24/07/17

Świadomość

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

I hear her voice
Cal­ling my name
The sound is deep
In the dark
I hear her voice
And start to run
Into the tre­es
Into the tre­es
Into the tre­es

(Robert Smith)

Po raz pierw­szy w życiu odwie­dzi­łem Ust­kę i Słupsk. Z kopen­ha­skiej wyspy nad pol­ski Bał­tyk! No tak – inny kolor morza, inny pia­sek i rodzaj feno­me­nu, minik­się­stwa, czy­li rzad­ko spo­ty­ka­ne poza Pol­ską para­wa­ny na pla­ży. Wędzo­ne flą­dry. „Zaułek kapi­tań­ski”, w któ­rym kuflo­we za jedy­ne 6 zł. Dużo tzw. obser­wa­cji. Róż­ne­go typu obser­wa­cji… I chy­ba mi to dobrze po tej zgnu­śnia­łej, skon­flik­to­wa­nej „War­szaw­ce”, zro­bi­ło. W Ustce/Słupsku bio­rę udział w wysta­wie zor­ga­ni­zo­wa­nej przez Bał­tyc­ką Gale­rię Sztu­ki Współ­cze­snej INACZEJ NIŻ W RAJU (Arty­stycz­ne inter­wen­cje i dekon­struk­cje ‘mia­sta’ w świe­cie glo­bal­nych opo­wie­ści) razem z bar­dzo cie­ka­wy­mi arty­sta­mi – Kubą Bąkow­skim, Nico­la­sem Grospierre’em, Jolan­tą Jastrząb, Lesła­wem Tetlą, Andrze­jem Tobi­sem, Wojt­kiem Wil­czy­kiem. Są tam poka­zy­wa­ne zwłasz­cza media foto-wideo, z mojej stro­ny nato­miast tech­ni­ki mie­sza­ne, akryle/kaligrafie na płót­nie i tekst „Blue Pueblo” jako część wspól­nej akcji z Wojt­kiem. Kura­tor Roman Lewan­dow­ski zawo­do­wo wyja­śnia ideę akcji:

Wysta­wa pt. Ina­czej niż w raju ma z zało­że­nia zapre­zen­to­wać odmien­ność funk­cjo­no­wa­nia małych i wiel­kich nar­ra­cji w dome­nie urba­ni­stycz­ne­go orga­ni­zmu. Współ­cze­sne mia­sto jest dzi­siaj spo­łecz­ną i archi­tek­to­nicz­ną are­ną, na któ­rej spo­ty­ka się prze­szłość, teraź­niej­szość oraz przy­szłość. Tkan­ka miej­ska, co naj­mniej od cza­sów Wiel­kiej Rewo­lu­cji Fran­cu­skiej i pro­ce­sów uprze­my­sło­wie­nia, obra­zu­je ście­ra­nie się sym­bo­li­ki insty­tu­cji rzą­do­wych oraz potrzeb i aspi­ra­cji zamiesz­ku­ją­cych w niej ludzi. Na pla­cach i uli­cach miast spo­ty­ka­ją się róż­ne odmia­ny histo­rii – pamięć jed­nost­ko­wa czę­sto wcho­dzi w związ­ki z pamię­cią kolek­tyw­ną, a każ­da jed­nost­ka może mieć poczu­cie, że „jej histo­ria krzy­żu­je się z wiel­ką Histo­rią”. Sce­na aglo­me­ra­cji to żywioł, w któ­rym ujaw­nia się całe spek­trum ludz­kich zacho­wań i dra­ma­tur­gii. Współ­cze­śni arty­ści trak­tu­ją mia­sto jako sce­nę, na któ­rej obiek­tem ich zain­te­re­so­wa­nia sta­ją się zarów­no budyn­ki uży­tecz­no­ści publicz­nej, jak i miej­sca wypar­te z pamię­ci bądź zapo­mnia­ne. Na wysta­wie „Ina­czej niż w raju” – podob­nie jak w słyn­nym fil­mie Jima Jar­mu­scha – obraz mia­sta jako pożą­da­ne­go i opatrz­no­ścio­we­go cen­trum, zosta­je zapre­zen­to­wa­ny z odmien­nej per­spek­ty­wy, w któ­rej pery­fe­rie i przed­mie­ścia odkry­wa­ją przed odbior­cą swój smu­tek i spe­cy­ficz­ne pięk­no. W ramach pro­jek­tu arty­ści odno­szą się do prze­strze­ni miej­skich i indu­strial­nych Pol­ski, Danii, Litwy oraz USA.

Wysta­wę moż­na oglą­dać od 29 czerw­ca do 10 wrze­śnia 2017 roku w Basz­cie Cza­row­nic (al. F. Nul­lo 8) w Słup­sku, od wtor­ku do nie­dzie­li w godzi­nach 9.00–17.00. Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce (ul. Zaru­skie­go 1a) czyn­ne jest codzien­nie, od 10.00 do 18.00. Wszyst­kie moje pra­ce znaj­du­ją się w Ust­ce. Dla mnie był to nie­zwy­kle cen­ny, inte­re­su­ją­cy wyjazd. Mogłem poznać wyjąt­ko­wych ludzi, takich jak Kuba Bąkow­ski czy Lesław Tetla. Ludzi o bar­dzo pozy­tyw­nych wibra­cjach, a tak­że dosko­na­łych arty­stów. Lesław Tetla poka­zu­je w Basz­cie Cza­row­nic insta­la­cję pt. Lista loka­to­rów. Oto jego opis:

Pra­ca jest doku­men­ta­cją list lokatorów/domofonów umiesz­cza­nych przy wej­ściach do blo­ków miesz­kal­nych. W związ­ku z ochro­ną danych oso­bo­wych, obo­wią­zu­ją­cą od 1998 roku, miesz­kań­cy sami decy­du­ją, czy ich nazwi­sko ma być „wywie­szo­ne” czy nie. Chcąc zacho­wać ano­ni­mo­wość, nie wyra­ża­ją na to zgo­dy, w związ­ku z czym na wie­lu listach domi­nu­ją puste nume­ry miesz­kań. Doku­men­tu­jąc domo­fo­ny miesz­kań na osie­dlach wie­lu miast, natra­fi­łem na wymow­ny przy­pa­dek – na dłu­giej liście pustych nume­rów miesz­kań wystę­po­wa­ło tyl­ko jed­no nazwi­sko – Nowak… W pra­cy dopu­ści­łem inge­ren­cję odbior­cy, zakła­da­jąc, że w kon­fron­ta­cji z listą, potwier­dzi on chęć wysta­wie­nia swe­go nazwi­ska w prze­strze­ni publicz­nej bądź odwrot­nie, zane­gu­je taki stan rze­czy, skre­śla­jąc swo­je nazwi­sko (przy­pad­kiem odna­le­zio­ne). Inge­ren­cja poto­czy­ła się jed­nak wła­snym torem…

Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce mie­ści się w zupeł­nie zmo­der­ni­zo­wa­nym, sta­rym spi­chle­rzu zbo­żo­wym. Wszyst­ko jest tam wyjąt­ko­wo sen­sow­nie pomy­śla­ne. To rzad­kość, rów­nież jak na warun­ki zachod­nio­eu­ro­pej­skie. Oprócz same­go miej­sca wysta­wo­we­go i bazy noc­le­go­wej, reali­zo­wa­ne są poby­ty „artist-in-resi­den­ce”. Przy oka­zji pozna­łem więc prze­by­wa­ją­cą tam pro­gre­syw­ną artyst­kę z Esto­nii Elvi­rę Akzi­gi­to­vą. W obiek­cie znaj­du­ją się ponad­to świet­nie, zawo­do­wo wypo­sa­żo­ne pra­cow­nie gra­fi­ki kom­pu­te­ro­wej i fil­mo­wej, a tak­że rzeź­by i cera­mi­ki. Lepiej być nie może! I spra­wa może naj­waż­niej­sza. Ideą Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce jest otwar­cie się na lokal­ną spo­łecz­ność. Z ww. pra­cow­ni mogą korzy­stać zarów­no arty­ści, jak i „lokal­si”. Odby­wa­ją się tam tak­że poka­zy fil­mo­we, histo­rie per­for­ma­tyw­ne, deba­ty etc. „Dre­aming of dra­gons”… Tak powin­no to wszę­dzie funk­cjo­no­wać! W przy­pad­ku Ust­ki jest to szcze­gól­nie istot­ne, gdyż mia­sto poza sezo­nem tury­stycz­nym, sta­je się cał­ko­wi­cie „wymar­łe” (jak mnie na miej­scu szcze­rze poin­for­mo­wa­no). Cały ten pro­jekt, reno­wa­cja spi­chle­rza z fun­du­szy unij­nych, genial­na „stra­te­gia” funk­cjo­no­wa­nia miej­sca, to zasłu­ga Edy­ty Wol­skiej, dyrek­tor­ki Bał­tyc­kiej Gale­rii Sztu­ki Współ­cze­snej w Słup­sku. To ona jest tym pięk­nym duchem, mózgiem całe­go przed­się­wzię­cia. Dosko­na­łą też artyst­ką, absol­went­ką Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Pozna­niu. Zaczy­na­ła od malar­stwa, w ostat­nich latach zaj­mu­je się foto­gra­fią. Jak sama o sobie mówi w jed­nym z kata­lo­gów: Jestem doku­men­ta­list­ką natu­ry. Natu­ra jest obsza­rem moich zain­te­re­so­wań”. A potem jest tam hory­zon­tal­na (bud­dyj­ska) sekwencja/komentarz Edy­ty:

Wsłu­chu­ję się w oddech, to jest moje ser­ce.
Zaglą­dam głę­bo­ko w morze. Znaj­du­ję na kamie­niu zanu­rzo­nym w wodzie
moją twarz przed naro­dze­niem
jestem falą jestem morzem Jestem
n i e i s t n i e n i e m.

Tak, to wszyst­ko nie­źle zosta­ło mi w gło­wie. Cie­ka­we, czy dane mi będzie jesz­cze tam kie­dyś wró­cić? Jak uło­żą się kar­micz­ne ścież­ki?

Kopen­ha­ga przy­wi­ta­ła mnie kla­sycz­ną, desz­czo­wą pogo­dą. Koniec waka­cji, któ­re prze­cież dopie­ro się zaczę­ły. „Ty masz zawsze waka­cje” – powie­dzia­ła mi kie­dyś pew­na zło­śli­wa pani pro­fe­sor, spe­cja­li­zu­ją­ca się w pod­mio­to­wo­ści. Wró­ci­łem do mojej kosmicz­nej kap­su­ły na Elba­ga­de… Do ksią­żek i pra­cy nad kolej­nym zbio­rem wier­szy. W gło­wie sie­dział mi od dłuż­sze­go cza­su kawa­łek „To co czu­jesz, to co wiesz”… Więc na fron­cie poetyc­kim zde­cy­do­wa­nie Matecz­nik (WBPi­CAK, Poznań 2016) Mał­go­si Leb­dy. I tak­że, nie­ja­ko go rozwijający/uzupełniający wywiad [„Fra­gi­le” 2016, nr 2 (32)]. Jasne, że jest tam sil­na line­ar­ność, zna­my prze­cież dokład­nie wszyst­kie te rzeź­ni­cze zapę­dy, „chi­rur­gicz­ne ope­ra­cje na żabach i kotach”, zmierzch bogów, czy­li utra­tę naj­bliż­szych. Ale wier­sze Leb­dy tele­por­tu­ją też do zagaj­ni­ków mniej chy­ba „roz­po­zna­nych”, deli­kat­nie suge­ru­ją, na czym może pole­gać zagad­ka i potę­ga sza­lo­nej mamy-natu­ry, są skłonem/ukłonem w stro­nę gro­zy, cze­goś poza naszy­mi kwa­dra­to­wy­mi recep­to­ra­mi. Las. Obse­sja. Potem wydech. I zno­wu las. Twa­rze, hasła, mimi­ka ludzi, któ­rzy nam nagle poza­ni­ka­li. W lesie lub poza lasem, na zale­sio­nej pusty­ni. Jak kie­dyś „The Cure”. I dobrze, że autor­ka nie rzu­ca się nam na taśmę, za to w dziw­nie sub­tel­ny (zabój­czo kon­se­kwent­ny) spo­sób jest w sta­nie pora­dzić sobie z tymi wszyst­ki­mi dębo­wy­mi psy­cho­puz­zla­mi, pro­jek­cja­mi z odpo­wied­nio heavy prze­szło­ści, róż­ny­mi (nie­zbyt) rado­sny­mi flash-bac­ka­mi etc. Ziemia–rodzina–śmierć. Zapach zie­mi i lasu. Ini­cja­cje. Czas bio-trium­fu, ponu­re­go, ale mimo wszyst­ko „wita­lizm”, a potem już era zjaz­du. Pozo­sta­ło­ści… Na zasa­dzie ultra­re­ali­zmu, domiesz­ki „przy­mglo­nej”, stal­ke­row­skiej. Bar­dzo rzad­ko takie pro­jek­ty mają sens i zna­cze­nie, są prze­waż­nie zje­cha­ne, daw­no już „wyeks­plo­ato­wa­ne”, zazwy­czaj koń­czą się na łatwo prze­wi­dy­wal­nej, manie­rycz­nej podró­ży. Na szyb­kich Freu­dach. Na (mało uza­sad­nio­nych) sko­kach do wodo­spa­du. Nato­miast u Leb­dy dosko­na­le jest to prze­pro­wa­dzo­ne (obse­sja, prze­strzeń) – moim zda­niem super psy­cho­po­ezja i tyle. Mam tu tak­że na myśli histo­rie for­mal­ne, klang i roz­cią­gnię­cie lini­jek. O samej ener­ge­ty­ce (tego typu), jak wia­do­mo, cięż­ko się szcze­gó­ło­wo roz­wi­jać. Jestem (osta­tecz­nie) arty­stą wizu­al­nym. Nie­któ­re kli­ma­ty z miej­sca są mi (zbyt) bli­skie… Holo­gram! Mia­łem tak kie­dyś z kopen­ha­ski­mi kra­ba­mi i muszel­ka­mi. Brrrrr… Nie­ocze­ki­wa­nie… mate­ria­li­zo­wa­ły się. Mał­go­sia Leb­da na bank zro­bi jesz­cze w naszej nie­szczę­snej poezji dużo pozy­tyw­ne­go fer­men­tu. Tro­chę podob­nie dzia­ła­ła bry­tyj­ska autor­ka Pas­ca­le Petit (zda­je mi się, że jakieś jej kawał­ki opu­bli­ko­wa­no kie­dyś w „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”). Nie była jed­nak aż tak „skon­cen­tro­wa­na”. Żeby opi­sać kosmos, być może nale­ża­ło­by zre­du­ko­wać poszu­ki­wa­nia do naj­bliż­sze­go zauł­ka (zagaj­ni­ka) pla­ne­ty. Andro­me­da znaj­du­je się (para­dok­sal­nie) dość bli­sko nas… Cza­sem się zasta­na­wiam, „co by było gdy­by” żył Artur San­dau­er i miał nadal świe­żą gło­wę, i roz­glą­dał się za jaki­miś współ­cze­sny­mi, nowo­cze­sny­mi auten­ty­sta­mi (taki­mi z odpo­wied­nim, sil­nym przy­spie­sze­niem). Pew­nie z miej­sca by na Leb­dę zwró­cił uwa­gę. Tak jak to się sta­ło w przy­pad­ku wybit­ne­go cze­skie­go poety i tłu­ma­cza Bog­da­na Tro­ja­ka. Mam wiel­ką nadzie­ję, że ten jej „las” tra­fi do czy­tel­ni­ków z prze­róż­nych obsza­rów glo­bu. Tak powin­no i tak musi się stać.

Kolej­ną sen­sow­ną, bar­dzo dobrze pomy­śla­ną (prze­my­śla­ną) książ­ką jest Realizm (a5, Kra­ków 2017) Wojt­ka Wil­czy­ka. Hasło Maleń­czu­ka „ale raczej wyszło ina­czej” nie było­by tu chy­ba nigdy moż­li­we. Wil­czyk to jed­na z tych napraw­dę nie­licz­nych posta­ci na naszym (i nie tyl­ko „naszym”) ryn­ku poetyckim/artystycznym, posia­da­ją­ca tzw. świa­do­mość. Świa­do­mość świa­do­mą samej sie­bie, co zda­rza się tyl­ko „raz na sto lat”. Myśle­nie dywer­gen­cyj­ne na mak­sy­mal­nym pozio­mie! Nie było więc zagro­że­nia, że z tej kom­po­zy­cji, na któ­rą skła­da­ją się kawał­ki obiek­ty­wi­stycz­ne, flarf, czy bar­dziej może „poetyc­kie”, wyj­dzie jakaś manie­rycz­na lipa. Wszyst­ko już niby było i na świe­cie nie ma podob­no nic nad­zwy­czaj­ne­go. „Nikt niko­go nie jest w sta­nie niczym zasko­czyć” – wci­ska­ją nam „eks­per­ci od lirycz­nych pere­gry­na­cji”. Obec­ne „zaan­ga­żo­wa­ne” wypa­dy to prze­cież w dużej mie­rze (oczy­wi­ście bez gene­ra­li­zo­wa­nia, ple­ase!) jakiś wstecz­ny, nic prze­ło­mo­we­go nie wno­szą­cy poli­gon (bied­ne tyl­ko te nasze solist­ki, któ­re lata­mi kopio­wa­ły namol­nie „bar­da”, a teraz się je bru­tal­nie uświa­da­mia, że „bard” to tyl­ko roc­kan­drol­lo­wy szwin­del, pospo­li­ty nazi i wróg rów­no­upraw­nie­nia). Zapi­sy Wil­czy­ka to kon­kret­na, wal­czą­ca pro­po­zy­cja, nie ma tu oczy­wi­ście żad­ne­go cie­nia wąt­pli­wo­ści. Są wia­ry­god­ne, nie wyczu­wam w nich koniunk­tu­ral­no­ści. Za to formalnie/intelektualnie o nie­bo lep­sze, doj­rzal­sze i istot­niej­sze od tej obec­nej, wyra­cho­wa­nej husa­rii. Jeśli ktoś ma poję­cie, czym był (jest) we współ­cze­snej poezji obiektywizm/flarf/konceptualizm, pod­czas lek­tu­ry Reali­zmu poczu­je się jak u sie­bie w domu. Wyczu­je kli­ma­ty, este­ty­kę takich ludzi jak choć­by kla­syk Wil­liam Car­los Wil­liams czy przed­sta­wi­cie­le now­sze­go ude­rze­nia; do gło­wy przy­cho­dzą mi np. K. Silem Moham­mad, Nada Gor­don, Sha­ron Mesmer, Gary Sul­li­van. A tak­że z jesz­cze nie­co innej baj­ki Venes­sa Pla­ce lub Ken­neth Gold­smith. Wil­czyk to ta sama, pozba­wio­na baro­ko­wych wzru­szeń i doryc­kich kolumn rodzi­na. Więc nie Omfa­los! I mimo że ewi­dent­nie zwią­za­ny z ostat­ni­mi tren­da­mi w literaturze/sztuce, pozo­sta­je prze­cież osob­ny, nie­pod­ra­bial­ny. Woj­tek Wil­czyk jest auto­rem per­fek­cyj­nie kon­tro­lu­ją­cym ciszę i roze­dr­ga­nie tek­stu. Dozu­ją­cym para­no­ję zewnętrz­no­ści w spo­sób czy­tel­ny, pozba­wio­ny (tak czę­stej w poezji pol­skiej) histe­rii… Medial­ne komu­ni­ka­ty mie­sza­ją się u nie­go z „tere­no­wy­mi”, chłod­ny­mi obser­wa­cja­mi prze­strze­ni, google z bar­dzo pry­wat­ny­mi, oso­bi­sty­mi wspo­mnie­nia­mi, duń­skie nie­bo z kra­kow­ską uli­cą. Poeta potra­fił to wszyst­ko mistrzow­sko wymie­szać, poukładać/skomponować. Nie uto­pił się w stud­ni wypeł­nio­nej kościotrupami/złotymi jedyn­ka­mi. Wypo­zio­mo­wał sygna­ły po to, żeby­śmy opa­no­wa­li strach i mogli dalej roz­sze­rzać już na wła­sną rękę to nasze słyn­ne „pole widze­nia”. Jasne, że książ­ka jest cięż­ka, miej­sca­mi moc­no nihi­li­stycz­na. Nie pozo­sta­wia­ją­ca złu­dzeń. I chy­ba nie­ko­niecz­nie spodo­ba się juro­rom kon­kur­sów o „Dzba­nek Czar­no­le­skie­go Mio­du”. Ale dla ludzi bar­dziej reflek­syj­nych, czu­ją­cych się na tym pięk­nym świe­cie nie­zbyt może „opty­mal­nie”, widzą­cych absurd i zakła­ma­nie pew­ne­go sie­bie, eks­pan­syw­ne­go huma­no­ida, będzie jed­ną z naj­waż­niej­szych. Czymś zawsze pod­sta­wo­wym.

Zbież­ność imion i nazwisk… Już kie­dyś wspo­mi­na­łem o „Grze­go­rzach Wró­blew­skich”. W sie­ci jest takich spo­ro. Jeden pro­du­ku­je pie­czar­ki, a dru­gi spe­cja­li­zu­je się w foto­gra­fo­wa­niu rzad­kich, leśnych pta­ków. Poli­cjan­ci, pił­ka­rze, lokal­ni poli­ty­cy, zna­ny tre­ner koni wyści­go­wych etc. Ale rów­nież (młod­szy ode mnie) arty­sta, grafik/ilustrator. I tutaj rzecz zaczy­na się deli­kat­nie „kom­pli­ko­wać”. Wpad­ka była nie­unik­nio­na! Pew­ne zaprzy­jaź­nio­ne pismo lite­rac­kie zamie­ści­ło serię jego prac (czło­wiek ten dzia­ła w sztu­ce w sty­lu kom­plet­nie nie­po­dob­nym do moje­go), poda­jąc jed­no­cze­śnie w notach o auto­rach info doty­czą­ce mojej oso­by. Kolej­nym razem ten „inny” Grze­gorz Wró­blew­ski miał w War­sza­wie wysta­wę. Zna­jo­mi zaczę­li mailo­wo ata­ko­wać, dla­cze­go nie zapro­si­łem ich na otwar­cie etc. Musia­łem się „gęsto” tłu­ma­czyć, że nie cho­dzi­ło tu prze­cież o mnie. Część ludzi uwie­rzy­ła, a część śmier­tel­nie obra­zi­ła, myśląc, że się ich może wsty­dzi­łem na wer­ni­sa­żu (!)… Podob­ną sytu­ację mamy ze świet­ną austra­lij­ską poet­ką Pam Brown (ur. 1948). Jeśli zacznie się googlo­wać jej nazwi­sko, poja­wi się spo­ro stron z afo­ry­zma­mi i sen­ten­cja­mi. Oka­że się, że Pam Brown wyda­ła nawet w Pol­sce dużo ksią­żek! Już ich tytu­ły wyda­dzą się lek­ko „nie­po­ko­ją­ce”, np. Życze­nia szczę­ścia czy Dla naj­lep­szej bab­ci na świe­cie. Rekla­mo­wa­nych w sty­lu: „Zbiór krót­kich życzeń pozwa­la­ją­cych doce­nić rze­czy pro­za­icz­ne, a tak­że czyn­no­ści życia codzien­ne­go, któ­re wpły­wa­ją na poczu­cie szczę­ścia i speł­nie­nia. Ksią­żecz­ka ide­al­na na pre­zent”. W Wiki­cy­ta­tach znaj­dzie­my całą osob­ną stro­nę z afo­ry­zma­mi Pam Brown i (o zgro­zo!) tam adno­ta­cja: „(ur. 1948) – austra­lij­ska pisar­ka i poet­ka”. Zmył­ka więc solid­na. Cho­dzi tu oczy­wi­ście o kogoś inne­go! O bry­tyj­ską autor­kę „fami­lij­ną”, spe­cja­li­zu­ją­cą się w tra­sach typu: „Mąż to męż­czy­zna, któ­ry w dru­gim dniu two­jej gry­py mówi, że wyglą­dasz już dużo lepiej (bo rośnie ster­ta naczyń do zmy­wa­nia)”. Trze­ba więc z inter­ne­tem roz­waż­nie, żeby unik­nąć więk­szych nie­po­ro­zu­mień. Nie każ­dy nazy­wa się Hnjuygf­fcx Klio­oon­bhuu… Tym­cza­sem ta inte­re­su­ją­ca mnie (austra­lij­ska) Pam Brown pode­sła­ła mi nie­daw­no bar­dzo moc­ny zbiór poetyc­ki Mis­sing up (Vaga­bond Press, Syd­ney 2015). Z Pam Brown mamy dobry kon­takt od cza­sów „Jac­ket Maga­zi­ne”, w któ­rym w latach 2004–2011 była asy­stent­ką redak­to­ra Joh­na Tran­te­ra. Potem „Jac­ket Maga­zi­ne” prze­obra­zi­ło się w „Jacket2” i reda­go­wa­ne jest obec­nie w USA przez Ala Fil­re­isa. Na ich stro­nie moż­na zna­leźć wszyst­kie 40 archi­wal­nych nume­rów pierw­szej, austra­lij­skiej wer­sji pisma. „Jac­ket Maga­zi­ne” i „Jacket2” to chy­ba naj­istot­niej­sze anglo­ję­zycz­ne stro­ny doty­czą­ce poezji. W przy­pad­ku Pam Brown pole­cam numer 22 z 2003 roku, w któ­rym jest z nią arcy­cie­ka­wy wywiad prze­pro­wa­dzo­ny przez inne­go zna­ko­mi­te­go poetę z Austra­lii Joh­na Kin­sel­lę. „Mis­sing up” to moc­na pro­jek­cja, opo­wia­da o absur­dach mate­ria­li­zmu, o pułap­kach naszej „wąt­pli­wej” codzien­no­ści. Na koń­cu książ­ki poet­ka wymie­nia sze­reg auto­rów, któ­rzy byli dla niej inspi­ra­cją. Poja­wia­ją się tam tacy ludzie, jak np. James Schuy­ler czy Jack Spi­cer. Wia­do­mo więc, w jakim kli­ma­cie się znaj­du­je­my. Na stro­nie „Vaga­bond Press” jest dość opty­mal­ny blurb na temat Mis­sing up:

 For Pam wri­ting poetry is a habit, a disor­ga­ni­sed ritu­al. Her poetic inven­to­ries begin in eve­ry­day bri­co­la­ge. Real things inter­rupt the poems the same way tho­ughts and phra­ses do. You know – the frid­ge over the­re, the bus stop, surf music on a radio, a raisin squ­ashed aga­inst a flo­or tile – always back­gro­un­ding a con­nec­tion to the ‘social’ as the poems make poli­ti­cal and per­so­nal asso­cia­ti­ve links.

Gorą­co pole­cam tę poet­kę naszym tłu­ma­czom. Na pew­no zna­la­zła­by w Pol­sce gru­pę fanów. Koń­czę wstaw­ką, kil­ko­ma linij­ka­mi z jej wier­sza „Hit sin­gle xmas”:


turn­ta­ble
over cd play­er
actu­al hi-fi
spin DZ Death­rays
for a couple of grins
The Atlan­tics
‘The Fli­ght
of the Surf Guitar’
con­tin­gent atmos

a tra­gic muse
limp dill pic­kle
tha­wing
prawn coc­ta­il
sum­mer sap