13/06/16

Jazz, jazz, jazz (i zero kawioru)

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Zauwa­ży­łem cha­rak­te­ry­stycz­ne nad­wi­ślań­skie falo­wa­nia, sezo­no­we „sen­sa­cje”, czy­li tema­ty-mie­sięcz­ni­ce, w danej chwi­li waż­ne i obli­ga­to­ryj­ne. Potem fala oczy­wi­ście b. szyb­ko opa­da i zaj­mu­je­my się czymś już zupeł­nie innym. Aktu­al­ne „weso­łe mia­stecz­ko” to sek­sizm & poezja zaan­ga­żo­wa­na, do koń­ca tak napraw­dę nie wia­do­mo w co ma być zaan­ga­żo­wa­na, ale cho­dzi­ło­by zapew­ne o kon­fron­ta­cję z falan­gą albo o pro­mo­cję – kon­tra­sto­wo – pana nasze­go w nie­bie­siech (aby­ście nie gar­dzi­li żad­nym z tych malucz­kich; albo­wiem wam powia­dam…). Spra­wy lokal­ne, czy może mię­dzy­na­ro­do­we? Hodow­la nutrii („nutrów” – jak to się mawia na pol­skiej, jak­że roman­tycz­nej wsi) czy sytu­acja w Afga­ni­sta­nie? A może coś o klo­no­wa­niu ludzi (& tajem­ni­czych kor­po­ra­cjach zamie­sza­nych w pro­duk­cję ato­mo­wych gło­wic)? Roz­le­głe i nie­zba­da­ne oce­any… Tym­cza­sem cha­rak­ter for­mal­ny (!), este­ty­ka tych wszyst­kich poetyc­kich drgań jakoś od lat nie ule­ga­ją zasad­ni­czej zmia­nie (więk­szość naj­now­szych, ponoć super-gło­sów, to prze­cież ten sam co zwy­kle, przed­po­to­po­wy sound). A na tym, moim zda­niem, pole­gać by mia­ło tzw. zaangażowanie/zmiana czy inna niby-rewo­lu­cja. Nie na lek­ko zmo­dy­fi­ko­wa­nych gazet­kach ścien­nych i roz­ma­rzo­nym prze­su­wa­niu palu­chem po mapie Tali­ba­no­wa Górnego/Dolnego. Co zro­bić z tymi nie­szczę­sny­mi pro­cen­ta­mi? Dla mnie to bar­dziej kwe­stia cywi­li­za­cyj­na, coś doty­czą­ce­go psy­cho­lo­gicz­nej (eko­no­micz­nej?) kon­dy­cji wspól­no­ty (made in PL)… Jasne, trze­ba wal­czyć z patriar­cha­ta­mi (i agre­syw­ny­mi matriar­cha­ta­mi rów­nież!). Gang­bang powi­nien być zaka­za­ny. Ale wte­dy prze­niósł­by się z domów kul­tu­ry do dra­pią­cej w łyd­ki kra­iny jałow­ca. Wpro­wa­dzić postu­lo­wa­ny, sztucz­ny podział 50:50% – w kon­kur­sach poetyckich/prozatorskich, juro­ro­wa­niu, publi­ka­cjach, w redak­cjach pism, na festi­wa­lach, przy roz­da­wa­niu lau­rek i meda­lio­nów? Dla mnie to mogą być nawet pro­por­cje 99:1 (czy dowol­ne inne) na korzyść dziew­czyn. Wszyst­ko jed­no! I tak mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z ponu­rą gra­fo­ma­nią i z tra­dy­cyj­nym roz­da­niem kart, z okre­ślo­ny­mi akty­wi­sta­mi przy wodo­po­ju. Pod­czas tej „deba­ty” w pismach onli­ne i na FB, ktoś zwró­cił uwa­gę na dość znacz­ną obec­ność dok­to­ran­tek komen­tu­ją­cych naszą super-ambit­ną liry­kę. Udu­pio­no go wte­dy dość kon­kret­nie, żeby nie mie­szał kwe­stii ilo­ści kobiet/mężczyzn, zaj­mu­ją­cych się kry­ty­ką lite­rac­ką, z ilością/proporcjami samych piszą­cych-publi­ku­ją­cych wier­sze. Oczy­wi­ście nie cho­dzi­ło­by tu o jakieś zasad­ni­cze rosza­dy. W kry­ty­ce też zapew­ne mamy do czy­nie­nia z prze­wa­gą face­tów. Cho­dzi o jesz­cze inne „intry­gu­ją­ce” zja­wi­sko. Klany/klony dzia­ła­ją dość spryt­nie! Model nie jest jakiś przy­bun­kro­wa­ny, każ­dy o tym dosko­na­le wie… Co dru­ga doktorantka/doktorant zaczy­na­ją zazwy­czaj od pisa­nia recen­zji (pod bacz­nym okiem swo­ich uko­cha­nych habilitantek/habilitantów czy profesorek/profesorów, „docen­tów”, jak ich z zadu­mą okre­śla­no na Dol­nym Moko­to­wie), a następ­nie… sami zaczy­na­ją pro­du­ko­wać poezję & pro­zę (oczy­wi­ście „eks­pe­ry­men­tal­ną”). Jako począt­ku­ją­ce krytyczki/krytycy (potem sta­ją się coraz bar­dziej roz­po­zna­wa­ni w śro­do­wi­sku), jako ludzie jakoś tam odpo­wie­dzial­ni za karie­ry arty­stycz­ne poetek/poetów, mają genial­ną pozy­cję star­to­wą. Są nie­ty­kal­ni. Two­rzą poezję i ją jed­no­cze­śnie dołu­ją (bądź namol­nie liżą). Na temat ich wła­snej poezji/prozy wypo­wia­da­ją się (regu­ła gry) zaprzy­jaź­nio­ne doktorantki/doktoranci (promotorki/promotorzy). Nie cho­dzi mi o jakość pro­duk­cji (przy­kła­dów jest tak dużo, że nie mamy tu po co docho­dzić do kwa­dra­to­wych wnio­sków), czy o jakiś inny „zakaz”. Myślę jed­nak, że jeśli w tak kon­kret­ny spo­sób (sta­ty­sty­ka, socjo­lo­gia) chcia­ło­by się zba­dać pro­por­cje kobiet-męż­czyzn na lite­rac­kim ryn­ku, to ana­lo­gicz­nie powin­no się doko­nać innej, dość pro­stej łami­głów­ki. Spraw­dzić, ile osób zaj­mu­ją­cych się kry­ty­ką, jed­no­cze­śnie trud­ni się poema­ta­mi (czy pla­gia­ta­mi Kosmo­su). Mie­li­by­śmy chy­ba odje­cha­ne rezul­ta­ty. Dok­to­rant­ki-dok­to­ran­ci-pro­mo­tor­ki & pro­mo­to­rzy-zło­te-wstąż­ki, poet­ki bez wąsów i poeci z bro­da­mi-jało­wiec. To ci sami ludzie… Gru­pa 200–201,5 (?) cho­ler­nie zaangażowanych/progresywnych, roz­bi­ja­ją­cych czo­łem lodow­ce osób, tak dziel­nie i nowa­tor­sko dzia­ła­ją­cych na rzecz pol­skiej poezji współ­cze­snej. Zupeł­nie jak u Jel­cy­na (rymy) – Rodzi­na. Podob­ny kra­jo­braz ist­nie­je praw­do­po­dob­nie w każ­dym zakąt­ku glo­bu, nie moż­na jed­nak o tych wszyst­kich mecha­ni­zmach zapo­mi­nać. I w ten okrut­ny spo­sób może­my bawić się cią­gle. Idzie zima, a śnie­gu ni ma. Taki tego rezul­tat. Ale, moi dro­dzy para­fia­nie, gra­ni­ce są nadal otwar­te, husa­ria w dziw­ny, nie­po­jęt­ny spo­sób ich jesz­cze nie przy­blo­ko­wa­ła. Tzw. świat stoi więc (czer­wiec 2016) otwo­rem. Jeśli kogoś (słusz­nie) prze­ra­ża np. „korek­ta” w ośrod­kach wysta­wien­ni­czych w PL, niech robi sobie wypa­dy np. do Ber­li­na (Ber­lin to nie Nowa Zelan­dia) albo do Tate Modern czy Louisia­ny w Hum­le­bæk. No i są ponoć poetki/poeci, doktorantki/doktoranci (& ich promotorki/promotorzy), któ­rzy słu­cha­ją muzy­ki. Taka moja odważ­na teza. Tak­że jaz­zo­wej, choć tutaj nie mam pew­no­ści, gdyż prze­wa­gę mają zapew­ne roz­wią­za­nia w sty­lu gita­ra-gita­ra-gita­ra i wokal, czy­li poezja o (nie)wyobrażalnej sie­dzi­bie pana. Od 1 do 10 lip­ca odby­wać się będzie Copen­ha­gen Jazz Festi­val. Deli­kat­ne info, dla­cze­go, moim zda­niem, war­to o impre­zę zaha­czyć, kogo tam posłu­chać. Nie­ste­ty, nie doko­na­łem odpo­wied­nich badań sta­ty­stycz­nych, nie mam poję­cia, jakie są pro­por­cje dam­sko-męskie we współ­cze­snym (świa­to­wym) jaz­zie. Jeśli cho­dzi o ten aku­rat rodzaj muzy­ki – wystę­po­wa­łem czę­sto na sce­nach kopen­ha­skich (rów­nież!) z kobie­ta­mi, np. z Olgą Magie­res czy Lot­te Anker. To są tzw. sil­ne nazwi­ska. Z Olgą mie­li­śmy nawet gru­pę PIANO & POETRY. Był to rodzaj łącze­nia jaz­zu impro­wi­za­cyj­ne­go z moimi tek­sta­mi czy­ta­ny­mi w róż­nych wer­sjach języ­ko­wych. W dzia­ła­niach tych nigdy nie cho­dzi­ło o płeć, ale o rodzaj arty­stycz­ne­go poro­zu­mie­nia, cze­goś ponad podzia­łem  na pla­ne­ty Wenus i Mars. Spe­cjal­nie to pod­kre­ślam, mimo że to powin­no pozo­stać prze­cież bez żad­ne­go komen­ta­rza! Podob­nie w przy­pad­ku moich akcji np. z Doris Blo­om (sztu­ki wizu­al­ne). Nato­miast pamię­tam cha­rak­te­ry­stycz­ną sytu­ację pod­czas spo­tka­nia lite­rac­kie­go w Duń­skim Insty­tu­cie Kul­tu­ry, kil­ka lat temu w War­sza­wie. Czy­ta­li­śmy tam razem z zaprzy­jaź­nio­ną poet­ką duń­ską, Louise Rosen­gre­en (z rocz­ni­ków ’80, współ­tłu­ma­czy­ła m.in. moją ostat­nią duń­ską książ­kę, jej wier­sze były też w ostat­nim „FA-arcie”). Po naszym wystą­pie­niu mia­ły być obli­ga­to­ryj­ne pyta­nia publicz­no­ści. I pierw­szym, jakie nam zada­no, „lek­ko” zaska­ku­ją­cym, było coś w sty­lu: A wła­ści­wie, dla­cze­go razem przy­je­cha­li­ście do War­sza­wy, co was pry­wat­nie łączy, jeste­ście może w związ­ku? Pyta­ją­cą oso­bą była kobie­ta, pol­ska dzien­ni­kar­ka tele­wi­zyj­na. I żeby z tym wąt­pli­wym wąt­kiem przy­fi­ni­szo­wać, byli­śmy (egzo­ty­ka na maxa) napraw­dę odpo­wied­nio zdu­mie­ni. Tak więc jazz i tyl­ko let­ni jazz nad kopen­ha­ski­mi kana­li­ka­mi. Od dostoj­nych miej­skich bul­wa­rów, po Chri­stia­nię i mul­tiet­nicz­ne Nør­re­bro. Brzmie­nia mniej lub bar­dziej sza­lo­ne, hybry­dy i poukła­da­ne ścież­ki. 10 dni… JAZZ! Ponie­waż cho­dzi o nie­zli­czo­ną ilość kon­cer­tów, zasy­gna­li­zu­ję jedy­nie kil­ka z nich. Naj­pierw akcent pol­ski. Wspa­nia­ły Tomasz Stań­ko! 1 lip­ca o godz. 19:00 w Sølyst. Razem z nim dwóch innych gigan­tów, duń­scy legen­dar­ni per­ku­si­ści Riel i Pas­borg. Udział wezmą tak­że muzy­cy z kape­li Ibra­him Elec­tric, któ­rej lide­rem jest wła­śnie Ste­fan Pas­borg. Ste­fan to total­ny muzyk i czło­wiek, mia­łem oka­zję z nim kie­dyś współ­pra­co­wać. Czło­wiek potra­fią­cy ide­al­nie impro­wi­zo­wać, poru­szać się gdzieś na gra­ni­cy roc­ka i jaz­zu, grać ryt­micz­nie i zara­zem (tzw. magia) har­mo­nij­nie. Potęż­na oso­bo­wość. Oso­by z Pol­ski inte­re­su­ją­ce się współ­cze­snym jaz­zem może go sobie koja­rzą, gdyż wystę­po­wał z Toma­szem Stań­ko już wcze­śniej. Coś dla star­szych (ale może też młod­szych) wyja­da­czy – gita­rzy­sta Pat Methe­ny z gru­pą z USA. 4 lip­ca, 20:00, DR Kon­cer­thu­set. Wia­do­mo, kawał histo­rii. Zno­wu impro­wi­za­cja, rock i ame­ri­ca­na, zawsze zaska­ku­ją­cy. Jego nie­za­po­mnia­ne akcje z taki­mi gość­mi jak Son­ny Rol­lins, Ornet­te Cole­man, Chick Corea czy Joni Mit­chell. Na pew­no war­to się sprę­żyć i pró­bo­wać zdo­być na ten kon­cert bile­ty! Inny akcent ame­ry­kań­ski, dość w sumie zaska­ku­ją­cy: Bran­ford Mar­sa­lis Quar­tet… wraz z iko­ną Nowe­go Orle­anu, Kur­tem Ellin­giem. O tej prze­dziw­nej współ­pra­cy ostat­nio wie­le się w świat­ku jaz­zo­wym mówi­ło. To może być b. odje­cha­ny wie­czór! 7 lip­ca w DR Kon­cer­thu­set, o godz. 20:00. Erik Satie – dwa kon­cer­ty poświę­co­ne temu genial­ne­mu kopo­zy­to­ro­wi. 4 i 5 lip­ca, 19:30, w bar­dzo faj­nym miej­scu, Bet­ty Nan­sens Teatret. Satie jest tu poważ­nym punk­tem odnie­sie­nia. Np. jego kawał­ki pia­no z cyklu Gym­no­pe­dies ucho­dzą za dzie­ła, któ­re moc­no zain­spi­ro­wa­ły współ­cze­sną muzy­kę ambient. Wystą­pi cała ple­ja­da arty­stów, m.in. na per­ku­sji cha­ry­zma­tycz­na Mari­lyn Mazur. Dla fanów przy­szło­ścio­wej muzy­ki soulo­wej (mimo że zna­leźć tam moż­na echo ’old­scho­ol’) – Gal­lant (USA). „Bre­ak­th­ro­ugh Artist of 2015”. Ulu­bie­niec takich pism muzycz­nych jak choć­by „Bil­l­bo­ard” czy „NME”. Bar­dzo moż­li­we, że w Pol­sce zna­ny, gdyż był czę­sto w czo­łów­ce Spo­ti­fys down­lo­ading, w Danii jest on nie­zwy­kle popu­lar­ny wśród muzycz­nych blo­ge­rów. 8 lip­ca, 21:00, DR Kon­cer­thu­set, Stu­die 3. Eks­pe­ry­men­ty, poszu­ki­wa­nia, przy­szłość… Pocho­dzą­cy z Togo, a zamiesz­ka­ły w Danii – Api Pipo. Afro-jazz-pop-acid-etno. War­to się wybrać! Nie­du­że, ale za to „zasłu­żo­ne” miej­sce kon­cer­to­we w ser­cu mia­sta, Huset. 3 lip­ca, 23:00. Pamię­tam, że wła­śnie tam byłem kie­dyś (lata ’90?) na moim pierw­szym i jak dotych­czas ostat­nim kon­cer­cie zespo­łu Hey, zapa­mię­ta­łem Kasię Nosow­ską. Chy­ba jed­nak istot­niej­szy był rewe­la­cyj­ny cze­ski zespół Dunaj, któ­ry tego same­go dnia tam się pro­du­ko­wał. Przez jakiś czas utrzy­my­wa­łem kon­takt z gita­rzy­stą, nie­ste­ty, prze­sta­li grać po śmier­ci woka­li­sty. Mie­li nie­sa­mo­wi­te brzmie­nie, coś jak­by pomię­dzy Dead Ken­ne­dys a Pere Ubu. Wte­dy w Pol­sce nie było mowy o skła­dzie na podob­nym pozio­mie. Inny kon­cert w Huset, 2 lip­ca, 21:00, któ­ry może być nie­źle zakrę­co­ny, to Shit­ney. Trzy dziew­czy­ny dzia­ła­ją­ce wcze­śniej w takich alter­na­tyw­nych for­ma­cjach jak Pistol nr 9, Maria Faust Jazz Cata­stro­phy, Tele­vi­sion Pic­kup. Świat elek­trycz­ny i aku­stycz­ny, bez­kom­pro­mi­so­wość, beat i sam­ple. No i na koniec (trze­ba szu­kać same­mu, intry­gu­ją­cych muzy­ków z całe­go świa­ta zje­dzie tu masa), znów tro­chę pomni­ko­wo – Gary Peacock z zespo­łem. 1 lip­ca, The Stan­dard. Może ktoś ma u sie­bie jakieś winy­le z The Bill Evans Trio albo The Keith Jar­ret Trio, wte­dy wszyst­ko się poroz­ja­śnia. Kil­ka prak­tycz­nych sekwen­cji – na wypa­dek, gdy­by ktoś jechał na ten festi­wal pierw­szy raz, czy w ogó­le pierw­szy raz do Kopen­ha­gi. Jest to z pew­no­ścią jed­no z naj­droż­szych miast świa­ta. Hoste­le-hote­le potra­fią kosz­to­wać dzi­ką ilość kasy. Trze­ba robić booking z odpo­wied­nim wyprze­dze­niem, w sezo­nie tury­stycz­nym jest nie­zły ścisk. Tanie linie lata­ją z Kra­ko­wa („nor­we­gian”), cięż­ko jest tam się jed­nak zała­pać na bilet, nato­miast z War­sza­wy (i kil­ku innych jesz­cze pol­skich miast, cza­sem w grę wcho­dzi prze­siad­ka w Pol­sce) połą­cze­nie na Kastrup (kopen­ha­skie lot­ni­sko) mają LOT i SAS. To mono­po­li­ści. Mimo że cho­dzi o szyb­kie podró­żo­wa­nie, cena to zazwy­czaj jakieś 800‑1000 zło­tych (w obie stro­ny), chy­ba że się upo­lu­je coś w Locie w śro­dy albo napraw­dę wyku­pi o wie­le wcze­śniej. Dla piją­cych piwo, żeby za dużo nie pisać o mle­ku czy sokach ana­na­so­wych: uni­kaj­cie knajp na dep­ta­kach czy w Tivo­li itd. Tam pół litra kuflo­we­go może osią­gnąć nawet cenę 30–40 zło­tych (w prze­licz­ni­ku). Nato­miast nie­co już dalej od ści­słe­go cen­trum – 20 zł. W Danii nie obo­wią­zu­je zakaz „spo­ży­wa­nia alko­ho­lu w miej­scach publicz­nych”. Niko­go to nie dzi­wi, dużo ludzi pije na ław­kach i jakoś nie widać tra­fio­nych-zato­pio­nych mene­li. Żyw­ność i napo­je naj­le­piej kupo­wać w tanich skle­pach Fak­ta, Net­to, Aldi. O wie­le droż­sze są Irma lub Brug­sen. Lokal­ne piwo w tanich skle­pach kosz­tu­je jakieś 3 zło­te (ale za pojem­ność 0,3 l), nato­miast litr nasze­go uko­cha­ne­go soku ana­na­so­we­go 5 zło­tych. Piz­za 30 zło­tych. Bilet na dwie stre­fy (wystar­cza­ja­cy, żeby poru­szać się po cen­trum) – 13 zło­tych. Waż­ny przez godzi­nę, moż­na dowol­nie zmie­niać środ­ki komu­ni­ka­cyj­ne (auto­bu­sy czy kolej­ki nadziemne/podziemne). Tak­sów­ki są bajecz­nie dro­gie. Nato­miast Kopen­ha­ga to, podob­nie jak Amster­dam, mia­sto rowe­rów. Moż­na je wypo­ży­czyć i ruszyć na grób Ander­se­na czy Kier­ke­ga­ar­da (Cmen­tarz Asy­sten­tów). Aha, jak ktoś nie jest przy­zwy­cza­jo­ny i rezo­lut­ny, to odra­dzam zbyt inten­syw­ne jara­nie na Chri­stia­nii. Towar, któ­ry tam mają, potra­fi być bar­dzo kon­kret­ny. Ogól­nie nie jest więc aż tak źle. Pla­że i pacy­fi­stycz­na pani syren­ka! Oso­by, któ­re potra­fią funk­cjo­no­wać na wyjaz­dach w spo­sób nie­co alter­na­tyw­ny (bez szampana/kawioru/ostrygi), spo­koj­nie pora­dzą sobie z sakiew­ką.