22/07/18

Fioletowe borowiki

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Czte­ry ponoć naj­bar­dziej psy­cho­pa­tycz­ne zna­ki zodia­ku. Oka­zu­je się, że Bliź­nię­ta, czy­li moja oso­ba, rów­nież na tej mało szla­chet­nej liście. Ludzie spod tego zna­ku, „jeśli będą chcia­ły osią­gnąć jakąś korzyść, chęt­nie posu­ną się do szan­ta­żu, wyko­rzy­stu­jąc jakieś pouf­ne infor­ma­cje czy zdję­cia zro­bio­ne z ukry­cia”. Zabaw­ne zwłasz­cza te zdję­cia z ukry­cia 🙂 Nato­miast zasta­no­wi­ło mnie, że rów­nież Ryby! Aku­rat na Rybach dosko­na­le się znam. Mia­łem z nimi nie­jed­ną „dro­gę krzy­żo­wą”. Tutaj się w 100% zga­dzam: „Ryby są chy­ba naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym typem, bo w życiu nie posą­dzi­ło­by się ich o skłon­no­ści psy­cho­pa­tycz­ne. To takie deli­kat­ne, czu­łe i empa­tycz­ne oso­by!”. Więc nastro­jo­we lato w mie­ście Køben­havn. Na zewnątrz hym­ny Wikin­gów i gril­lo­wa­nie. „Słoń­ce tak moc­no pra­ży mnie…” Fil­mo­we, wypa­czo­ne hor­ro­ry 🙂 „Koło krzy­we, łap turyst­kę za grzy­wę”. Dama ser­ca (oblu­bie­ni­ca)? Cięż­ko przy­ata­ko­wać z takim hasłem, w cza­sach schyłku/degrengolady, w sce­ne­rii całe­go tego zamie­sza­nia z okrut­nym wybi­ja­niem człe­ko­kształt­nych w reszt­kach dżun­gli na Filipinach/Borneo, lepiej było­by może napi­sać „moja dmu­cha­na lal­ka” albo oddał­bym z miej­sca ner­kę za Rebel lub Jasmi­ne (kla­sy­kier­ki, jak nie masz pod ręką mini­mum 50 tys. $ w gotów­ce, to nie da rady w te total­ne świa­ty, nawet na jed­ną szyb­ką sesję, w kali­for­nij­skim realu-raju się wkom­po­no­wać). Wir­tu­al­ne więc tyl­ko sce­ny-rosza­dy (mimo że zaraz zapro­te­stu­je jakaś pani/pan speł­nie­ni pod wzglę­dem psy­cho­fi­zycz­nym w naturze/borowikowym cam­pin­gu, z uży­wa­ną mazdą/toyotą + posia­da­ją­cy orien­ta­cję w igrasz­kach Poli­kra­te­sa z Samos, nie mówiąc już o per­for­me­rach z cza­su post­mo­der­ni­zmu – nie­złe roz­wi­nię­cie, praw­da?). Moskwa prze­czysz­czo­na z bez­pań­skich psów, ponie­waż trze­ba nam chle­ba & igrzysk. Nie­po­ko­ją­ce myśli o zacho­dzie słoń­ca (słoń­ca nie ma, to tyl­ko oszu­ka­na lam­pa high-tech, zawie­szo­na nad naszym przy­głu­pim akwa­rium). Więc się przy­mi­la­my & pod­szczy­pu­je­my. Sto­łu­je­my w austra­lij­skich restau­ra­cjach, gdyż mię­so kro­ko­dy­la to prze­cież nie kotlet scha­bo­wy. Czy­ta­my (żeby nie wypaść z kur­su) wywia­dy w „Paris Review” i sie­dzi nam z nudów w głów­kach jakaś glo­bal­na rewolucja/rewolta. Nigdy nie docho­dzi­my do trans­kon­ty­nen­tal­nych poro­zu­mień. Ty kochasz pta­ki, a ja taran­tu­le… Mar­so­we czo­ło, cze­go się nie zro­bi dla ochro­ny przed natar­czy­wy­mi eks­tre­mi­sta­mi (mimo że sami taki­mi w rze­czy­wi­sto­ści jeste­śmy, spu­ści­li­śmy w szam­bo całą ordę zaró­żo­wio­nych z wra­że­nia  kan­dy­da­tów, wyznaw­ców, fila­te­li­stów etc.). Nie ma wąt­pli­wo­ści, dyk­ta­tu­ra się umoc­ni­ła i będzie nadal robić nas w chu­ja, czy­li… wypa­da zacząć od sie­bie, ale to prze­cież, jak dobrze wie­my, nie­wy­ko­nal­ne. Pro­szę mi nie zaglą­dać pod podusz­kę itd. I nie kry­ty­ko­wać Kraw­czy­ka, to taki sam, cięż­ko zasu­wa­ją­cy arty­sta estra­do­wy jak każ­dy inny, zbun­to­wa­ny „jah” (lub disco polo). „Nie ma żad­nej serio miło­ści, gra­ne są tyl­ko pozo­ry, rodzaj tanie­go zauro­cze­nia” – wyja­śni­ła mi kie­dyś dama ser­ca, pięk­na, dwu­me­tro­wa blon­dyn­ka z dys­kret­nym makijażem/tatuażem i na srebr­nych obca­sach z impor­tu. Naj­pierw dziel­nie zasu­wa­ła w bran­ży kolo­ro­wych komik­sów o smo­kach i świa­tach duchów (co mnie dopro­wa­dzi­ło do tzw. upad­ku moral­ne­go), a potem, gdy nie poma­ga­ła już tera­pia botu­li­no­wa typu A, zaję­ła się dzia­łal­no­ścią poli­tycz­ną & cha­ry­ta­tyw­ną, w czym oczy­wi­ście dziel­nie jej kibi­co­wa­łem. Nie potra­fi­łem do koń­ca okre­ślić, o jaką linię/poglądy mogło­by ewen­tu­al­nie cho­dzić, ale cze­go się nie robi dla damy ser­ca… Obcię­ta gło­wa nadal tam jakoś na asfal­cie mruga/mryga i nie prze­sta­je się z roz­ma­rze­nia śli­nić. „Modli­twy są waż­ne, bez nich nie było­by kru­cjat”. Zanik oso­bo­wo­ści, reduk­cja logicz­ne­go myśle­nia, „sta­jesz się pion­kiem w grze”, tak wła­śnie może zadzia­łać „zauro­cze­nie”, ponie­waż nie ma żad­nej serio miło­ści etc. Ponad­to dmu­cha­ne lal­ki mogą też prze­ste­ro­wać życie, nie ma więc wyj­ścia. Rewolucja/rewolta. Za spra­wę taką czy sra­ką. Kom­plet­nie bez zna­cze­nia. Wszyst­kim rzą­dzi i tak zauro­cze­nie. Dyk­ta­tu­ra się umoc­ni­ła i będzie nadal robić nas w chu­ja… I w takiej budu­ją­cej, opty­mi­stycz­nej atmos­fe­rze („róż­no­rod­ny ide­owo & nie­jed­no­li­ty orga­ni­za­cyj­nie”), pole­cia­łem na pro­mo­cję cze­skie­go wybo­ru wier­szy do Pra­gi. Było mi tro­chę dziw­nie. Dama ser­ca na bary­ka­dach, a ja „poetry trans­la­ted into the Czech”. Skom­pli­ko­wa­ne ukła­dy kar­micz­ne… Wyrzu­ty sumie­nia obcię­tej gło­wy. Gło­wa przy­rze­kła sobie jed­nak „prze­strzen­ną uczci­wość”, kon­cen­tra­cję i nie­roz­glą­da­nie się za pod­rób­ka­mi Rebel & co. Posta­wę mniej kon­wen­cjo­nal­ną (jak na cza­sy schyłku/degrengolady). Zbro­ję joan­ni­tów-szpi­tal­ni­ków: „Out of the­se girls pas­sing by/ The tales they tell of men/ I’m not waiting on a lady/ I’m just waiting on a friend”.

Cze­ski wybór nosi tytuł Han­se­no­vic vana (Weles, Brno 2018), czy­li po pol­sku Wan­na Han­se­nów. Książ­ka pod takim samym (tzn. pol­skim) tytu­łem uka­za­ła się w 2013 roku nakła­dem WBPi­CAK w Pozna­niu. Dla kogoś być może więc „zmył­ka”, ale w przy­pad­ku tej cze­skiej akcji cho­dzi o kom­po­zy­cję wier­szy zarów­no z cza­sów dość już odle­głych (Ciam­ko­wa­to­ści życia itd.), jak i naj­now­szych utwo­rów, choć­by z Cho­ro­by Mor­gel­lo­nów (2018). Jest to zupeł­nie inna całość. Retro­spek­tyw­na podróż… Auto­rem prze­kła­dów, duchem całe­go przed­się­wzię­cia jest Bog­dan Tro­jak. Pięk­na postać, mój przy­ja­ciel od (z górą) 20 lat. I tak­że tzw. zbieg oko­licz­no­ści („nie wie­rzy­my w zbie­gi oko­licz­no­ści”, powie­dział­by zapew­ne jakiś bojo­wo nasta­wio­ny do świa­ta, eme­ry­to­wa­ny dzia­łacz z Luc­che­se), pra­wie w tym samym cza­sie, co Cho­ro­ba Mor­gel­lo­nów, uka­za­ła się w Pol­sce jego książ­ka, wybór poetyc­ki Stryj Kaich się żeni (WBPi­CAK – Miej­skie Cen­trum Kul­tu­ry w Byd­gosz­czy, 2018) w rewe­la­cyj­nym tłu­ma­cze­niu Micha­ła Taba­czyń­skie­go. Bog­dan to jeden z naj­istot­niej­szych poetów glo­bu, nie mam tu żad­nych wąt­pli­wo­ści i wspa­nia­le się sta­ło, że jest teraz po pol­sku! Pro­szę koniecz­nie do jego książ­ki dotrzeć. Zoba­czyć, co tam się dzie­je. Jakie to pere­gry­na­cje. Tutaj, przy oka­zji, „ponie­waż przez sekun­dę jestem w tele­wi­zji” – Rafał (Waw­rzyń­czyk), spójrz koniecz­nie na wier­sze Bog­da­na Tro­ja­ka, rów­nież dla­te­go, że wspo­mnia­łeś kie­dyś w „Małym For­ma­cie” o moich „dekla­ra­cjach” doty­czą­cych Lor­ki… Utwo­ry Bog­da­na dosko­na­le spraw­dza­ją się tak­że w wer­sjach anglo­ję­zycz­nych. Ostat­nio mie­li­śmy przy­kład w ame­ry­kań­skim piśmie sie­cio­wym „Past Sim­ple” (tłum. Lucie Miko­laj­ko­va). Tam zresz­tą bar­dzo inte­re­su­ją­cy poli­gon, oprócz takich potęż­nych nazwisk jak np. Sha­ron Mesmer czy Tim Atkins, bar­dzo dobre pol­skie „zapo­da­nie”, uda­ne prze­kła­dy, m.in. Nata­lia Malek, Basia Klic­ka, Rena­ta Senk­tas, Mał­go­sia Leb­da… W Pra­dze byłem jakieś 15 lat (?) temu. Deli­kat­ny black-out, zasta­na­wia­łem się jak teraz wyglą­da, kogo spo­tkam, czy uda mi się usnąć w hote­lo­wym poko­ju etc. Trzy mie­sią­ce i pięć odpo­wied­nio róż­nią­cych się kra­jów. Nie jestem typem podróż­ni­ka, niby wszę­dzie tzw. glo­ba­li­za­cja, ale mimo wszyst­ko potra­fi to sku­tecz­nie czło­wie­ko­wi namie­szać. Z poprzed­nich odwie­dzin w tym mie­ście zapa­mię­ta­łem dobrze „nie­ofi­cjal­ny” wie­czór piw­ny z cze­ski­mi pisa­rza­mi. Jed­nym z nich, z któ­rym się szyb­ko doga­da­łem, był Petr Stan­cik. Już wte­dy bar­dzo zna­na tam postać. I kil­ka mie­się­cy temu, jesz­cze przed wyjaz­dem w związ­ku z „Las Meni­nas”, Bog­dan pode­słał mi do Kopen­ha­gi jego Młyn do mumii (tłum. na pol­ski Miro­sław Śmi­giel­ski, Wyd. Sta­ra Szko­ła). Książ­ka otrzy­ma­ła naj­waż­niej­szą cze­ską nagro­dę lite­rac­ką „Magne­sia Lite­ra” w kate­go­rii pro­zy, na okład­ce rekla­mo­wa­na jest jako „mistycz­ny por­no-gastro thril­ler z XIX-wiecz­nej Pra­gi”. Zain­try­go­wa­ny zabra­łem ją ze sobą do Madry­tu. Miesz­ka­łem na począt­ku w Geta­fe (kolej­ką pod­miej­ską jakieś 20 minut do centrum/serca hisz­pań­skiej sto­li­cy) i mia­łem do dys­po­zy­cji m.in. wspa­nia­łą alta­nę, gdzie mogłem się mak­sa skon­cen­tro­wać. Oprócz „Mumii” Stan­ci­ka w podró­ży towa­rzy­szy­li mi Kord Nata­lii Malek, Tyle nie­zna­nych ryb Anny Maty­siak, Sny ucker­mär­ke­rów Mał­go­si Leb­dy (zbio­ry te już wcze­śniej dokład­nie zna­łem, chcia­łem je jed­nak ponow­nie, w innych deko­ra­cjach zewnętrz­nych, prze­ana­li­zo­wać) oraz pro­za­tor­ska książ­ka Łuka­sza Szo­py Fio­le­to­wy ple­cak i trzy her­ba­ty. Lite­rac­ka „kom­po­zy­cja” ide­al­nie się spraw­dzi­ła. Opty­mal­na faza na te aku­rat (bar­dzo odmien­ne, ale w wie­lu momen­tach kore­spon­du­ją­ce, „prze­ci­na­ją­ce się”) reje­stry. Nato­miast Stan­cik i jego Młyn do mumii zro­bił mi tak dokład­ną, psy­cho­de­licz­ną intro­duk­cję Pra­gi, że wsia­da­jąc w Danii do samo­lo­tu „Czech Air­li­nes”, mia­łem wra­że­nie, że już stam­tąd wra­cam, że teraz pora przejść się z jakimś pro­sto­li­nij­nym miło­śni­kiem kwiatów/liści/porostów do lasu Hare­skov (& zero grzy­bów psy­lo­cy­bi­no­wych), gdzieś z dala od świa­ta bur­de­li, tajem­ni­czych świą­tyń i magicz­nych loka­li gastro­no­micz­nych. Stan­cik jest nie­pod­wa­żal­nym mistrzem pro­zy, ultra­su­ge­styw­nym, w sen­sow­nych, prze­my­śla­nych pro­por­cjach bru­tal­nym i potra­fią­cym (co cha­rak­te­ry­stycz­ne dla tam­tej­szych wri­te­rów) ope­ro­wać czar­nym humo­rem. Genial­nie zaba­wia się z czy­tel­ni­kiem. Figu­res współ­cze­snej lite­ra­tu­ry, to oczy­wi­ste. Szyb­ki prze­rzut, kumulusy/teleportacja i zawi­ta­łem w mie­ście nad rze­ką Wełta­wą.

„Kra­ków pięk­ny tro­chę śmier­dzi a poza tym po staremu/ W Piw­ni­cy pod Bara­na­mi ban­da zgre­dów i szpanerów/ Wol­no się sączy czar­na kawa w Rio/ Wód­ka droż­sza co poza tym chy­ba nic się nie zmie­ni­ło” – ta przed­po­to­po­wa wizjo­ner­ka Maleń­czu­ka ide­al­nie się spraw­dza nie tyl­ko w Kra­ko­wie, ale też w War­sza­wach, Pra­gach, Sie­dl­cach, Lon­dy­nach itd. Wystar­czy jed­nak doko­nać małe­go manew­ru, poże­glo­wać tra­sa­mi Grze­siu­ków, Hra­ba­li, wyru­szyć w zaka­mar­ki Bro­nxu i nagle jeste­śmy na Satur­nach. I nie musi­my być sztucz­ny­mi scho­la­sty­ka­mi. Trzy sekun­dy i komu­ni­ku­je­my się z cha­rak­ter­ny­mi ludź­mi hono­ru, któ­rzy wie­dzą coś napraw­dę istot­ne­go o poezji/muzyce/handlu kala­fio­ra­mi. Dobrze mieć obok sie­bie kogoś zawo­do­we­go, oso­bę, któ­ra nas popro­wa­dzi, a nie „wypro­wa­dzi”. W moim przy­pad­ku był taką oso­bą Bog­dan Tro­jak. To są rów­nież kli­ma­ty moc­no sen­ty­men­tal­ne. Nie potra­fi­łem poże­gnać się ze Stan­ci­kiem. Cze­luść mnie wte­dy na całość porwa­ła. Cena spo­tkań z ludź­mi o nie­prze­cięt­nych świa­do­mo­ściach. Tro­chę tam nawi­ja­li­śmy o pre­de­sty­na­cji, nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek odwie­dzę znów Pra­gę. Cho­dzi­ło­by mi na przy­kład o kil­ka roz­mów, m.in. z pew­nym gościem z loka­lu „Sana­to­rium” (piwo „Kozel”, 30 cze­skich koron za kufel).

W zbie­gi oko­licz­no­ści, jak napi­sa­łem przed chwi­lą, raczej nie wie­rzy­my (czy­li bar­dzo moż­li­we, że jest jed­nak ina­czej), a tu incydent/przygoda ze zbio­rem Anny Maty­siak Tyle nie­zna­nych ryb (Convi­vo, War­sza­wa 2018). Zawsze inte­re­so­wa­ła mnie histo­ria zato­nię­cia stat­ku MS Gustloff. Wia­do­mo, moja rodzin­ka od stro­ny ojca z Wol­ne­go Mia­sta Gdań­ska, nie­jed­no­krot­nie się tam wspo­mi­na­ło o pija­nym raj­dzie koman­do­ra pod­po­rucz­ni­ka (dowód­cy radziec­kie­go okrę­tu radziec­kie­go S‑13, któ­ry „w sta­nie wska­zu­ją­cym na spo­ży­wa­nie”, stor­pe­do­wał Gustlof­fa) Alek­san­dra Mari­ne­ski. Mari­ne­sko za swój „wyczyn” nie otrzy­mał tytu­łu „Boha­te­ra Związ­ku Radziec­kie­go”, został nato­miast zde­gra­do­wa­ny za „sys­te­ma­tycz­ne pijań­stwo i roz­wią­złość oby­cza­jo­wą” i dość szyb­ko prze­nie­sio­ny do rezer­wy. Tra­ge­dia (tysią­ce cywi­li) MS Gustlof­fa była przez dłu­gie lata tema­tem tabu. Ofi­cjal­nie nie chcia­no się na ten temat wypo­wia­dać. Roz­pro­wa­dza­no za to plot­ki, że na jego pokła­dzie mogła się znaj­do­wać „Bursz­ty­no­wa Kom­na­ta” itd. Byłem wła­śnie na fali (kolej­ne­go) fil­mu doku­men­tal­ne­go na ten temat, wyobra­ża­łem sobie sko­wyt giną­cych w wodzie ludzi, całą okrut­ną klau­stro­fo­bię „wyda­rze­nia”… A w kil­ka dni potem otrzy­ma­łem od Maty­siak zbiór poetyc­ki Tyle nie­zna­nych ryb. Książ­ka w jakiś prze­dziw­ny spo­sób otwo­rzy­ła mi się naj­pierw na stro­nie 10, na wier­szu zaty­tu­ło­wa­nym… „MS Gustloff”. Więc takie wła­śnie cza­ry-mary. Nie są to oczy­wi­ście utwo­ry „histo­rycz­ne”, kolej­na, niekontrolowana/zjechana apo­te­oza „małych kra­in”. Mimo wszyst­kich tych wyraź­nych akcen­tów „toż­sa­mo­ścio­wych”,  raczej opo­wieść czy­sto bud­dyj­ska, uniwersalna/konceptualna, o zna­cze­niu każ­de­go (mini­mal­ne­go nawet) „ruchu, zakłó­ce­nia ato­mi­stycz­ne­go”, o kon­se­kwen­cjach odległych/mniej odle­głych zda­rzeń dla nasze­go obec­ne­go (przy­szłe­go?) życia/oddychania. Shi­kan­ta­za… Tre­ning & uciecz­ka z blo­ku­ją­cych nas pół­kul. Nie­ludz­ki pro­ces. Echo i cie­nie, któ­re nie pozwa­la­ją na nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie, a jed­nak przy­wo­łu­je­my je cią­gle do sie­bie, bo tyl­ko obcu­jąc z nimi, może­my pró­bo­wać się speł­nić, zro­zu­mieć (wyczuć), po co, dla­cze­go, skąd i dokąd, w jakim wła­ści­wie celu tutaj się na chwi­lę roz­go­ści­li­śmy. Prze­sko­czyć je lub okrut­nie (na zasa­dzie tige­ra w klat­ce) oswo­ić, zada­nie gra­nicz­ne i nie zawsze wyko­nal­ne. Pra­ca nad tym sta­je się (jed­nak) pod­sta­wo­wym sen­sem ist­nie­nia. A klasz­tor­na siła, wytrwa­łość, uciecz­ka z boro­wi­ko­we­go cam­pin­gu, nega­cja uży­wa­nej mazdy/toyoty? Wyj­ście poza ato­my jest naj­czę­ściej tyl­ko (aż) zro­zu­mie­niem ich fatal­nej, zanad­to logicz­nej (?) lodo­wa­to­ści… Czy moż­na to wszyst­ko zare­je­stro­wać w poezji? Ope­ru­jąc gra­ficz­ny­mi zna­ka­mi? W przy­wo­ła­nym tu wier­szu „MS Gustloff” sygna­ły są bar­dzo moc­ne, dosko­na­le wypo­zio­mo­wa­ne, oto ostat­nie linij­ki: „w uciecz­ce nad zalew wiśla­ny umarł pradziadek/ bo skoń­czy­ły się leki/ gdy­bym poszła zno­wu może bym/ zna­la­zła grób mówi bab­cia Lisa/ było widać jak/ MS Gustloff z daleka/ kła­niał się różo­we­mu słońcu/ do peł­na”. Jed­na z naj­bar­dziej uda­nych ksią­żek poetyc­kich, jakie ostat­nio czy­ta­łem. Na okład­ce i w środ­ku są foto­gra­fie wyko­na­ne przez autor­kę tek­stów. Bar­dzo dobrze to wszyst­ko ze sobą klan­gu­je. Mia­łem od razu (pozy­tyw­ne) sko­ja­rze­nie z moim ulu­bio­nym okre­sem tech­nik mie­sza­nych Tapie­sa, z jego mono­chro­ma­mi czy „beto­no­wy­mi” obiek­ta­mi. Moż­na to „zare­je­stro­wać”, zarów­no jako rodzaj mikro­ko­smo­su, „bak­te­ryj­nie”, ale rów­nież odwrot­nie, na zasa­dzie tele­sko­pu skie­ro­wa­ne­go w gwiaz­dy. Tak, „kolaps obło­ku mole­ku­lar­ne­go”… Na jed­no w sumie wycho­dzi. Widzia­łem w sie­ci inne zdję­cia Anny Maty­siak i nawet jak idą w świa­ty inten­syw­niej­szych kolo­rów, dają podob­ny, dla mnie aku­rat zde­cy­do­wa­nie medy­ta­cyj­ny, roz­sze­rza­ją­cy „pole widze­nia” rezul­tat. Jest taki cha­ry­zma­tycz­ny kawa­łek Bre­ako­utów „Co sta­ło się kwia­tom”, pomy­śla­łem o nim jak ostat­nio po raz kolej­ny koń­czy­łem lek­tu­rę Tylu nie­zna­nych ryb.