Po siedmiu miesiącach nieobecności wrócił Hamed do kawiarni „Doskonałej” z kilkoma egzemplarzami przetłumaczonej przez siebie książki. Bo czyż nie wypada z samej skromności, pomijając już takt i uprzejmość, podarować mistrzowi pierwociny swoich trudów na polu tłumaczeń? Rozpierany dumą, rozdał książki obecnym, po czym wręczył profesorowi egzemplarz z własnoręcznie napisaną dedykacją, rozpoczynającą się słowami: „Mojemu Mistrzowi, Wielkiemu Pisarzowi…”, zawierającą dalej wyrazy dozgonnej wdzięczności wobec Przewodnika i zapewnienie o nieprzerwanym pragnieniu kierowania się Jego nieomylnym osądem itp., itd… Słowem: kwieciste pochwały i hołdownicze frazesy, w których tak lubują się znani literaci. Gdyby się skupił i zauważył paskudny uśmieszek, zarysowujący się na twarzy profesora Muhsina mimo hojnych laudacji na jego cześć, pożałowałby powrotu do kawiarni i nigdy by już tu nie wrócił. Niestety, Hamed miał słaby wzrok i nie zaliczał się do najczujniejszych obserwatorów. Dlatego zjawił się po tygodniu, chcąc usłyszeć zdanie panów literatów o swoim tłumaczeniu i zebrać kilka pochwał. Czyż sam nie zwykł był podziwiać ich dzieł w tejże kawiarni?
Stosunek profesora Muhsina do nowicjusza, który porzucił krytykę dla tłumaczenia, nie zmienił się w ciągu jednego tylko tygodnia. Pierwsze oznaki zwrotu w ich relacjach nadeszły już, kiedy młody uczeń zaczął odsuwać się od towarzystwa. Chwiejność przenikliwego komentatora jego rozważań nie uszła uwadze profesora. Już na początku znajomości zauważył on miękką osobowość ucznia i przepowiedział jego bunt i ucieczkę. Nie omieszkał też drwić sobie z niego w obecności innych członków grupy: „Czyżby znalazł sobie inną kawiarnię? A może planuje się od nas odłączyć i przystąpić do naszych przeciwników? Albo nawet zrodził się w jego głowie pomysł stworzenia własnej grupy i zwrócenia się przeciwko nam?” Po pewnym czasie jedno pytanie zaczęło mu spędzać sen z powiek: „Cóż takiego mogło mu się nie podobać w naszym towarzystwie?” Odpowiedź na nie zasmuciła go: okazał się zwykłym niewdzięcznikiem! Lecz niepewność nie dawała za wygraną: „Czy to moja wina?” Na to pytanie znalazł tylko jedną logiczną odpowiedź: „Tak, nie powinienem był go traktować jak przyjaciela!”
Te i podobne wątpliwości dręczyły profesora przez cały czas nieobecności Hameda i raz po raz stawały się tematem jego rozmów i przemyśleń. Zarzucał mu wyparcie się go, ale był gotów odkreślić przeszłość grubą linią i wybaczyć mu. Kiedy jednak przyszedł tak po prostu do kawiarni i rozdał egzemplarze książki obecnym, nie pozostało nic innego, jak go przepędzić. Po raz pierwszy poczuł wymiar niewdzięczności i nikczemności ucznia, którego kiedyś uważał za jednego z najbliższych przyjaciół. Podłość to mało powiedziane! Młody buntownik popełnił wobec niego ohydną zbrodnię. Odczuł to dokładnie w momencie, kiedy przyjął swój egzemplarz i otworzył go. Niemal nie cisnął go na ziemię i nie zadeptał! Opanował jednak nerwy do czasu, kiedy Hamed opuścił kawiarnię. Wtedy dopiero odezwał się z bólem w głosie:
‒ Co on sobie wyobraża?! – i wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Ciągnął więc dalej, tłumacząc swój nagły wybuch – Mam mu robić reklamę? Do czorta z nim! Przychodzi i wychodzi, kiedy mu się podoba! Nawet do burdelu nie wchodzi się według własnego widzimisię!
Był to jasny znak: pewnego dnia sponiewiera go bezlitośnie.
Cóż takiego sprawiło, że profesor poczuł się aż tak dotknięty? Dlaczego stracił nagle nerwy i profesorską wyrozumiałość? Jakiż występek zasłużył na miano ohydnej zbrodni? Nie insynuujmy. Prawdę mówiąc, w chwili, w której wziął książkę do ręki, poczuł się znieważony. Był pewien, że buntownik wróci pokornie ze spuszczoną głową i będzie błagał o przebaczenie. Że znajdzie przekonujące wymówki na potwierdzenie swojej lojalności po, jak by nie było, zawinionej nieobecności. Zamiast tego zachowywał się chłodno i z bezczelną butą wymierzył profesorowi niewidzialny policzek, stawiając go przed faktem dokonanym. Nie przepraszał, nie kajał się, popełniając przez to uchybienie jeszcze poważniejsze od swojego pierwotnego wybryku. Wręczył mu skończoną i wydrukowaną książkę, zamiast – i tym właśnie niewidzialnie go spoliczkował – pokazać tekst przed wysłaniem do druku i poprosić o napisanie przedsłowia. Lub choćby krótkiego posłowia, które trafiłoby na tylną okładkę. Ale nic z tego! – ani przedsłowia, ani posłowia! A to już szczyt pogardy i najwyższa zdrada.
Kiedy nadszedł ów pewien dzień, oczekiwał Hamed, jak wspomnieliśmy, kilku pochwał dla swojego dzieła. Miało to raczej charakter zrewanżowania się za przysługę czy zwrotu długu. Jak to się mówi wśród znajomych: podrap mnie, to i ja cię podrapię. Reakcja taka należy do zasad dobrego wychowania obowiązujących w kręgach literackich. Gdy pewien, dajmy na to, powieściopisarz pochwali książkę kolegi po fachu, ów musi, jakby słynny nie był, zaraz podziękować, osobiście czy telefonicznie, i czekać chwili, kiedy będzie miał okazję spłacić dług. Kto nie przestrzega tego zwyczaju, przysparza sobie momentalnie śmiertelnego wroga. Czasami zdarzyć się może, że laudator dzwoni do laudatusa, żeby zwrócić uwagę na swoją laudację. Opiewa więc bijące źródła piękna skryte w dziele rozmówcy, żeby zaraz przejść od komplementów do zaznaczenia, że tamten „coś mu wisi”. Jeśli dłużnik jest pisarzem, powinien pochwalić publicznie jego książkę. Jeśli dziennikarzem, gotów być powinien wyświadczyć w miarę swoich możliwości inna przysługę. Z tego powodu wikłają się więc często początkujący literaci, nieobeznani jeszcze z utartymi formami, w zaciekłe walki, których powodu nie potrafią dojść.
Wracając do tematu, owego pewnego dnia prezentował profesor Muhsin swoje zdolności w drwieniu ze znanych pisarzy, otoczony kręgiem początkujących dziennikarzy i, czystym przypadkiem, młodych, pięknych wielbicielek. Na widok wchodzącego Hameda wypełzł na jego twarz żmijowaty półuśmieszek. Kiedy ten zobaczył wyciągnięty w nieprzyjemnym grymasie profil profesora, przeszył go strach. Wiedział dokładnie, jakie konsekwencje ciągnęła za sobą ta mina. Niejednokrotnie sam był świadkiem następujących po niej bezlitosnych ataków. „Co takiego zrobiłem profesorowi?”, zdziwił się. „Nic. Może zdenerwował go jakiś galant spośród zebranych? Profesor bardzo nie lubi, kiedy ktoś chce odebrać mu serca dziewic. Choćby ten ktoś był w wieku jego dzieci.” Rozluźnił się dopiero, kiedy zobaczył profesora z drugiego profilu – jego twarz była z tej perspektywy rozluźniona i nie wskazywała na żadne kłopoty. Więcej nawet, zauważył w niej wyraz profesorskiej dobroduszności i eleganckiej uprzejmości wobec obecnych dam. Mimo to zdziwiło go przesadnie gorące powitanie i zaniepokoił się jeszcze bardziej. Któremu profilowi uwierzyć?
Zanim zdążył rozważyć sprawę, profesor błyskawicznie wyciągnął przetłumaczoną przez niego książkę. Wybrał z całego ciężkiego arsenału swoich teorii krytycznoliterackich najbardziej pasujące do tego typu twórczości i rozerwał nimi powieść i jej angielskojęzycznego autora na strzępy. Następnie sięgnął po najbardziej wyszukane obelgi i obsypał nimi arabskiego tłumacza. Krytycznoliterackie manto spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Jakby to on sam napisał tę powieść! A przecież jako tłumacz nie skreślił sam z siebie nawet joty.
Hamed skamieniał pod gradem wyzwisk i sponiewierań zanim zdążył usiąść. Dziennikarze i damy dali porwać się muzyce mistrzowskiej krytyki konstruktywistycznej, prawie że bujali się ekstatycznie w rytm socrealistycznych epitetów, które spadły na powieść i jej autora, przy okazji miażdżąc i tłumacza. Ów ostatni zaś, trwając nadal w otępieniu, począł kołysać się jak trzcina na wietrze metodologii krytycznej i dygotać, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Profesor dalej wymierzał mu najdotkliwsze razy, karcąc tego śmiałka, który w swojej bezmyślności odważył się przełożyć zepsutą powieść burżuazyjną promującą rasizm i chore relacje drobnomieszczańskie, oczerniającą lewicę, nawołującą do deprawacji, życia bez celu, bez wartości, bez odpowiedzialności, bez obowiązków, zachęcającą do puszczania się i nihilizmu.
Zaskoczony nagłym atakiem, Hamed nie powiedział słowa w obronie powieści. Profesor zaś, zadawszy ostateczny cios, widział w oczach słuchaczy, jak podziw ustępuje miejsca szacunkowi. Damy uśmiechały się, dziennikarze chichotali. Wszyscy spoglądali z ukosa na tego przeklętego tłumacza-niedołęgę. Ale profesor, nie nasyciwszy jeszcze swojej żądzy zemsty, dołożył: „Nie myśl sobie, że będę pobłażliwy dla lizusów!”. Spojrzał na niego z profilu, wzrokiem przesyconym czystą przewrotnością, po czym oskarżył go o interesowność i kupczenie się za pieniądze ambasady amerykańskiej. Nagle język Hameda rozplątał się: „Powieść jest brytyjska!”, a profesor dorzucił tryumfalnie: „I brytyjskiej!” Potem odwrócił się i podjął znów przerwaną wcześniej rozmowę z damami, przepędzając Hameda jak psa i nie oferując mu miejsca. Taka była jego kara za niewybaczalne przewinienie przeciw tradycji.
Damy zrozumiały bez dalszych dyskusji, że pan profesor Muhsin nie frymarczy wartościami, czy to wielkimi, czy małymi, i nie układa się z wrogiem w sprawach moralności artystycznej. Nie przyjmuje też żadnych wymówek ze strony pisarza czy artysty. Kto nie opanował swojej sztuki, czy to filmowej, czy literackiej – pisząc, tłumacząc czy cytując – musi liczyć się z należną ripostą. Nie omieszka też profesor, któremu żaden szczegół nie umyka, zwrócić uwagi czarujących dam na fakt, że obraza moralności nie polega na tłamszeniu wolności osobistych, chowaniu pod dywan tematu seksualności czy zmuszaniu kobiet do zakrywania swojego ciała, ale na schlebianiu burżuazji.
***
Ten ostatni wtręt nie był wolny od podtekstów. Nie miał tym bardziej nic wspólnego z moralnością czy burżuazją! Tym, którym to jeszcze nie jest wiadome, należy wskazać, że profesor odczuwa platoniczną żądzę wobec młodych kobiet. Bez jakichkolwiek chęci przekroczenia granicy między czystym pożądaniem a skandalicznym postępkiem. Sam profesor twierdzi, że lubi podziwiać piękno wysokiej blondynki czy brunetki, to zresztą bez znaczenia, jej różowawe policzki, pełne usta, duże oczy. Szczery podziw, nic poza tym. Może kilka powierzchownych muśnięć, które opisuje jako wolny od wszelkich kontekstów seksualnych, elegancki i delikatny sposób degustacji tegoż piękna.
Wymawia się zawsze ochroną przed chorobami przenoszonymi drogą płciową, od syfilisu po AIDS, czy jakimkolwiek rodzajem ropieni, wrzodów, wysypek i wyprysków w miejscach intymnych, leżących na skali dolegliwości między wspomnianymi dwoma. Jego życie małżeńskie jest wprawdzie nie całkiem konwencjonalne, ale szczęśliwe i nie chce go niczym zmącić. Miewał w przeszłości głośne romanse, ale nie obchodzi się z nimi i wręcz się ich wypiera. Na przykład, za młodu zakochał się w starszej od siebie sąsiadce i walczył uparcie o jej rękę. On – biedak, kiszący się w małym pokoiku w piwnicy. Ona zaś mieszkała w domu nad nim, przestronnej willi z ogrodem. Odziedziczyła ją po ojcu wraz z bransoletkami, pierścionkami i naszyjnikami z czystego złota, dzięki którym mogłaby spokojnie dożyć starości, nie ruszając nawet palcem. Pracowała jako szanowana urzędniczka, kierowniczka działu administracji w państwowej firmie. Pisał jej wiersze miłosne. Jeśli wierzyć jego emanującym płomiennym uczuciem i roznieconymi żądzami utworom, płakał całymi dniami i błąkał się po ulicach jak szaleniec z namiętnej miłości do niej. Później, wspomniawszy wytwory swojego młodzieńczego pióra, przeprosił za nie i wyjaśnił, że to wszystko było inaczej: ślepe uczucie znalazło ujście w poezji, przez którą zadurzył się w sąsiadce. Całą jej ponętność stworzył sobie wyłącznie jako obiekt do opiewania. Jak zaś zapewne wiecie, poezja nie zna litości i zmusza poetę do wyśpiewywania piękna ukochanej, choćby była starą rurą.
Rodzina lubej zwołała pilne zebranie i wujkowie wyłożyli jej, że szczyl jest od niej o siedem lat młodszy i, bądźmy szczerzy, chce za nią wyjść tylko dla jej fortuny. Kiedy w wyniku odrzuciła tego młodego kochanka muz, zagroził jej samobójstwem. Odpłacił się też wujkom pięknym za nadobne, twierdząc, że, bądźmy szczerzy, chcą żeby umarła jako stara panna, a ich dzieci odziedziczą po niej całą fortunę. Nalegał i naciskał, aż skłoniła się ku jego zdaniu. Rodzinka jednak nie dała za wygraną. Zaczaili się i przyłapali go, jak wdrapywał się na mur ogrodu, schwytali i zaciągnęli prosto na posterunek. Podejrzany przekazał policjantowi liścik do ukochanej z prośbą o pomoc. Stawiła się natychmiast, na oczach wszystkich wycofała skargę, po czym wyszła za niego i zerwała wszelkie stosunki z rodziną i bliskimi. Po ślubie oddał się prozie i formom nierymowanym, bo nagle opuściło go natchnienie, choć świeża żona dbała o to, żeby miał czas i spokój niezbędne do wywołania demona liryki. Wyposażyła go też we wszystko, od papci po fez, tak że wchodził do domu w stroju emira, a wychodził w szatach wezyra. I żadną z tych rzeczy nie musiał sobie zaprzątać głowy. To właśnie w owym czasie, opływając w luksusie, zaczął się interesować marksizmem i nawoływać do rewolucji.
Minęło ponad dziesięć lat. Jego żona postarzała się o tyleż samo i straciła swój urok. Za zmartwienia nie mogła spać. Zrzucała więc na bezsenność wszystkie niedociągnięcia: nabrzmiałą twarz, wypryski wokół oczu, obwisłe piersi, powiększony nos… i coraz to nowe zmarszczki. Plotki o literackich romansach męża (dramatyczne jeszcze się nie zaczęły) dochodziły ją co i rusz. Estetyka niestety nie działała na jej korzyść i zdawało jej się, że postarzała się nie dziesięć, ale dwadzieścia lat. Zatem prawdziwa różnica wieku między nimi urosła z siedmiu do siedemnastu lat. Ludzie zaczęli myśleć, że mąż jest jej synem. Niektórzy nawet złośliwie pytali ją o to. Małżonek zaś, w pełni świadomy swojej żywotności, stwierdził, że nie jest jeszcze taki stary i zakochał się w młodziutkiej poetce. Nagle potrzebował wierszy, a muza liryczna nie była mu łaskawa, wysyłał więc swoje stare poezje.
Nie odważył się rozwieść z żoną. W końcu trzymała w ręku całą fortunę, jego jedyny kapitał. Starał się więc przekonać ją, żeby zgodziła się na wzięcie drugiej żony. Powoływał się na niepodważalne aje koraniczne, ale jego postępowa interpretacja wcale jej nie przekonywała. Jak można się było spodziewać, nie poddała się za nic w świecie, choćby ją nazwali heretyczką i odstępczynią od jedynej prawdziwej wiary. Miał jednak jeden mocny argument – jej łono było jałowe, a na dodatek przekwitała przedwcześnie. Mimo wszystko miała nadzieję, że jeszcze zajdzie w ciążę. On zarzekał się na wszystkie świętości, że jeśli się zgodzi, nie weźmie czterech żon, wystarczy mu jedna dodatkowa. Spłodzi z nią syna, który odziedziczy jego talenty, i na tym się skończy. Nie dała mu wiary, myśląc sobie: „Teraz utrzymuję jednego. Jak będzie ich dwoje, to zaraz i troje, i więcej wyląduje na moim garnuszku.” Nie poddał się jednak i dopiero przeznaczenie sprawiło koniec ich nieustannym awanturom.
W końcu, po bolesnych męczarniach, ożenił się z młodą literatką. Po ślubie oczekiwały go jednak jeszcze dotkliwsze próby. W czasie kłótni i walk poprzedzających ich ostateczne połączenie węzłem małżeńskim, jego pierwsza żona powzięła sobie skrócić go o jeden członek, a mianowicie pozbawić go męskości. Nie wiadomo, czy to któryś z eliksirów zadziałał, czy może sama ilość użytych sposobów doprowadziła do pożądanego skutku. Konsekwentnie karmiła i poiła go najróżniejszym świństwami, które zagniatała razem z mięsem na pulpeciki kibbeh, między innymi własnym moczem, może też kałem, i krwią miesięczną. Krew nie była jej, bo nie miała już okresu, ale współczująca sąsiadka zgłosiła się jako dawczyni. Co by nie było, poskutkowało: mąż nigdy nie spłodził dziecka. Z tej perspektywy był los sprawiedliwy (tak przynajmniej mówiły jej sąsiadki i krewne), choć z perspektywy wcześniejszej był jak najbardziej niesprawiedliwy (jak twierdziły w przeszłości sąsiadki i krewne). Ostatecznie los-tyran przeciął jej nić życia. (Gdyby nie był tyranem, uśmierciłby najpierw jego zamiast niej.)
Śmierć żony nie tylko odebrała jej radość zwycięstwa, ale uratowała mu życie. Planowała już bowiem otruć go śmiertelną trucizną. Tu jednak los okazał się sprawiedliwy (jak później powtarzały sąsiadki i krewne), bowiem miał dla niego w zanadrzu coś gorszego od śmierci.
Odziedziczył dom i fortunę razem z częściowym paraliżem dolnej połowy ciała. Ceną za spadek była więc niepełna erekcja (a erekcja, żeby spełnić swój cel, musi być pełna, bo inaczej jaki z niej pożytek?). Łamał sobie głowę, zastanawiając się, skąd się to wzięło? Przez burzliwy okres przed śmiercią żony uważał bardzo na to, co jadł i pił! (Najczęściej nic nie czuł). Nie liczył się jednak z czarami i w ten sposób stracił połowę męskości. Przynajmniej tak to pewnego razu elokwentnie opisał, tłumacząc się w niedwuznacznej sytuacji przed pewną wdową, która nie chciała zadowolić się półśrodkami.
W rzeczywistości, jak udało mu się ustalić, pierwsza żona poszła w celu zemszczenia się na nim na pielgrzymkę do Mekki. Stanęła w świętym przybytku i płakała, dotknęła świętej zasłony na Kaabie, błagając, żeby utracił władzę w dolnej połowie ciała. A prośba jej została wysłuchana z nadmiarem. Bo choć nie stracił władzy w całej dolnej połowie, to połowa połowy kary, czyli ćwiartka, okazała się bardziej dotkliwą od całej. Kiedy w końcu wziął młodą poetkę za swoją prawowierną żonę, nie mógł nacieszyć się biednym dziewczęciem. Na tym nie koniec, bo niepełna erekcja zaczęła przechodzić w impotencję, a wraz z nią stała się niepełna przyjemność małżonki… (to już ich prywatna sprawa).
Czasami, w chwilach spontanicznych zwierzeń, wyrzuca sobie, że wyczerpał całą swoją potencję za młodu. Winna temu była przedwczesna sława. Zaspokajał potrzeby rozszarpujących go wręcz kobiet, wykorzystując przy tym swoją potencję, a w rezultacie wyczerpał swój zapas na przyszłe lata. Tak to właśnie wyjaśniał sobie swoje nieszczęście, a kobiety mrugały do siebie porozumiewawczo.
Inteligentki-rozwódki i przebojowe panie w kwiecie wieku, które dały się uwieść jego wyzwoleńczym apelom, chciały sobie udowodnić, że nadal cieszą się tą samą swobodą, którą opiewały w młodych latach. W aktualnej sytuacji, po niespodziewanym rozwodzie czy ucieczce od męża, bez szans na kolejne wyjście za mąż, zdały się na legendarne libido pana profesora. Jakże gorzko się zawiodły! I jakże odwdzięczały mu się kąśliwymi pomówieniami! W wyniku tego przestał profesor chwalić się swoimi zdobyczami seksualnymi i zadowolił się tymi czysto platonicznymi. Nie wychodził więc poza poklepywanie ramion i ud młodych poetek i prozatorek. Muskał tylko czasami ich krągłości, całował w policzek czy w czoło albo wąchał ich szyje pod niewinnym pretekstem. Nie kończmy, bo zaraz znów popadniemy w niezwiązane z naszym tematem dywagacje!
Wracając więc – Hamed zauważył swoje pożałowania godne położenie i „wycofał się, ciągnąc za sobą frędzle zawodu”. Tak właśnie opisał swoją ucieczkę, co było wiernym i dosłownym tłumaczeniem rzeczywistości, bez pretensjonalnych wtrętów.
***
W kilka dni po otrzymaniu nauczki wrócił do kawiarni. Chciał przeprosić profesora, a zarazem delikatnie wyrzucić mu jego ostrą reakcję. Pojął skandaliczną naturę swojego występku. Zrozumiał, że zachował się bezczelnie. Savoir-vivre wymagał, żeby nie pozbawiał go szansy napisania przedsłowia, albo chociaż tylko posłowia.
Skierował się w stronę profesora, a ten, zauważywszy go, podniósł wzrok i spojrzał w jego stronę. Hamed zawahał się. Na twarzy profesora zarysował się żmijowaty półuśmiech, a paskudna część grymasu była większa od uprzejmego kamuflażu. Widok ten przywołał w jego pamięci wydarzenia sprzed kilku dni i podobne sceny z przeszłości. Przypomniał sobie literatów, którzy przychodzili z wyrazami uległości i oddania po to tylko, żeby profesor po raz drugi zabawił się ich kosztem i wytarł nimi podłogę jak szmatą.
Nie zatrzymał się. Poszedł dalej, umyślnie przechodząc przed ich stolikiem. Profesor uchwycił go kątem oka i przygotował się do teatrzyku pojednania. Hamed jednak minął ich nie witając się i usiadł przy sąsiadującym stoliku. Profesor naraz zagotował się, a jego rysy napięły się natychmiastowo tak, że żmijowaty uśmiech opuścił jego twarz, która stała się tym samym po prostu żmijowata. Jeden z asystentów zauważył, co się stało, skoczył na równe nogi i podbiegł do Hameda, łajając go:
‒ Zwariowałeś?
‒ Co takiego zrobiłem? – odpowiedział chłodno, specjalnie podnosząc głos.
‒ Przechodzisz obok profesora bez przywitania?
‒ Nie będę cię zanudzał. Sprawa jest prosta: zebździł się na mnie, więc się na niego wysrałem.