03/06/19

Kasa

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Mie­sza­nie mojej oso­by w tej dir­ty niby-deba­cie o pła­ce­niu czy nie-pła­ce­niu w pismach lite­rac­kich w PL? Dywa­ga­cje o lirycz­nych popę­dach i efek­tyw­nych zasa­dach dzia­ła­nia sto­do­ły? Rela­cje mię­dzy sprze­da­ją­cym a kupu­ją­cym? Busi­ness cyc­les in eco­no­mics? Na fej­sie stwier­dzi­łem jedy­nie fakt/fuckt, doty­czą­cy moich zero­wych wyna­gro­dzeń z Bru­lio­nu. Jakoś wca­le mnie wte­dy i nadal nie dołu­ją­cy… I jakie tam neo­li­be­ra­li­zmy? Panie, ujmij pan tro­chę– jak mawia­ją zwo­len­ni­cy suma z dwó­ma. Bal­ce­ro­wi­cze, kon­fe­sjo­na­ły, dwor­scy piew­cy. Kolej­na halu­cy­na­cja. Kola­bo­ra­cja, szu­ka­nie ali­bi… Nie­czy­ste sumie­nie, jak ze świę­tych opo­wie­ści! Har­cer­ska ośmior­ni­ca, czer­wo­na medu­za, zamiast instynk­tow­nych – choć­by ‒ inter­pre­ta­cji. Strach, że ktoś odważ­ny to w koń­cu solid­nie pod­su­mu­je. Marze­nie o wiecz­nym okre­sie ini­cja­cji. Pre­ten­sje w stro­nę (nie)nowoczesności z ust nie­zbyt już mło­dych, galo­pu­ją­cych za limu­zy­na­mi, dino. Kolej­na odsło­na mesja­ni­zmu. Tak zwa­na kla­sycz­na fał­szer­ka. Tym­cza­sem trze­ba podej­mo­wać ZAWSZE indy­wi­du­al­ne decy­zje. Czy poemat ma być wysła­ny na Mar­sa za fri­ko, czy miej­sce wysył­ko­we pła­ci itd. Co prze­strzeń to sytu­acja (roz­wią­za­nie, brak roz­wią­za­nia?). Bar­dziej „przej­mu­ją­ca” może się jed­nak zda­wać pań­stwo­wa żon­gler­ka środ­ka­mi (dota­cja­mi), para­li­żo­wa­nie i tak moc­no nędz­ne­go świat­ka rodzi­mej poezji etc. Albo mizer­na kwo­ta wol­na od opo­dat­ko­wa­nia. Albo-albo. Albo pra­ca na sto­łów­ce dla cier­pią­cych na brak gotów­ki bar­dów. Stad(k)o lubi rodzaj nie­po­ro­zu­mie­nia. Nie­zdro­wych przy­spie­szeń. Dzi­ki Zachód, 25 lat temu, itp. nie­zręcz­no­ści, pisząc tu dyplo­ma­tycz­nie, ponie­waż w nie­któ­rych oko­licz­no­ściach natu­ry dyplo(m)a(n)cja jest ponoć jed­nak jakoś tam pożą­da­na J, więc szyb­kie spro­sto­wa­nie. Żeby Babi­loń­czy­cy tak na oślep nie pod­cie­ra­li sobie sie­dze­nia walecz­ny­mi kow­bo­ja­mi czy kadra­mi z mistrza Fel­li­nie­go… Otóż, że tak powiem, aczkolwiek/lecz, w skró­cie prze­po­tęż­nym, gdyż za oknem Błę­kit wzy­wa do wypra­wy poza świat kla­wia­tu­ry… Na Dzi­kim Zacho­dzie (USA/UK/Australia/Skandynawia, dla przy­kła­du, w dodat­ku cza­sy obec­ne, współ­cze­sne – czy tak już dobrze?) za publi­ka­cję wier­szy w pismach lite­rac­kich (poda­wać ich nie­zli­czo­ne tytu­ły?), prestiżowych/akademickich/pokornych/niepokornych/nowych/starych/online/drukowanych, z regu­ły jedy­ną for­mą roz­li­cze­nia z auto­rem jest pode­sła­nie mu egzem­pla­rza autor­skie­go (lub lin­ku). I tak było „25 lat temu” i tak jest obec­nie (mamy 2019 rok, praw­da?). I są tak­że (nie­kie­dy) nie­spo­dzian­ki, miłe życio­we dodat­ki, jeśli jakiś skrom­ny czek poja­wi się na hory­zon­cie. Raz na sto razy („sie­dem razy po dwa razy, osiem razy raz po raz” – wstaw­ka dla miło­śni­ków muzy­ki ludo­wej). Więc „bo go temi widły… etc.” ‒ mistrzowie/znawcy śród­ziem­no­mor­skie­go wes­tchnie­nia i ich bojo­we zaple­cze od ochro­ny pana bizo­na, mogli­by się lek­ko roz­cza­ro­wać. Z całym sza­cun­kiem dla łow­ców głów, ale nie ma żad­nych dar­mo­wych bana­nów na Man­hat­ta­nie (na bana­na trze­ba cięż­ko zapra­co­wać głów­ką lub ramio­na­mi). Prze­cież ten mit został już chy­ba roz­pra­co­wa­ny set­ki lat temu… I na tzw. pocie­sze­nie, tyl­ko dla wytrwa­łych, tych od hasła: Tora, Tora, Tora: publi­ka­cje w pismach na Dzi­kim Zacho­dzie mogą uła­twić wyda­wa­nie tam ‘regu­lar­nych’ ksią­żek, dopro­wa­dzić do nawią­za­nia tak potrzeb­nych naszym wytrwa­łym mistrzom/znawcom śród­ziem­no­mor­skie­go wes­tchnie­nia i ich bojo­we­mu zaple­czu od ochro­ny pana bizo­na… kon­tak­tów per­so­nal­nych z isto­ta­mi nie­co ina­czej tworzącymi/myślącymi. Naszy­mi siostrami/braćmi funk­cjo­nu­ją­cy­mi w innych zakąt­kach pła­skiej Zie­mi. To napraw­dę może być zdro­we! Pisałem/mówiłem o tym set­ki razy. Żal dupę ści­ska, że trze­ba tak w nie­skoń­czo­ność, a tu nie­ustan­nie (od „25 lat”) tyl­ko sło­ne dusz­ki z Wie­licz­ki. Wal­czą­ce o doda­tek finan­so­wy za skła­dan­ki o treści/formie oczy­wi­ście prze­ło­mo­wej. A resz­tę pro­szę same­mu wycza­ić. Za co/z cze­go mogą żyć sio­stry & bra­cia na Man­hat­ta­nie (Har­le­mach), two­rzą­cy krótsze/dłuższe poema­ty. Prze­cież, sto­pu­jąc z miej­sca polu­cje spi­sko­we, nie każ­dy z nich przez 25 lat pra­co­wał dla Esco­ba­ra czy zasu­wał w pie­czar­kar­ni itd. Pora się więc prze­bu­dzić, co daw­no już chy­ba zro­zu­mie­li ci nie­licz­ni, ci od hasła: Tora, Tora, Tora.I na koniec. Moich obra­zów nie roz­da­ję za dar­mo ciociom/wujkom i miło­śni­kom sztu­ki eks­pe­ry­men­tal­nej. I chy­ba nie stwo­rzy­łem ich, doda­jąc do tuszu/akryli krwi pana bizo­na. Niech mu zie­mia… U kum­pla, na mojej wyspie, zakwi­tły wła­śnie uśmiech­nię­te, nie­przy­jem­ne w doty­ku kak­tu­sy.