11/06/18

Las Meninas

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

„Paniom naka­za­no roz­ma­wiać z nim tyl­ko o bła­host­kach”. Wodzo­wi to jed­nak w niczym nie pomo­gło. Prze­bu­dze­nie… Sil­ne, psy­cho­de­licz­ne słoń­ce. Wyspa. Zno­wu zmie­ni­li plan­szę. Dzi­siaj ponoć uro­dzi­ny Hono­ré de Bal­za­ca. Facet miał z pew­no­ścią talent do pod­su­mo­wań, w sie­ci z miej­sca tłu­ma­czo­ne cyta­ty, np. taka oto sen­ten­cja: “Beau­ti­ful souls have dif­fi­cul­ty in belie­ving in evil, ingra­ti­tu­de, they need hard les­sons befo­re reco­gni­zing the extent of human cor­rup­tion”. Goeb­bels odpo­wie­dział­by mu zapew­ne: „Wszyst­ko trak­tu­ję pesy­mi­stycz­nie, ucie­kam w cho­ro­bę”… A potem szyb­ko by zmienił/wyprostował wer­sję: „Nigdy zmę­cze­ni i nigdy zroz­pa­cze­ni! Naj­pierw Par­tia, a potem Mag­da. Eks­pe­ry­men­ty nale­ży prze­pro­wa­dzać w labo­ra­to­riach, a nie na milio­nach posia­da­czy radio­od­bior­ni­kow”. Temat więc nędz­ny, wyczer­pa­ny. Zamiast tego kil­ka­set syno­ni­mów sło­wa „marze­nie”. Gru­py zna­cze­nio­we… W kon­tek­ście uro­je­nia albo w odnie­sie­niu do cze­goś pięk­ne­go etc. Masa moż­li­wo­ści. Ange­lo­lo­gia lub stra­te­gia, idea, inten­cja, zwid/wzwód. I moż­na się tak okrut­nie zaba­wiać w nie­skoń­czo­ność. Życzyć kochan­kom i zamie­rzać. Naj­le­piej, gdyż super pom­pa­tycz­nie, uświa­do­mi­li mi to Hop­kins i Debra Win­ger: „Przy­szły ból jest czę­ścią teraź­niej­sze­go szczęścia/ Teraź­niej­szy ból jest czę­ścią prze­szłe­go szczę­ścia”. Wzmac­nia­nie obse­sji… A struk­tu­ry, któ­rych „nie daje się łatwo opi­sać w języ­ku tra­dy­cyj­nej geo­me­trii eukli­de­so­wej”, pozo­sta­ją bez więk­szych zmian. Więc fuck ze zbio­rem Man­del­bro­ta. Kla­syk Char­les Bukow­ski miał rację: “Find the thing you love the most, and let it kill you”. A prze­cież moż­na było­by zaba­wiać się na Kaj­ma­nach („gdy­bym wte­dy nie wyko­nał tele­fo­nu, napi­sał wia­do­me­go listu, nie umó­wił na spo­tka­nie w gro­cie nie­to­pe­rza” itd.), bez tych wszyst­kich mało wesoł­ko­wa­tych kla­sy­fi­ka­cji ICD-10. Tutaj inte­re­su­ją­co pod­su­mo­wał to  chy­ba nie­śmier­tel­ny Rid­dick: „Nie nale­ży pytać, co się sta­ło, ale co sta­ło się ze mną”. Nie­bo­cen­tryzm. Kolej­ny per­for­mer obci­na sobie palce/odnóża. Gdzie nie spoj­rzysz… Papa Doc! Dro­ny, kur­wa mać! W ese­istycz­nej książ­ce Miej­sca sty­ku (Convi­vo 2018), na samym jej począt­ku, wspo­mi­nam obraz Die­go Velázqu­eza Las Meni­nas (Pan­ny dwor­skie), że dotych­czas nie uda­ło mi się go nigdy zoba­czyć. Nie­dłu­go po tej publi­ka­cji wylą­do­wa­łem w Madry­cie.

Więc nagle deli­kat­na, czy­li dość gwał­tow­na zmia­na deko­ra­cji. Kli­mat sub­tro­pi­kal­ny typu śród­ziem­no­mor­skie­go. Sier­ra de Guadar­ra­ma & Ban­co San­tan­der. Muzeum Pra­do. Tra­fi­łem tam o ide­al­nej porze. Do otwar­cia było jesz­cze jakieś pół godzi­ny. Od razu dostrze­głem pomni­ki Velázqu­eza i Goi. Wpa­so­wa­łem się w kolej­kę ocze­ku­ją­cych. Weso­ły nastrój. Luzing & śmier­tel­na powa­ga (rogo­we szkła). Yoko­ha­ma i Nowe Jor­ki. Fani cor­ri­dy, zbie­ra­cze pamiąt­ko­wych figu­rek Fran­ci­sco Fran­co Behamonde’a oraz miło­śni­cy Ogro­du ziem­skich roz­ko­szy (of cour­se). I trud­no się dzi­wić, Museo Nacio­nal del Pra­do to jeden z naj­po­tęż­niej­szych obiek­tów tego typu na świe­cie. Mak­sy­mal­ne zbio­ry. Moż­na je stu­dio­wać miesiącami/latami. Wro­ta się w koń­cu otwo­rzy­ły i nagle zna­la­złem się sam na sam z Las Meni­nas. Oprócz mnie i pana z per­so­ne­lu niko­go w tej sali jesz­cze nie było. Mia­łem szczę­ście, dzi­kie tłu­my sta­nę­ły przed Velázqu­ezem dopie­ro po jakichś dwu­dzie­stu minu­tach. Zwie­dza się w „okre­ślo­ny”, sys­te­ma­tycz­ny spo­sób, dla mnie była to wypra­wa tyl­ko do tego obra­zu (tak, tak, po kil­ku godzi­nach obej­rza­łem sobie rów­nież Hie­ro­ni­ma B. i pana Goję, np. jego tzw. czar­ne obra­zy z Domu Głu­che­go, a potem zro­bi­łem już kok­tajl na całość: Picasso/Ribera/Cierniem koronowanie/Zaśnięcie Mat­ki Boskiej etc.). „Marze­nie”… Do Mar­fy i Jud­da raczej nigdy nie było po dro­dze (utkną­łem za to kie­dyś w Appa­la­chian Moun­ta­ins i to był mój naj­więk­szy „skok w bok”, jakie­go uda­ło mi się doko­nać w USA), nato­miast Zaślu­bi­ny Arnol­fi­nich zali­czy­łem wie­lo­krot­nie, napi­sa­łem na ich temat Prze­si­le­nie (zbieg oko­licz­no­ści, gdyż wyru­sza­jąc za Las Meni­nas, oka­za­ło się, że są coraz poważ­niej­sze „wido­ki na wido­ki”, że sztu­ka zosta­nie zre­ali­zo­wa­na w zachod­nio­eu­ro­pej­skich teatrach). Wia­do­mo, ile dziw­nych kli­ma­tów łączy te dwa płót­na (tzn. Zaślu­bi­ny Arnol­fi­nich i Pan­ny dwor­skie). Oglą­da­jąc jed­no z nich, z miej­sca ma się tzw. wewnętrz­ną potrze­bę, żeby zoba­czyć dru­gie. Ludzie inte­re­su­ją­cy, fascy­nu­ją­cy się np. Han­sem Mem­lin­giem, na pew­no zała­pią, o co tu cho­dzi. Czy w takim razie fina­ło­wy „haczyk” i moż­na pako­wać się na Andro­me­dę? O Las Meni­nas napi­sa­no tysią­ce arty­ku­łów i ksią­żek (w Pol­sce zaj­mo­wał się tym obra­zem m.in. Andrzej Wit­ko, Tajem­ni­ca Las Meni­nas, Wydaw­nic­two AA, Kra­ków 2006), każ­dy ma na ten temat wła­sną, sza­lo­ną lub mniej sza­lo­ną teo­rię (ponie­waż, jak wia­do­mo, „wszy­scy wie­dzą wszyst­ko” i nasz uko­cha­ny Kero­uac, o czym wie­lo­krot­nie już wspo­mi­na­łem). Więc oczy­wi­ście, wra­że­nie trój­wy­mia­ro­wo­ści, jakie­goś (odpo­wied­nio nie­po­ko­ją­ce­go) szy­bo­wa­nia PRZED (!) powierzch­nię płót­na, lek­ko demo­nicz­na, pię­cio­let­nia infant­ka Mał­go­rza­ta Tere­sa. Świa­tło – brak świa­tła. Dwor­skie kar­ły Maria Bar­bo­la i Nico­la­si­to, a przy szta­lu­gach sam arty­sta-czło­wiek (tak nazwa­no by go kie­dyś na Dol­nym Moko­to­wie), czy­li Velázqu­ez odzia­ny w strój Zako­nu św. Jaku­ba od Mie­cza (Zako­nu San­tia­go). Duży pies, któ­ry w innych „oko­licz­no­ściach” potra­fił­by z pew­no­ścią sku­tecz­nie dziab­nąć. W lustrze odbi­ja się oczy­wi­ście para kró­lew­ska, tego gadże­tu nie dało rady unik­nąć. Mak­sy­mal­na „nie­zwy­kłość”, tropy/znaki/sygnały. Chcia­ło­by się jak Tytus wsko­czyć  tam choć­by na chwi­lę do środ­ka, spraw­dzić, czy dwor­ka Dona María Agu­sti­na Sar­mien­to nie jest przy­pad­kiem z por­ce­la­ny i jakie­go typu napój poda­je na tacy Dona Isa­bel de Vela­sco… Rodzaj psy­cho-podró­ży. Nie­po­kój, że to jest wła­śnie TEN komu­ni­kat. Zapo­da­nie z rów­no­le­głe­go poli­go­nu. Czu­jesz, że to list nada­ny do cie­bie i stu­diu­jesz go, obser­wu­jąc skó­rę. Podob­nie jak to było z Arnol­fi­ni­mi van Eyc­ka. Duży, wewnętrz­ny nie­po­kój. Frak­cja prze­ra­żo­nych! Prze­kaz z przeszłości/przyszłości, zabu­rze­nia cza­so­prze­strzen­ne, sta­tek-mat­ka? Lekarz zawa­lił­by nas z miej­sca kolo­ro­wy­mi pastyl­ka­mi… Coś się z pew­no­ścią nie zga­dza, więc tego typu „pro­jek­cje” potra­fią sku­tecz­nie gnę­bić pod­czas całe­go ziem­skie­go poby­tu. Las Meni­nas, Madryt, Sier­ra de Guadar­ra­ma…

Mało „popraw­ny poli­tycz­nie” prze­ryw­nik w Par­ku Reti­ro (Parque del Reti­ro). Rado­sne lwy pla­żo­we, boule (kul­ki), jog­ging & jog­ging, fit­ness & pod­ryw, moda na tatu­aże z lat 50., jaz­da na rol­kach wzmac­nia mię­śnie poślad­ków (cze­go wyraź­nie nie zała­pu­ją uwa­le­ni tam w tru­pa mło­dzi Ango­le). To naj­więk­szy park w Madry­cie, rekla­mo­wa­ny jako opty­mal­ne miej­sce dla zako­cha­nych oraz jesz­cze z  inne­go powo­du. Fak­tycz­nie, ten inny „powód” jest dość oso­bli­wy. „Somos Cató­li­cos”, a jed­nak mamy tu do czy­nie­nia z rodza­jem „zakłó­ce­nia” (w Tali­ba­no­wie nie było­by to raczej moż­li­we). W pusz­czy cze­ka­ją na nas odmien­ne byty? Coś w tym jest 🙂 Pomnik Lucy­fe­ra. Ponoć jedy­ny na glo­bie. Angel Caido (Upa­dły Anioł) wyko­na­ny został w 1874 roku przez hisz­pań­skie­go rzeź­bia­rza Ricar­do Bel­le­ve­ra (gościa od słyn­ne­go, madryc­kie­go ołta­rza ze św. Mar­ci­nem na koniu). Pro­jekt finan­so­wał hisz­pań­ski rząd, obiekt zyskał mię­dzy­na­ro­do­wą sła­wę, w 1878 roku otrzy­mał nagro­dę na wysta­wie świa­to­wej w Pary­żu, a potem zain­sta­lo­wa­no go już na sta­łe w Par­ku Reti­ro. Owi­nię­ty wężem Lucy­fer jest w pew­nym sen­sie dostoj­ny, ma bar­dzo przy­jem­ne (jak to anio­ły) pro­mie­nio­wa­nie… „Czu­wa nad swo­im graj­doł­kiem”. Zero maka­brycz­nych „efek­tów spe­cjal­nych”, ludzie do nie­go przy­zwy­cza­je­ni, dla tury­stów mega-atrak­cja. Nikt tam się na nie­go w pro­te­ście nie wspi­na, nie rzu­ca pojem­ni­ka­mi z far­bą i nie pró­bu­je pole­wać go świę­co­ną wodą. Nie budzi kon­tro­wer­sji. Rol­ki i wino, dziew­czy­ny z Boli­wii, ostre makijaże/perfumy/woda koloń­ska… Prze­strzeń „ibe­ro”… Kom­plet­nie osob­ny, nie­kie­dy nie­źle prze­ry­so­wa­ny orna­ment, do poko­cha­nia, ale nie dla wszyst­kich i nie­ko­niecz­nie od pierw­sze­go wej­rze­nia. Dziw­ne, nigdy wcze­śniej w Bar­ce­lo­nie, Gra­na­dzie czy Kadyk­sie nie wyczu­wa­łem podob­nych „wibra­cji”. Ska­za­ny jestem widocz­nie na mia­stecz­ko Medel­lin i Estre­ma­du­rę, na zaku­rzo­ne legen­dy o hisz­pań­skich awan­tur­ni­kach.

Mój przed­ostat­ni dzień w Madry­cie to oczy­wi­ście poezja! Jeź­dzi­my po magicz­nych kra­inach i roz­pro­wa­dza­my tam bursz­tyn oraz obra­zy w nie­zro­zu­mia­łym sty­lu action-pain­ting. Sku­tecz­nie wkur­wia­my tym obra­żo­ne na całą pla­ne­tę jury i smut­nych, cze­ka­ją­cych już na swo­je­go zasłu­żo­ne­go Nobla pse­do­me­ta­fi­zy­ków. A kon­kret­nie akcja w samym ser­cu tego skom­pli­ko­wa­ne­go mia­sta o kli­ma­cie sub­tro­pi­kal­nym typu śród­ziem­no­mor­skie­go, pod czuj­nym okiem pamiąt­ko­wych figu­rek Fran­ci­sco Fran­co Behamonde’a, tzn. wśród rega­łów wypeł­nio­nych lite­ra­tu­rą, w księ­gar­ni Despe­ra­te Lite­ra­tu­re: “Despe­ra­te Lite­ra­tu­re is a joint pro­ject betwe­en Cra­ig Wal­zer, Corey Eastwo­od, Char­lot­te Delat­tre and Ter­ry Cra­ven. Betwe­en them they own Atlan­tis Books in San­to­ri­ni, Gre­ece, Book Thug Nation and Human Rela­tions in Bro­oklyn, NY, US. Despe­ra­te Lite­ra­tu­re is a new inter­na­tio­nal book­shop in Madrid, Spa­in. Along with the very best col­lec­tion of used English books in the city, the shop also car­ries a lar­ge selec­tion of quali­ty books in Spa­nish, French and a varie­ty of other lan­gu­ages”. Nasz wie­czór: “Mar­cus Sle­ase reads from ‘The Spi­rit of the Bath­tub’ and pre­sents Grze­gorz Wro­blew­ski, also reading from his newest work, ‘Zero Visi­bi­li­ty’”. I było tak­że małe wyja­śnie­nie doty­czą­ce moich aktyw­no­ści z bał­tyc­ki­mi naszyj­ni­ka­mi, sfor­mu­ło­wa­ne przez solid­nych orga­ni­za­to­rów… „Let us intro­du­ce Grze­gorz: His poetry has con­nec­tions to the anti-poetry of Nica­nor Par­ra, the dark come­dy of Samu­el Bec­kett, the raw punk­ness and absur­di­ty of Andrzej Bur­sa, and the sur­re­alist pro­se poems of Char­les Simic. Legen­da­ry poetry cri­tic Mar­jo­rie Per­loff says of Grze­gorz ‘[he is] the true poetic chro­nic­ler of our twen­ty-first cen­tu­ry dia­spo­ra in all its absur­di­ties and anxie­ties’”. Falo­wa­nia były bar­dzo pozy­tyw­ne, w czym zasłu­ga sze­fa księ­gar­ni Terry’ego Cra­ve­na, czy­ta­ją­ce­go ze mną Mar­cu­sa Slease’a i zgro­ma­dzo­nej tam mul­ti-kul­ti, czuj­nej publicz­no­ści. Ponie­waż moje „Zero Visi­bi­li­ty” (Los Ange­les 2017) zosta­ło wyda­ne w wer­sji dwu­ję­zycz­nej, mogłem zapre­zen­to­wać wier­sze rów­nież po pol­sku, a Mar­cus tłu­ma­cze­nia Pio­tra Gwiaz­dy po angiel­sku. Bar­dzo lubię takie wła­śnie roz­wią­za­nia. Ludzie mają wte­dy oka­zję posłu­chać ory­gi­nal­ne­go brzmie­nia, ryt­mu, przyspieszeń/redukcji/rozwinięć jęz. pol­skie­go, porównać/skonfrontować to z prze­kła­da­mi.

Nowa książ­ka Mar­cu­sa The Spi­rit of the Bath­tub (Apo­ca­lyp­se Par­ty, Phi­la­del­phia, USA 2018), bar­dzo uda­na! Ta noma­dycz­na poezja idzie cią­gle do przo­du, roz­wi­ja się, „burzy i budu­je”, nie ma w niej sła­bych, nadę­tych sekwen­cji. Dobra, kon­kret­na nota-dro­go­wskaz na stro­nie wydaw­nic­twa: „Expe­rien­ce sur­re­al tales from the bath­tubs of South Korea, Utah, Tur­key, Ita­ly, Poland, and Lon­don. Vibra­tion the­ra­py with Spi­rit mon­keys. Try­ing to defi­ne your­self is like try­ing to bite your own teeth. The emo­tio­nal weights are shi­fting. Dan­cing and acro­ba­tics in the mul­ti-ver­se. It is an expan­si­ve big bath per­son. It is the mirac­le that dis­so­lves in the bath­tub like a lump of sugar. Welco­me to the les­ser lights of the bar­do. In the mil­ky clo­uds of the bath­tub you will never be sober. Hel­lo my old friend. Tune in to signals from ano­ther uni­ver­se. It looks just like this one”. W zbio­rze tym spo­ro jest pol­skich akcen­tów, poja­wia­ją się zna­ne nam sygna­ły: wodka/Zabka/Słonecznik/karczma/kompot/Biedronka itd. Pamię­tam, jak kil­ka lat temu w Lon­dy­nie, po wspól­nym czy­ta­niu, „nie­zbyt” z tego powo­du zado­wo­lo­na była jed­na z obec­nych tam pol­skich pisa­rek, ode­bra­ła to jako rodzaj zbyt­niej iro­nii, jakie­goś naśmie­wa­nia się z „dostoj­nych”, rodzi­mych kli­ma­tów. Kom­plet­nie nie zała­pa­ła tej lite­ra­tu­ry! Mówisz „słoń­ce” i od razu jesteś fanem zgub­nych wpły­wów glo­bal­ne­go ocie­ple­nia. Dla osób ewen­tu­al­nie zain­te­re­so­wa­nych poezją Mar­cu­sa Slease’a pole­cam bar­dzo traf­ny komen­tarz Nomad life Pio­tra Gwiaz­dy w jego dosko­na­łym cyklu Trans­po­si­tions (Jacket2): https://jacket2.org/commentary/nomad-life
Na koniec jeden z moich ulu­bio­nych wier­szy Mar­cu­sa z The Spi­rit of the Bath­tub.

Mar­cus Sle­ase

A brief histo­ry of the spa

In a moun­ta­in inn
cal­led karcz­ma
with she­ep skins
on the wall
stud­ded
wooden cha­irs
play­ing moun­ta­in
music
we dip­ped
our home­ma­de che­ese
& ham san­dwi­ches in it
6 hours of wal­king
the tra­il of sharp rocks
& toe going stiff
in a lit­tle town
cal­led Ustron
looking
for spas
& mirac­le cures
wal­king with nor­dic
ski poles
thro­ugh the stre­ets