teksty / Esej

Jutro nie nadejdzie. Ale czy na pewno?

Natalia Rybczak

Recenzja Natalii Rybczak, towarzysząca premierze książki Justyny Bargielskiej Kubek na tsunami, wydanej w Biurze Literackim 7 października 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Lek­tu­ra nowych tek­stów Justy­ny Bar­giel­skiej zawsze wyma­ga ode mnie zatrzy­ma­nia się i pozo­sta­wie­nia im cza­su i prze­strze­ni, by w peł­ni wybrzmia­ły. To nigdy są utwo­ry, o któ­rych moż­na tak od razu napi­sać kil­ka pochop­nych zdań, bo ryzy­ko potknię­cia się o banał czy wyświech­ta­ne, wyżu­te ze zna­czeń sche­ma­ty jest zbyt duże. Ta potrze­ba „roz­cho­dze­nia” lek­tu­ry oka­za­ła się szcze­gól­nie wyraź­na pod­czas spo­tka­nia z nowym tomem Kubek na tsu­na­mi (Biu­ro Lite­rac­kie 2025). To poezja znacz­nie inten­syw­niej­sza niż dotych­czas, być może dla­te­go, że tak bez­po­śred­nio i god­nie kon­fron­tu­je czy­tel­ni­ka z siłą doświad­cze­nia. Bar­giel­ska od lat sto­su­je stra­te­gię kon­fron­ta­cji mikro­świa­ta codzien­no­ści z ogro­mem kata­stro­fy, pry­wat­ne­go deta­lu z apo­ka­lip­tycz­nym reje­strem. W Kub­ku na tsu­na­mi ta kon­fron­ta­cja sta­je się na swój spo­sób pew­ną suge­styw­ną meta­fo­rą całe­go tomu. Kubek to nasz poręcz­ny, codzien­ny towa­rzysz, a tsu­na­mi to kata­stro­fal­ny żywioł nie do zatrzy­ma­nia, siła, któ­ra miaż­dży pro­por­cje i odbie­ra oddech. Kie­dy połą­czy­my ze sobą te dwa odmien­ne porząd­ki, może­my poku­sić się o stwier­dze­nie, że nowy tom Bar­giel­skiej jest podob­nym naczy­niem: nie­po­zor­nym, oszczęd­nym w for­mie, a jed­nak wypeł­nio­nym doświad­cze­niem,  któ­re w żad­nym wypad­ku się w nim nie mie­ści. Nie powstrzy­mu­je kata­kli­zmu, pozwa­la jed­nak poznać jego wyci­nek i nadać zna­cze­nie ska­li.

O poezji Bar­giel­skiej licz­ni kry­ty­cy (w tym ja) pisa­li już wie­le: że to poezja skon­den­so­wa­na, peł­na nad­mia­ru świa­ta i baśnio­wych kon­tra­stów, że jest peł­na nie­spo­dzie­wa­nych puent czy że jest prze­sy­co­na nad­cho­dzą­cą kata­stro­fą. To dia­gno­zy jak naj­bar­dziej traf­ne rów­nież w odnie­sie­niu do nowe­go tomu, jed­nak w Kub­ku... na uwa­gę zasłu­gu­je przede wszyst­kim język, któ­rym poet­ka opi­su­je rze­czy­wi­stość, to swo­iste roz­pę­dza­nie się wier­szy i ich cha­rak­te­ry­stycz­ne, Bar­giel­skie tem­po. Słow­ne fajer­wer­ki, nagłe zwro­ty i prze­sko­ki, zmie­nia­nie fra­zy, spe­cy­ficz­ne elip­sy – to wła­śnie one nada­ją tek­sto­wi rytm ner­wo­wej, pełen wtrą­ceń roz­mo­wy. Czy­tel­nik, bez opo­ru pod­da­ją­cy się temu tem­pu, czu­je się jed­no­cze­śnie pro­wa­dzo­ny za rękę, jak i wpro­wa­dzo­ny w stan quasi–transu. To wła­śnie wte­dy, nie­spo­dzie­wa­nie, poja­wia się zda­nie tak nagłe, tak nie­ty­po­we, że wyda­je się wtrą­co­ne zni­kąd – jak kamień wrzu­co­ny w spo­koj­ną wodę, zmie­nia­ją­cy gład­ki obraz tafli w coś poszat­ko­wa­ne­go, nie­zna­ne­go. Jed­no­cze­śnie w czy­tel­nicz­ce rodzi się odruch nie­pew­ne­go zawa­ha­nia: „Co to było?”. To zasko­cze­nie jest klu­czo­we, bo zmu­sza do powro­tu do poprzed­nie­go wer­su, do ponow­ne­go odczy­ta­nia i odna­le­zie­nia w nim sen­su. W wier­szach Bar­giel­skiej poja­wia­ją się takie szarp­nię­cia, któ­re dzia­ła­ją jak mikro­ko­la­że: nagłe eks­plo­zje obra­zów, roz­bu­cha­nie porów­nań, któ­re wcią­ga­ją i hip­no­ty­zu­ją, odwra­ca­jąc uwa­gę od linio­we­go toku nar­ra­cji. To doświad­cze­nie moż­na przy­rów­nać do oglą­da­nia fil­mu i nagłe­go ujrze­nia poje­dyn­cze­go kadru, któ­ry nie pasu­je do resz­ty sekwen­cji – cofasz się, prze­wi­jasz, pró­bu­jesz zła­pać spój­ność obra­zu. Utwo­ry Justy­ny Bar­giel­skiej dzia­ła­ją wła­śnie w ten spo­sób: każą się zatrzy­mać, zawró­cić, odczy­tać jesz­cze raz, bo ina­czej umknie ten moment dziw­no­ści: auto­kar nagle wybu­cha, ubra­nia zamó­wio­ne przez Vin­ted leżą nie­wy­pra­ne, unit 07 z Evan­ge­lio­na uka­zu­je rytm zato­ko­wy. To wła­śnie swo­iste szarp­nię­cia w lek­tu­rze, roz­sa­dza­nie naszych przy­zwy­cza­jeń języ­ko­wych, przy­po­mi­na­ją­ce kola­żo­wy flow, utrzy­mu­ją czy­tel­ni­ka w sta­nie cią­głe­go zaan­ga­żo­wa­nia.

Nie zna­czy to jed­nak, że w wier­szach Bar­giel­skiej są nie­po­trzeb­ne nad­dat­ki. Każ­de sło­wo, każ­dy gest w wier­szu zagar­nia tyl­ko to, co istot­ne, i nie pozo­sta­wia miej­sca na zbęd­ną ozdo­bę. Poezja Bar­giel­skiej jest poezją zbie­ra­ją­cą, wyła­wia­ją­cą deta­le, któ­re w codzien­no­ści mogły­by umknąć: morze kap­sli, tłu­stą gąsie­ni­cę wspi­na­ją­ca się po ręce, mil­czą­cą zmy­war­kę. To zbie­ra­nie świa­ta, jego frag­men­tów i nie­spo­dzie­wa­nych prze­bły­sków, momen­tów napię­cia codzien­no­ści, słu­ży oswa­ja­niu tego, co trud­ne, bole­sne i nie­ja­sne. Język, któ­rym autor­ka się posłu­gu­je, jest nie­zwy­kle cha­rak­te­ry­stycz­ny, roz­bu­do­wa­ny, wie­lo­kie­run­ko­wy, a przy tym zdol­ny łączyć ele­men­ty pozor­nie sprzecz­ne. Waż­niej­sze od wię­zi mię­dzy samy­mi zda­nia­mi oka­zu­ją się ich rela­cje z tym, co poza języ­kiem, z doświad­cze­nia­mi i uczu­cia­mi towa­rzy­szą­cy­mi pod­miot­ce w codzien­nym życiu. W obli­czu wyda­rzeń czy zmie­nia­ją­cych się oko­licz­no­ści Bar­giel­ska rezy­gnu­je z line­ar­nych kon­struk­cji, kie­ru­jąc sło­wo bez­po­śred­nio ku świa­tu. I może to wła­śnie dla­te­go tak trud­no jest dobrać się do tych wier­szy. Z jed­nej stro­ny ukła­da­ją się we w mia­rę chro­no­lo­gicz­nie uło­żo­ne mikro­po­wie­ści, z dru­giej zaś są zesta­wie­nia­mi scen i mno­go­ścią porów­nań, któ­ry­mi toru­ją dro­gę dla całej masy kon­tek­stów i pytań.

W poprzed­nich książ­kach Bar­giel­skiej odczu­wać dało się ruch, któ­ry mani­fe­sto­wał się przez czy­ny boha­te­rek; były one w dro­dze, opi­sa­ne w momen­cie wycho­dze­nia i wcho­dze­nia do pomiesz­czeń, w cią­głym „prze­ska­ki­wa­niu” od obra­zu do obra­zu, jak­by tekst nie pozwa­lał im zatrzy­mać się ani na chwi­lę, two­rząc wra­że­nie nar­ra­cyj­ne­go nie­po­ko­ju i cią­głej mobi­li­za­cji. Jed­nak w naj­now­szym tomie zamiast typo­we­go dla Bar­giel­skich pod­mio­tek roze­dr­ga­nia mamy raczej zatrzy­ma­nie, a nawet pewien rodzaj zawie­sze­nia. Pod­miot­ka w wier­szach patrzy w sufit, jak­by chcia­ła wyko­rzy­stać swo­ją ostat­nią godzi­nę nie na dzia­ła­nie, lecz na obser­wa­cję; pro­si o pod­pa­le­nie sto­su, na któ­rym stoi, wymy­śla rela­cje mię­dzy­ludz­kie czy roz­wa­ża bio­trans­fe­ren­cję w nie­ty­kal­ne słoń­ce. To ruch bar­dziej myśli, nie cia­ła. To o tyle cie­ka­we, że uka­zu­je kolej­ny etap „ist­nie­nia w świe­cie” Bar­giel­skie­go pod­mio­tu; pod­mio­tu, któ­ry prze­cież zawsze pod­kre­ślał cie­le­sne aspek­ty każ­de­go ze swo­ich doświad­czeń.

Ten bez­ruch jest też toż­sa­my ze śmier­cią, któ­ra od lat kła­dzie się cie­niem na poezji Bar­giel­skiej. W Kub­ku… poja­wia się ona poprzez kon­kret­ne obra­zy: mone­ty kła­dzio­ne na oczy, trut­ki na szczu­ry i śli­ma­ki, klę­cze­nie przy nie­mym kamie­niu, tłum gości na pogrze­bie, rze­ka zama­rza­ją­ca w ciszy czy sto­sy ciał w tle codzien­no­ści. Ten mar­twy kata­log mógł­by łatwo popaść w mar­ty­ro­lo­gię czy wznieść się w wyso­kie reje­stry lamen­tu, jed­nak Bar­giel­ska, jak zawsze, zgrab­nie uni­ka tej pułap­ki. Jej język – szcze­gól­nie w wier­szach poświę­co­nych zmar­łej mamie – raczej testu­je moż­li­wość pogo­dze­nia się z bólem niż pró­bu­je go wykrzy­czeć. Całe jej cier­pie­nie opar­te jest na pro­stych, dobit­nych zda­niach: „Przy­cho­dzi­li do mnie róż­ni, tyl­ko mama nie przy­szła.” („Opo­wiem ci, jak było po pogrze­bie, bejb”) czy „Nie będę ukry­wa­ła, mam potąd żywego// sia­dam na brze­gu patrzeć, jak zama­rza rze­ka” („Czy to ty jesteś tą dziew­czy­ną z bia­łe­go mał­żeń­stwa?”). W nowym tomie war­szaw­ska poet­ka poka­zu­je, że śmierć nie odbie­ra gło­su, wręcz prze­ciw­nie, zmu­sza do wynaj­dy­wa­nia nowych form, a cza­sem powro­tu do pro­stych, zwy­czaj­nych twier­dzeń lub poszar­pa­nych ryt­mów, któ­re same w sobie sta­ją się świa­dec­twem trwa­nia. Nie­waż­ne, że bogo­wie wal­czą­cy na dachach zatrzy­mu­ją się tyl­ko na chwi­lę – waż­ne, że zapis wal­ki i ich, i pod­miot­ki zosta­je w języ­ku. To nie są pró­by jed­nak pacy­fi­ka­cji tej roz­pa­czy, a raczej zamknię­cie oczu i pozwo­le­nie, aby roz­pacz przez pod­miot­kę po pro­stu prze­szła. W koń­cu pust­ka u Bar­giel­skiej nie jest tyl­ko bra­kiem, ale para­dok­sal­nym dowo­dem obec­no­ści – sko­ro coś zosta­wi­ło ślad, sko­ro moż­na porząd­ko­wać pamiąt­ki, to zna­czy, że ist­nia­ło napraw­dę. Gest żało­by nie jest więc dra­ma­tycz­nym roz­dzie­ra­niem szat, ale ostroż­nym segre­go­wa­niem wspo­mnień. To też czyn­ność nie unie­waż­nia­ją­ca bólu, lecz nada­ją­ca mu for­mę, pozwa­la­ją­ca wie­rzyć, że nawet kru­cha miłość, choć­by zre­du­ko­wa­na do śla­du, wciąż ist­nie­je, i wła­śnie dla­te­go, choć w tych wier­szach tak wie­le jest ciem­no­ści, wyobra­żeń nad­mia­ru utra­ty, mito­lo­gicz­nych wręcz zma­gań i nie­prze­nik­nio­nej czer­ni, Bar­giel­ska wciąż bie­rze świat z całą jego bole­sno­ścią. Jej poezja nie usu­wa cier­pie­nia, ale uczy, jak je unieść i jak radzi sobie z tą całą ciem­no­ścią miłość. I choć nie­mal wszyst­kie wier­sze poświę­co­ne mat­ce koń­czą się gestem bez­sil­nej roz­pa­czy, to w „Tren, kur­wa”, pod­miot­ka powta­rza naukę mat­ki: „co będzie, to będzie”, wręcz sym­bo­licz­nie, choć nie­śmia­ło, kie­ru­jąc twarz ku słoń­cu.

Bar­giel­ska wie­lo­krot­nie pod­kre­śla­ła w wywia­dach, że klu­czo­wym gestem wobec życia jest akcep­ta­cja tego, co trud­ne. „Powie­dzieć tak życiu, powie­dzieć tak śmier­ci i będzie ok”, jak wspo­mi­na­ła w wywia­dzie dla Biu­ra Lite­rac­kie­go. To zda­nie brzmi pięk­nie, zwłasz­cza sły­sza­ne z boku, jak afo­ryzm do zapa­mię­ta­nia albo cytat do wpi­sa­nia w zeszy­cie zło­tych myśli. Ale naj­now­sza książ­ka poet­ki poka­zu­je, że w prak­ty­ce nie jest to wca­le gest tak pro­sty. W Kub­ku na tsu­na­mi nie dosta­je­my więc już tyl­ko pro­stej dekla­ra­cji zgo­dy na życie i śmierć, lecz raczej zapis same­go docie­ra­nia do tej zgo­dy. To nie gest jed­no­ra­zo­wy, ale mozol­na, cza­sem bole­sna pra­ca języ­ka, któ­ra przy­po­mi­na bar­dziej oswa­ja­nie niż momen­tal­ną, peł­ną akcep­ta­cję. Książ­ka uka­zu­je, jak ta na swój spo­sób słyn­na akcep­ta­cja Bar­giel­skiej na doświad­cze­nia świa­ta nie poja­wia się od razu, ale wyra­sta z wie­lu cof­nięć, wahań, prób powta­rza­nia tej for­mu­ły, aż wresz­cie zaczy­na ona dzia­łać nie­co jak zaklę­cie: nie po to, by anu­lo­wać cier­pie­nie, ale by nauczyć się z nim żyć. Te gesty cof­nię­cia się, zapis pró­by akcep­ta­cji, „co będzie, to będzie”, cha­rak­te­ry­zu­je jed­nak zwię­złość w mówie­niu o gra­nicz­nych doświad­cze­niach; wła­śnie w tej oszczęd­no­ści i w tych ryt­micz­nych cię­ciach tkwi ogrom­na siła.

Poet­ka ponow­nie testu­je wytrzy­ma­łość słów i ich zdol­ność do utrzy­my­wa­nia sen­su w obli­czu tego, co pęka, ucie­ka i roz­pa­da się na czę­ści. To nie tyle poezja „o świe­cie”, ile poezja „w świe­cie”, uwi­kła­na w jego absurd, bóle i bły­ski. I wła­śnie dla­te­go, choć Bar­giel­ska każe nam chwi­la­mi błą­dzić wśród ury­wa­nych fraz i nie­spo­dzie­wa­nych szarp­nięć, w jej poezji obser­wu­je­my pro­ces mozol­ne­go ucze­nia się tego, że nawet w obli­czu śmier­ci miłość pozo­sta­je for­mą trwa­nia. To o tyle cie­ka­we, że do cha­rak­te­ry­sty­ki Bar­giel­skich pod­mio­tek – pod­mio­tek otwar­tych na doświad­cze­nia, iro­nicz­nych czy lek­ko gro­te­sko­wych – moż­na dodać jesz­cze jeden ele­ment, któ­ry w nowym tomie ujaw­nia się szcze­gól­nie moc­no: upór. Boha­ter­ki Bar­giel­skiej nie dają się łatwo wypchnąć ze świa­ta, nie ucie­ka­ją od nie­go, tyl­ko trwa­ją w nim pomi­mo chwil sła­bo­ści: cza­sem w mil­cze­niu, cza­sem w auto­iro­nii, a cza­sem w ner­wo­wym śmie­chu. I wła­śnie ten upór, sple­cio­ny ze skłon­no­ścią poet­ki do akcep­ta­cji świa­ta takim, jakim jest, i nie­ustan­ne­go testo­wa­nia gra­nic języ­ka, two­rzy naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­ny rys jej poezji. To on spra­wia, że wier­sze Bar­giel­skiej, zamiast być ele­gij­ną rezy­gna­cją czy naiw­ną, hur­ra­op­ty­mi­stycz­ną wia­rą, że „kie­dyś będzie lepiej” , brzmią jak zapis cią­głej wal­ki. Nie po to, by zwy­cię­żyć, ale po to, by się nie pod­dać. Jak powie sama pisar­ka w nowym wywia­dzie dla Biu­ra: „For­mą prze­trwa­nia jest trwa­nie”.

I to wła­śnie w tym napię­ciu kry­je się siła nowej książ­ki. Wier­sze nie obie­cu­ją, że tsu­na­mi da się zatrzy­mać czy oswo­ić; prze­ciw­nie, Bar­giel­ska poka­zu­je, że język jest zawsze „za mały” wobec doświad­cze­nia, że zawsze musi ponieść gdzieś klę­skę, ale jed­no­cze­śnie to jedy­ny język, jakim dys­po­nu­je­my, jedy­ny, jakim może­my pró­bo­wać opi­sać to, co doświad­cza­my. Bar­giel­ska więc wycią­ga kubek i pod­sta­wia go do fali, poka­zu­jąc czy­tel­ni­ko­wi to, co w nim pozo­sta­ło, kro­plę, któ­ra zawie­ra smak cało­ści. W ten spo­sób jej poezja sta­je się zapi­sem nie tyle klę­ski, ile same­go aktu sta­wia­nia opo­ru: upar­te­go, codzien­ne­go, powta­rza­ne­go. W koń­cu „prze­trwać i dotrwać to jedy­ny cel” – być może jedy­ny waż­ny, jedy­ny, któ­ry zosta­nie po tym, gdy nadej­dzie tsu­na­mi.

O autorze

Natalia Rybczak

Ur. 2001. Studiowała to i owo. Czasami pisze; publikowała teksty krytyczne w „Małym Formacie”, ,,Stonerze Polskim", ,,8. Arkuszu”, „Frazie” i „KONTENcie”. Posiada rozszerzającą się kolekcję zdjęć ładnych drzwi i okien. Mieszka w Krakowie.

Powiązania

Jeśli zabiję się dzisiaj, nie zobaczę, co może stać się jutro

wywiady / o książce Artur Burszta Justyna Bargielska

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Justy­ną Bar­giel­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Kubek na tsu­na­mi, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2025 roku.

Więcej