24/07/17

Świadomość

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

I hear her voice
Calling my name
The sound is deep
In the dark
I hear her voice
And start to run
Into the trees
Into the trees
Into the trees

(Robert Smith)

Po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Ustkę i Słupsk. Z kopenhaskiej wyspy nad polski Bałtyk! No tak – inny kolor morza, inny piasek i rodzaj fenomenu, miniksięstwa, czyli rzadko spotykane poza Polską parawany na plaży. Wędzone flądry. „Zaułek kapitański”, w którym kuflowe za jedyne 6 zł. Dużo tzw. obserwacji. Różnego typu obserwacji… I chyba mi to dobrze po tej zgnuśniałej, skonfliktowanej „Warszawce”, zrobiło. W Ustce/Słupsku biorę udział w wystawie zorganizowanej przez Bałtycką Galerię Sztuki Współczesnej INACZEJ NIŻ W RAJU (Artystyczne interwencje i dekonstrukcje ‘miasta’ w świecie globalnych opowieści) razem z bardzo ciekawymi artystami – Kubą Bąkowskim, Nicolasem Grospierre’em, Jolantą Jastrząb, Lesławem Tetlą, Andrzejem Tobisem, Wojtkiem Wilczykiem. Są tam pokazywane zwłaszcza media foto-wideo, z mojej strony natomiast techniki mieszane, akryle/kaligrafie na płótnie i tekst „Blue Pueblo” jako część wspólnej akcji z Wojtkiem. Kurator Roman Lewandowski zawodowo wyjaśnia ideę akcji:

Wystawa pt. Inaczej niż w raju ma z założenia zaprezentować odmienność funkcjonowania małych i wielkich narracji w domenie urbanistycznego organizmu. Współczesne miasto jest dzisiaj społeczną i architektoniczną areną, na której spotyka się przeszłość, teraźniejszość oraz przyszłość. Tkanka miejska, co najmniej od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej i procesów uprzemysłowienia, obrazuje ścieranie się symboliki instytucji rządowych oraz potrzeb i aspiracji zamieszkujących w niej ludzi. Na placach i ulicach miast spotykają się różne odmiany historii – pamięć jednostkowa często wchodzi w związki z pamięcią kolektywną, a każda jednostka może mieć poczucie, że „jej historia krzyżuje się z wielką Historią”. Scena aglomeracji to żywioł, w którym ujawnia się całe spektrum ludzkich zachowań i dramaturgii. Współcześni artyści traktują miasto jako scenę, na której obiektem ich zainteresowania stają się zarówno budynki użyteczności publicznej, jak i miejsca wyparte z pamięci bądź zapomniane. Na wystawie „Inaczej niż w raju” – podobnie jak w słynnym filmie Jima Jarmuscha – obraz miasta jako pożądanego i opatrznościowego centrum, zostaje zaprezentowany z odmiennej perspektywy, w której peryferie i przedmieścia odkrywają przed odbiorcą swój smutek i specyficzne piękno. W ramach projektu artyści odnoszą się do przestrzeni miejskich i industrialnych Polski, Danii, Litwy oraz USA.

Wystawę można oglądać od 29 czerwca do 10 września 2017 roku w Baszcie Czarownic (al. F. Nullo 8) w Słupsku, od wtorku do niedzieli w godzinach 9.00–17.00. Centrum Aktywności Twórczej w Ustce (ul. Zaruskiego 1a) czynne jest codziennie, od 10.00 do 18.00. Wszystkie moje prace znajdują się w Ustce. Dla mnie był to niezwykle cenny, interesujący wyjazd. Mogłem poznać wyjątkowych ludzi, takich jak Kuba Bąkowski czy Lesław Tetla. Ludzi o bardzo pozytywnych wibracjach, a także doskonałych artystów. Lesław Tetla pokazuje w Baszcie Czarownic instalację pt. Lista lokatorów. Oto jego opis:

Praca jest dokumentacją list lokatorów/domofonów umieszczanych przy wejściach do bloków mieszkalnych. W związku z ochroną danych osobowych, obowiązującą od 1998 roku, mieszkańcy sami decydują, czy ich nazwisko ma być „wywieszone” czy nie. Chcąc zachować anonimowość, nie wyrażają na to zgody, w związku z czym na wielu listach dominują puste numery mieszkań. Dokumentując domofony mieszkań na osiedlach wielu miast, natrafiłem na wymowny przypadek – na długiej liście pustych numerów mieszkań występowało tylko jedno nazwisko – Nowak… W pracy dopuściłem ingerencję odbiorcy, zakładając, że w konfrontacji z listą, potwierdzi on chęć wystawienia swego nazwiska w przestrzeni publicznej bądź odwrotnie, zaneguje taki stan rzeczy, skreślając swoje nazwisko (przypadkiem odnalezione). Ingerencja potoczyła się jednak własnym torem…

Centrum Aktywności Twórczej w Ustce mieści się w zupełnie zmodernizowanym, starym spichlerzu zbożowym. Wszystko jest tam wyjątkowo sensownie pomyślane. To rzadkość, również jak na warunki zachodnioeuropejskie. Oprócz samego miejsca wystawowego i bazy noclegowej, realizowane są pobyty „artist-in-residence”. Przy okazji poznałem więc przebywającą tam progresywną artystkę z Estonii Elvirę Akzigitovą. W obiekcie znajdują się ponadto świetnie, zawodowo wyposażone pracownie grafiki komputerowej i filmowej, a także rzeźby i ceramiki. Lepiej być nie może! I sprawa może najważniejsza. Ideą Centrum Aktywności Twórczej w Ustce jest otwarcie się na lokalną społeczność. Z ww. pracowni mogą korzystać zarówno artyści, jak i „lokalsi”. Odbywają się tam także pokazy filmowe, historie performatywne, debaty etc. „Dreaming of dragons”… Tak powinno to wszędzie funkcjonować! W przypadku Ustki jest to szczególnie istotne, gdyż miasto poza sezonem turystycznym, staje się całkowicie „wymarłe” (jak mnie na miejscu szczerze poinformowano). Cały ten projekt, renowacja spichlerza z funduszy unijnych, genialna „strategia” funkcjonowania miejsca, to zasługa Edyty Wolskiej, dyrektorki Bałtyckiej Galerii Sztuki Współczesnej w Słupsku. To ona jest tym pięknym duchem, mózgiem całego przedsięwzięcia. Doskonałą też artystką, absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Zaczynała od malarstwa, w ostatnich latach zajmuje się fotografią. Jak sama o sobie mówi w jednym z katalogów: Jestem dokumentalistką natury. Natura jest obszarem moich zainteresowań”. A potem jest tam horyzontalna (buddyjska) sekwencja/komentarz Edyty:

Wsłuchuję się w oddech, to jest moje serce.
Zaglądam głęboko w morze. Znajduję na kamieniu zanurzonym w wodzie
moją twarz przed narodzeniem
jestem falą jestem morzem Jestem
n i e i s t n i e n i e m.

Tak, to wszystko nieźle zostało mi w głowie. Ciekawe, czy dane mi będzie jeszcze tam kiedyś wrócić? Jak ułożą się karmiczne ścieżki?

Kopenhaga przywitała mnie klasyczną, deszczową pogodą. Koniec wakacji, które przecież dopiero się zaczęły. „Ty masz zawsze wakacje” – powiedziała mi kiedyś pewna złośliwa pani profesor, specjalizująca się w podmiotowości. Wróciłem do mojej kosmicznej kapsuły na Elbagade… Do książek i pracy nad kolejnym zbiorem wierszy. W głowie siedział mi od dłuższego czasu kawałek „To co czujesz, to co wiesz”… Więc na froncie poetyckim zdecydowanie Matecznik (WBPiCAK, Poznań 2016) Małgosi Lebdy. I także, niejako go rozwijający/uzupełniający wywiad [„Fragile” 2016, nr 2 (32)]. Jasne, że jest tam silna linearność, znamy przecież dokładnie wszystkie te rzeźnicze zapędy, „chirurgiczne operacje na żabach i kotach”, zmierzch bogów, czyli utratę najbliższych. Ale wiersze Lebdy teleportują też do zagajników mniej chyba „rozpoznanych”, delikatnie sugerują, na czym może polegać zagadka i potęga szalonej mamy-natury, są skłonem/ukłonem w stronę grozy, czegoś poza naszymi kwadratowymi receptorami. Las. Obsesja. Potem wydech. I znowu las. Twarze, hasła, mimika ludzi, którzy nam nagle pozanikali. W lesie lub poza lasem, na zalesionej pustyni. Jak kiedyś „The Cure”. I dobrze, że autorka nie rzuca się nam na taśmę, za to w dziwnie subtelny (zabójczo konsekwentny) sposób jest w stanie poradzić sobie z tymi wszystkimi dębowymi psychopuzzlami, projekcjami z odpowiednio heavy przeszłości, różnymi (niezbyt) radosnymi flash-backami etc. Ziemia–rodzina–śmierć. Zapach ziemi i lasu. Inicjacje. Czas bio-triumfu, ponurego, ale mimo wszystko „witalizm”, a potem już era zjazdu. Pozostałości… Na zasadzie ultrarealizmu, domieszki „przymglonej”, stalkerowskiej. Bardzo rzadko takie projekty mają sens i znaczenie, są przeważnie zjechane, dawno już „wyeksploatowane”, zazwyczaj kończą się na łatwo przewidywalnej, manierycznej podróży. Na szybkich Freudach. Na (mało uzasadnionych) skokach do wodospadu. Natomiast u Lebdy doskonale jest to przeprowadzone (obsesja, przestrzeń) – moim zdaniem super psychopoezja i tyle. Mam tu także na myśli historie formalne, klang i rozciągnięcie linijek. O samej energetyce (tego typu), jak wiadomo, ciężko się szczegółowo rozwijać. Jestem (ostatecznie) artystą wizualnym. Niektóre klimaty z miejsca są mi (zbyt) bliskie… Hologram! Miałem tak kiedyś z kopenhaskimi krabami i muszelkami. Brrrrr… Nieoczekiwanie… materializowały się. Małgosia Lebda na bank zrobi jeszcze w naszej nieszczęsnej poezji dużo pozytywnego fermentu. Trochę podobnie działała brytyjska autorka Pascale Petit (zdaje mi się, że jakieś jej kawałki opublikowano kiedyś w „Literaturze na Świecie”). Nie była jednak aż tak „skoncentrowana”. Żeby opisać kosmos, być może należałoby zredukować poszukiwania do najbliższego zaułka (zagajnika) planety. Andromeda znajduje się (paradoksalnie) dość blisko nas… Czasem się zastanawiam, „co by było gdyby” żył Artur Sandauer i miał nadal świeżą głowę, i rozglądał się za jakimiś współczesnymi, nowoczesnymi autentystami (takimi z odpowiednim, silnym przyspieszeniem). Pewnie z miejsca by na Lebdę zwrócił uwagę. Tak jak to się stało w przypadku wybitnego czeskiego poety i tłumacza Bogdana Trojaka. Mam wielką nadzieję, że ten jej „las” trafi do czytelników z przeróżnych obszarów globu. Tak powinno i tak musi się stać.

Kolejną sensowną, bardzo dobrze pomyślaną (przemyślaną) książką jest Realizm (a5, Kraków 2017) Wojtka Wilczyka. Hasło Maleńczuka „ale raczej wyszło inaczej” nie byłoby tu chyba nigdy możliwe. Wilczyk to jedna z tych naprawdę nielicznych postaci na naszym (i nie tylko „naszym”) rynku poetyckim/artystycznym, posiadająca tzw. świadomość. Świadomość świadomą samej siebie, co zdarza się tylko „raz na sto lat”. Myślenie dywergencyjne na maksymalnym poziomie! Nie było więc zagrożenia, że z tej kompozycji, na którą składają się kawałki obiektywistyczne, flarf, czy bardziej może „poetyckie”, wyjdzie jakaś manieryczna lipa. Wszystko już niby było i na świecie nie ma podobno nic nadzwyczajnego. „Nikt nikogo nie jest w stanie niczym zaskoczyć” – wciskają nam „eksperci od lirycznych peregrynacji”. Obecne „zaangażowane” wypady to przecież w dużej mierze (oczywiście bez generalizowania, please!) jakiś wsteczny, nic przełomowego nie wnoszący poligon (biedne tylko te nasze solistki, które latami kopiowały namolnie „barda”, a teraz się je brutalnie uświadamia, że „bard” to tylko rockandrollowy szwindel, pospolity nazi i wróg równouprawnienia). Zapisy Wilczyka to konkretna, walcząca propozycja, nie ma tu oczywiście żadnego cienia wątpliwości. Są wiarygodne, nie wyczuwam w nich koniunkturalności. Za to formalnie/intelektualnie o niebo lepsze, dojrzalsze i istotniejsze od tej obecnej, wyrachowanej husarii. Jeśli ktoś ma pojęcie, czym był (jest) we współczesnej poezji obiektywizm/flarf/konceptualizm, podczas lektury Realizmu poczuje się jak u siebie w domu. Wyczuje klimaty, estetykę takich ludzi jak choćby klasyk William Carlos Williams czy przedstawiciele nowszego uderzenia; do głowy przychodzą mi np. K. Silem Mohammad, Nada Gordon, Sharon Mesmer, Gary Sullivan. A także z jeszcze nieco innej bajki Venessa Place lub Kenneth Goldsmith. Wilczyk to ta sama, pozbawiona barokowych wzruszeń i doryckich kolumn rodzina. Więc nie Omfalos! I mimo że ewidentnie związany z ostatnimi trendami w literaturze/sztuce, pozostaje przecież osobny, niepodrabialny. Wojtek Wilczyk jest autorem perfekcyjnie kontrolującym ciszę i rozedrganie tekstu. Dozującym paranoję zewnętrzności w sposób czytelny, pozbawiony (tak częstej w poezji polskiej) histerii… Medialne komunikaty mieszają się u niego z „terenowymi”, chłodnymi obserwacjami przestrzeni, google z bardzo prywatnymi, osobistymi wspomnieniami, duńskie niebo z krakowską ulicą. Poeta potrafił to wszystko mistrzowsko wymieszać, poukładać/skomponować. Nie utopił się w studni wypełnionej kościotrupami/złotymi jedynkami. Wypoziomował sygnały po to, żebyśmy opanowali strach i mogli dalej rozszerzać już na własną rękę to nasze słynne „pole widzenia”. Jasne, że książka jest ciężka, miejscami mocno nihilistyczna. Nie pozostawiająca złudzeń. I chyba niekoniecznie spodoba się jurorom konkursów o „Dzbanek Czarnoleskiego Miodu”. Ale dla ludzi bardziej refleksyjnych, czujących się na tym pięknym świecie niezbyt może „optymalnie”, widzących absurd i zakłamanie pewnego siebie, ekspansywnego humanoida, będzie jedną z najważniejszych. Czymś zawsze podstawowym.

Zbieżność imion i nazwisk… Już kiedyś wspominałem o „Grzegorzach Wróblewskich”. W sieci jest takich sporo. Jeden produkuje pieczarki, a drugi specjalizuje się w fotografowaniu rzadkich, leśnych ptaków. Policjanci, piłkarze, lokalni politycy, znany trener koni wyścigowych etc. Ale również (młodszy ode mnie) artysta, grafik/ilustrator. I tutaj rzecz zaczyna się delikatnie „komplikować”. Wpadka była nieunikniona! Pewne zaprzyjaźnione pismo literackie zamieściło serię jego prac (człowiek ten działa w sztuce w stylu kompletnie niepodobnym do mojego), podając jednocześnie w notach o autorach info dotyczące mojej osoby. Kolejnym razem ten „inny” Grzegorz Wróblewski miał w Warszawie wystawę. Znajomi zaczęli mailowo atakować, dlaczego nie zaprosiłem ich na otwarcie etc. Musiałem się „gęsto” tłumaczyć, że nie chodziło tu przecież o mnie. Część ludzi uwierzyła, a część śmiertelnie obraziła, myśląc, że się ich może wstydziłem na wernisażu (!)… Podobną sytuację mamy ze świetną australijską poetką Pam Brown (ur. 1948). Jeśli zacznie się googlować jej nazwisko, pojawi się sporo stron z aforyzmami i sentencjami. Okaże się, że Pam Brown wydała nawet w Polsce dużo książek! Już ich tytuły wydadzą się lekko „niepokojące”, np. Życzenia szczęścia czy Dla najlepszej babci na świecie. Reklamowanych w stylu: „Zbiór krótkich życzeń pozwalających docenić rzeczy prozaiczne, a także czynności życia codziennego, które wpływają na poczucie szczęścia i spełnienia. Książeczka idealna na prezent”. W Wikicytatach znajdziemy całą osobną stronę z aforyzmami Pam Brown i (o zgrozo!) tam adnotacja: „(ur. 1948) – australijska pisarka i poetka”. Zmyłka więc solidna. Chodzi tu oczywiście o kogoś innego! O brytyjską autorkę „familijną”, specjalizującą się w trasach typu: „Mąż to mężczyzna, który w drugim dniu twojej grypy mówi, że wyglądasz już dużo lepiej (bo rośnie sterta naczyń do zmywania)”. Trzeba więc z internetem rozważnie, żeby uniknąć większych nieporozumień. Nie każdy nazywa się Hnjuygffcx Kliooonbhuu… Tymczasem ta interesująca mnie (australijska) Pam Brown podesłała mi niedawno bardzo mocny zbiór poetycki Missing up (Vagabond Press, Sydney 2015). Z Pam Brown mamy dobry kontakt od czasów „Jacket Magazine”, w którym w latach 2004–2011 była asystentką redaktora Johna Trantera. Potem „Jacket Magazine” przeobraziło się w „Jacket2” i redagowane jest obecnie w USA przez Ala Filreisa. Na ich stronie można znaleźć wszystkie 40 archiwalnych numerów pierwszej, australijskiej wersji pisma. „Jacket Magazine” i „Jacket2” to chyba najistotniejsze anglojęzyczne strony dotyczące poezji. W przypadku Pam Brown polecam numer 22 z 2003 roku, w którym jest z nią arcyciekawy wywiad przeprowadzony przez innego znakomitego poetę z Australii Johna Kinsellę. „Missing up” to mocna projekcja, opowiada o absurdach materializmu, o pułapkach naszej „wątpliwej” codzienności. Na końcu książki poetka wymienia szereg autorów, którzy byli dla niej inspiracją. Pojawiają się tam tacy ludzie, jak np. James Schuyler czy Jack Spicer. Wiadomo więc, w jakim klimacie się znajdujemy. Na stronie „Vagabond Press” jest dość optymalny blurb na temat Missing up:

 For Pam writing poetry is a habit, a disorganised ritual. Her poetic inventories begin in everyday bricolage. Real things interrupt the poems the same way thoughts and phrases do. You know – the fridge over there, the bus stop, surf music on a radio, a raisin squashed against a floor tile – always backgrounding a connection to the ‘social’ as the poems make political and personal associative links.

Gorąco polecam tę poetkę naszym tłumaczom. Na pewno znalazłaby w Polsce grupę fanów. Kończę wstawką, kilkoma linijkami z jej wiersza „Hit single xmas”:


turntable
over cd player
actual hi-fi
spin DZ Deathrays
for a couple of grins
The Atlantics
‘The Flight
of the Surf Guitar’
contingent atmos

a tragic muse
limp dill pickle
thawing
prawn coctail
summer sap