec­ka. Z tej per­spek­ty­wy był los spra­wie­dli­wy (tak przy­naj­mniej mówi­ły jej sąsiad­ki i krew­ne), choć z per­spek­ty­wy wcze­śniej­szej był jak naj­bar­dziej nie­spra­wie­dli­wy (jak twier­dzi­ły w prze­szło­ści sąsiad­ki i krew­ne). Osta­tecz­nie los-tyran prze­ciął jej nić życia. (Gdy­by nie był tyra­nem, uśmier­cił­by naj­pierw jego zamiast niej.)

Śmierć żony nie tyl­ko ode­bra­ła jej radość zwy­cię­stwa, ale ura­to­wa­ła mu życie. Pla­no­wa­ła już bowiem otruć go śmier­tel­ną tru­ci­zną. Tu jed­nak los oka­zał się spra­wie­dli­wy (jak póź­niej powta­rza­ły sąsiad­ki i krew­ne), bowiem miał dla nie­go w zana­drzu coś gor­sze­go od śmier­ci.

Odzie­dzi­czył dom i for­tu­nę razem z czę­ścio­wym para­li­żem dol­nej poło­wy cia­ła. Ceną za spa­dek była więc nie­peł­na erek­cja (a erek­cja, żeby speł­nić swój cel, musi być peł­na, bo ina­czej jaki z niej poży­tek?). Łamał sobie gło­wę, zasta­na­wia­jąc się, skąd się to wzię­ło? Przez burz­li­wy okres przed śmier­cią żony uwa­żał bar­dzo na to, co jadł i pił! (Naj­czę­ściej nic nie czuł). Nie liczył się jed­nak z cza­ra­mi i w ten spo­sób stra­cił poło­wę męsko­ści. Przy­naj­mniej tak to pew­ne­go razu elo­kwent­nie opi­sał, tłu­ma­cząc się w nie­dwu­znacz­nej sytu­acji przed pew­ną wdo­wą, któ­ra nie chcia­ła zado­wo­lić się pół­środ­ka­mi.

W rze­czy­wi­sto­ści, jak uda­ło mu się usta­lić, pierw­sza żona poszła w celu zemsz­cze­nia się na nim na piel­grzym­kę do Mek­ki. Sta­nę­ła w świę­tym przy­byt­ku i pła­ka­ła, dotknę­ła świę­tej zasło­ny na Kaabie, bła­ga­jąc, żeby utra­cił wła­dzę w dol­nej poło­wie cia­ła. A proś­ba jej zosta­ła wysłu­cha­na z nad­mia­rem. Bo choć nie stra­cił wła­dzy w całej dol­nej poło­wie, to poło­wa poło­wy kary, czy­li ćwiart­ka, oka­za­ła się bar­dziej dotkli­wą od całej. Kie­dy w koń­cu wziął mło­dą poet­kę za swo­ją pra­wo­wier­ną żonę, nie mógł nacie­szyć się bied­nym dziew­czę­ciem. Na tym nie koniec, bo nie­peł­na erek­cja zaczę­ła prze­cho­dzić w impo­ten­cję, a wraz z nią sta­ła się nie­peł­na przy­jem­ność mał­żon­ki… (to już ich pry­wat­na spra­wa).

Cza­sa­mi, w chwi­lach spon­ta­nicz­nych zwie­rzeń, wyrzu­ca sobie, że wyczer­pał całą swo­ją poten­cję za mło­du. Win­na temu była przed­wcze­sna sła­wa. Zaspo­ka­jał potrze­by roz­szar­pu­ją­cych go wręcz kobiet, wyko­rzy­stu­jąc przy tym swo­ją poten­cję, a w rezul­ta­cie wyczer­pał swój zapas na przy­szłe lata. Tak to wła­śnie wyja­śniał sobie swo­je nie­szczę­ście, a kobie­ty mru­ga­ły do sie­bie poro­zu­mie­waw­czo.

Inte­li­gent­ki-roz­wód­ki i prze­bo­jo­we panie w kwie­cie wie­ku, któ­re dały się uwieść jego wyzwo­leń­czym ape­lom, chcia­ły sobie udo­wod­nić, że nadal cie­szą się tą samą swo­bo­dą, któ­rą opie­wa­ły w mło­dych latach. W aktu­al­nej sytu­acji, po nie­spo­dzie­wa­nym roz­wo­dzie czy uciecz­ce od męża, bez szans na kolej­ne wyj­ście za mąż, zda­ły się na legen­dar­ne libi­do pana pro­fe­so­ra. Jak­że gorz­ko się zawio­dły! I jak­że odwdzię­cza­ły mu się kąśli­wy­mi pomó­wie­nia­mi! W wyni­ku tego prze­stał pro­fe­sor chwa­lić się swo­imi zdo­by­cza­mi sek­su­al­ny­mi i zado­wo­lił się tymi czy­sto pla­to­nicz­ny­mi. Nie wycho­dził więc poza pokle­py­wa­nie ramion i ud mło­dych poetek i pro­za­to­rek. Muskał tyl­ko cza­sa­mi ich krą­gło­ści, cało­wał w poli­czek czy w czo­ło albo wąchał ich szy­je pod nie­win­nym pre­tek­stem. Nie kończ­my, bo zaraz znów popad­nie­my w nie­zwią­za­ne z naszym tema­tem dywa­ga­cje!

Wra­ca­jąc więc – Hamed zauwa­żył swo­je poża­ło­wa­nia god­ne poło­że­nie i „wyco­fał się, cią­gnąc za sobą frędz­le zawo­du”. Tak wła­śnie opi­sał swo­ją uciecz­kę, co było wier­nym i dosłow­nym tłu­ma­cze­niem rze­czy­wi­sto­ści, bez pre­ten­sjo­nal­nych wtrę­tów.

***

W kil­ka dni po otrzy­ma­niu naucz­ki wró­cił do kawiar­ni. Chciał prze­pro­sić pro­fe­so­ra, a zara­zem deli­kat­nie wyrzu­cić mu jego ostrą reak­cję. Pojął skan­da­licz­ną natu­rę swo­je­go występ­ku. Zro­zu­miał, że zacho­wał się bez­czel­nie. Savo­ir-vivre wyma­gał, żeby nie pozba­wiał go szan­sy napi­sa­nia przed­sło­wia, albo cho­ciaż tyl­ko posło­wia.

Skie­ro­wał się w stro­nę pro­fe­so­ra, a ten, zauwa­żyw­szy go, pod­niósł wzrok i spoj­rzał w jego stro­nę. Hamed zawa­hał się. Na twa­rzy pro­fe­so­ra zary­so­wał się żmi­jo­wa­ty pół­u­śmiech, a paskud­na część gry­ma­su była więk­sza od uprzej­me­go kamu­fla­żu. Widok ten przy­wo­łał w jego pamię­ci wyda­rze­nia sprzed kil­ku dni i podob­ne sce­ny z prze­szło­ści. Przy­po­mniał sobie lite­ra­tów, któ­rzy przy­cho­dzi­li z wyra­za­mi ule­gło­ści i odda­nia po to tyl­ko, żeby pro­fe­sor po raz dru­gi zaba­wił się ich kosz­tem i wytarł nimi pod­ło­gę jak szma­tą.

Nie zatrzy­mał się. Poszedł dalej, umyśl­nie prze­cho­dząc przed ich sto­li­kiem. Pro­fe­sor uchwy­cił go kątem oka i przy­go­to­wał się do teatrzy­ku pojed­na­nia. Hamed jed­nak minął ich nie wita­jąc się i usiadł przy sąsia­du­ją­cym sto­li­ku. Pro­fe­sor naraz zago­to­wał się, a jego rysy napię­ły się natych­mia­sto­wo tak, że żmi­jo­wa­ty uśmiech opu­ścił jego twarz, któ­ra sta­ła się tym samym po pro­stu żmi­jo­wa­ta. Jeden z asy­sten­tów zauwa­żył, co się sta­ło, sko­czył na rów­ne nogi i pod­biegł do Hame­da, łaja­jąc go:
‒ Zwa­rio­wa­łeś?
‒ Co takie­go zro­bi­łem? – odpo­wie­dział chłod­no, spe­cjal­nie pod­no­sząc głos.
‒ Prze­cho­dzisz obok pro­fe­so­ra bez przy­wi­ta­nia?
‒ Nie będę cię zanu­dzał. Spra­wa jest pro­sta: zebź­dził się na mnie, więc się na nie­go wysra­łem.

O autorach i autorkach

Fawwaz Haddad

ur. w 1947 r. w Damaszku (Syria), z wykształcenia prawnik, od lat 90. zaangażowany w prace literackie. Pisze głównie opowiadania i powieści. W 2009 r. jego powieść Al-Mutardżim al-Chain zakwalifikowała się do listy finałowej (tzw. krótkiej listy) Międzynarodowej Nagrody dla Powieści Arabskiej (zwanej „arabskim Bookerem”), w 2010 r. powieść Dżunud Allah została nominowana do tej samej nagrody (tzw. długa lista).

Filip Kaźmierczak

Ur. w roku 1991 w Szczecinie, islamista i tłumacz z arabskiego, niemieckiego i angielskiego. Fascynację literaturą, w szczególności arabską, czerpie z przekonania, że warto wsłuchać się w to, co inni mają do powiedzenia. Aktualnie mieszka w Berlinie.

Powiązania

Budzę się, jakbyś spała tuż obok

utwory / premiery w sieci Fadi Dżomar Filip Kaźmierczak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Fadie­go Dżo­ma­ra Budzę się, jak­byś spa­ła tuż obok w tłu­ma­cze­niu Fili­pa Kaź­mier­cza­ka. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Przekreślam twoje imię

utwory / premiery w sieci Filip Kaźmierczak Rami al-Aszek

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Ramie­go Al-Asze­ka Prze­kre­ślam two­je imię w tłu­ma­cze­niu Fili­pa Kaź­mier­cza­ka. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Druk nie jest w ogóle ważny, liczą się dobre teksty

wywiady / o pisaniu Fadi Dżomar Filip Kaźmierczak

Roz­mo­wa Fili­pa Kaź­mier­cza­ka z Fadim Dżo­ma­rem. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Makabryczny kwiaciarz

recenzje / ESEJE Filip Kaźmierczak

Recen­zja Fili­pa Kaź­mier­cza­ka do zesta­wu wier­szy Fadie­go Dżo­ma­ra. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Proroka szkiełko i oko

utwory / premiery w sieci Fadi Dżomar Filip Kaźmierczak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Fadie­go Dżo­ma­ra Pro­ro­ka szkieł­ko i oko, w tłu­ma­cze­niu Fili­pa Kaź­mier­cza­ka. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Nadal staram się przeżyć

wywiady / o pisaniu Filip Kaźmierczak Rami al-Aszek

Roz­mo­wa Fili­pa Kaź­mier­cza­ka z Ramim al-Asze­kiem. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

O tych, co cię uściskają i przywiązują dłoń do oparcia

recenzje / ESEJE Filip Kaźmierczak

Recen­zja Fili­pa Kaź­mier­cza­ka do zesta­wu wier­szy Ramie­go al-Asze­ka. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Rachunek nieprawdopodobieństwa

utwory / premiery w sieci Filip Kaźmierczak Rami al-Aszek

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Ramie­go al-Asze­ka Rachu­nek nie­praw­do­po­do­bień­stwa, w tłu­ma­cze­niu Fili­pa Kaź­mier­cza­ka. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej