Lektura nowych tekstów Justyny Bargielskiej zawsze wymaga ode mnie zatrzymania się i pozostawienia im czasu i przestrzeni, by w pełni wybrzmiały. To nigdy są utwory, o których można tak od razu napisać kilka pochopnych zdań, bo ryzyko potknięcia się o banał czy wyświechtane, wyżute ze znaczeń schematy jest zbyt duże. Ta potrzeba „rozchodzenia” lektury okazała się szczególnie wyraźna podczas spotkania z nowym tomem Kubek na tsunami (Biuro Literackie 2025). To poezja znacznie intensywniejsza niż dotychczas, być może dlatego, że tak bezpośrednio i godnie konfrontuje czytelnika z siłą doświadczenia. Bargielska od lat stosuje strategię konfrontacji mikroświata codzienności z ogromem katastrofy, prywatnego detalu z apokaliptycznym rejestrem. W Kubku na tsunami ta konfrontacja staje się na swój sposób pewną sugestywną metaforą całego tomu. Kubek to nasz poręczny, codzienny towarzysz, a tsunami to katastrofalny żywioł nie do zatrzymania, siła, która miażdży proporcje i odbiera oddech. Kiedy połączymy ze sobą te dwa odmienne porządki, możemy pokusić się o stwierdzenie, że nowy tom Bargielskiej jest podobnym naczyniem: niepozornym, oszczędnym w formie, a jednak wypełnionym doświadczeniem, które w żadnym wypadku się w nim nie mieści. Nie powstrzymuje kataklizmu, pozwala jednak poznać jego wycinek i nadać znaczenie skali.
O poezji Bargielskiej liczni krytycy (w tym ja) pisali już wiele: że to poezja skondensowana, pełna nadmiaru świata i baśniowych kontrastów, że jest pełna niespodziewanych puent czy że jest przesycona nadchodzącą katastrofą. To diagnozy jak najbardziej trafne również w odniesieniu do nowego tomu, jednak w Kubku... na uwagę zasługuje przede wszystkim język, którym poetka opisuje rzeczywistość, to swoiste rozpędzanie się wierszy i ich charakterystyczne, Bargielskie tempo. Słowne fajerwerki, nagłe zwroty i przeskoki, zmienianie frazy, specyficzne elipsy – to właśnie one nadają tekstowi rytm nerwowej, pełen wtrąceń rozmowy. Czytelnik, bez oporu poddający się temu tempu, czuje się jednocześnie prowadzony za rękę, jak i wprowadzony w stan quasi–transu. To właśnie wtedy, niespodziewanie, pojawia się zdanie tak nagłe, tak nietypowe, że wydaje się wtrącone znikąd – jak kamień wrzucony w spokojną wodę, zmieniający gładki obraz tafli w coś poszatkowanego, nieznanego. Jednocześnie w czytelniczce rodzi się odruch niepewnego zawahania: „Co to było?”. To zaskoczenie jest kluczowe, bo zmusza do powrotu do poprzedniego wersu, do ponownego odczytania i odnalezienia w nim sensu. W wierszach Bargielskiej pojawiają się takie szarpnięcia, które działają jak mikrokolaże: nagłe eksplozje obrazów, rozbuchanie porównań, które wciągają i hipnotyzują, odwracając uwagę od liniowego toku narracji. To doświadczenie można przyrównać do oglądania filmu i nagłego ujrzenia pojedynczego kadru, który nie pasuje do reszty sekwencji – cofasz się, przewijasz, próbujesz złapać spójność obrazu. Utwory Justyny Bargielskiej działają właśnie w ten sposób: każą się zatrzymać, zawrócić, odczytać jeszcze raz, bo inaczej umknie ten moment dziwności: autokar nagle wybucha, ubrania zamówione przez Vinted leżą niewyprane, unit 07 z Evangeliona ukazuje rytm zatokowy. To właśnie swoiste szarpnięcia w lekturze, rozsadzanie naszych przyzwyczajeń językowych, przypominające kolażowy flow, utrzymują czytelnika w stanie ciągłego zaangażowania.
Nie znaczy to jednak, że w wierszach Bargielskiej są niepotrzebne naddatki. Każde słowo, każdy gest w wierszu zagarnia tylko to, co istotne, i nie pozostawia miejsca na zbędną ozdobę. Poezja Bargielskiej jest poezją zbierającą, wyławiającą detale, które w codzienności mogłyby umknąć: morze kapsli, tłustą gąsienicę wspinająca się po ręce, milczącą zmywarkę. To zbieranie świata, jego fragmentów i niespodziewanych przebłysków, momentów napięcia codzienności, służy oswajaniu tego, co trudne, bolesne i niejasne. Język, którym autorka się posługuje, jest niezwykle charakterystyczny, rozbudowany, wielokierunkowy, a przy tym zdolny łączyć elementy pozornie sprzeczne. Ważniejsze od więzi między samymi zdaniami okazują się ich relacje z tym, co poza językiem, z doświadczeniami i uczuciami towarzyszącymi podmiotce w codziennym życiu. W obliczu wydarzeń czy zmieniających się okoliczności Bargielska rezygnuje z linearnych konstrukcji, kierując słowo bezpośrednio ku światu. I może to właśnie dlatego tak trudno jest dobrać się do tych wierszy. Z jednej strony układają się we w miarę chronologicznie ułożone mikropowieści, z drugiej zaś są zestawieniami scen i mnogością porównań, którymi torują drogę dla całej masy kontekstów i pytań.
W poprzednich książkach Bargielskiej odczuwać dało się ruch, który manifestował się przez czyny bohaterek; były one w drodze, opisane w momencie wychodzenia i wchodzenia do pomieszczeń, w ciągłym „przeskakiwaniu” od obrazu do obrazu, jakby tekst nie pozwalał im zatrzymać się ani na chwilę, tworząc wrażenie narracyjnego niepokoju i ciągłej mobilizacji. Jednak w najnowszym tomie zamiast typowego dla Bargielskich podmiotek rozedrgania mamy raczej zatrzymanie, a nawet pewien rodzaj zawieszenia. Podmiotka w wierszach patrzy w sufit, jakby chciała wykorzystać swoją ostatnią godzinę nie na działanie, lecz na obserwację; prosi o podpalenie stosu, na którym stoi, wymyśla relacje międzyludzkie czy rozważa biotransferencję w nietykalne słońce. To ruch bardziej myśli, nie ciała. To o tyle ciekawe, że ukazuje kolejny etap „istnienia w świecie” Bargielskiego podmiotu; podmiotu, który przecież zawsze podkreślał cielesne aspekty każdego ze swoich doświadczeń.
Ten bezruch jest też tożsamy ze śmiercią, która od lat kładzie się cieniem na poezji Bargielskiej. W Kubku… pojawia się ona poprzez konkretne obrazy: monety kładzione na oczy, trutki na szczury i ślimaki, klęczenie przy niemym kamieniu, tłum gości na pogrzebie, rzeka zamarzająca w ciszy czy stosy ciał w tle codzienności. Ten martwy katalog mógłby łatwo popaść w martyrologię czy wznieść się w wysokie rejestry lamentu, jednak Bargielska, jak zawsze, zgrabnie unika tej pułapki. Jej język – szczególnie w wierszach poświęconych zmarłej mamie – raczej testuje możliwość pogodzenia się z bólem niż próbuje go wykrzyczeć. Całe jej cierpienie oparte jest na prostych, dobitnych zdaniach: „Przychodzili do mnie różni, tylko mama nie przyszła.” („Opowiem ci, jak było po pogrzebie, bejb”) czy „Nie będę ukrywała, mam potąd żywego// siadam na brzegu patrzeć, jak zamarza rzeka” („Czy to ty jesteś tą dziewczyną z białego małżeństwa?”). W nowym tomie warszawska poetka pokazuje, że śmierć nie odbiera głosu, wręcz przeciwnie, zmusza do wynajdywania nowych form, a czasem powrotu do prostych, zwyczajnych twierdzeń lub poszarpanych rytmów, które same w sobie stają się świadectwem trwania. Nieważne, że bogowie walczący na dachach zatrzymują się tylko na chwilę – ważne, że zapis walki i ich, i podmiotki zostaje w języku. To nie są próby jednak pacyfikacji tej rozpaczy, a raczej zamknięcie oczu i pozwolenie, aby rozpacz przez podmiotkę po prostu przeszła. W końcu pustka u Bargielskiej nie jest tylko brakiem, ale paradoksalnym dowodem obecności – skoro coś zostawiło ślad, skoro można porządkować pamiątki, to znaczy, że istniało naprawdę. Gest żałoby nie jest więc dramatycznym rozdzieraniem szat, ale ostrożnym segregowaniem wspomnień. To też czynność nie unieważniająca bólu, lecz nadająca mu formę, pozwalająca wierzyć, że nawet krucha miłość, choćby zredukowana do śladu, wciąż istnieje, i właśnie dlatego, choć w tych wierszach tak wiele jest ciemności, wyobrażeń nadmiaru utraty, mitologicznych wręcz zmagań i nieprzeniknionej czerni, Bargielska wciąż bierze świat z całą jego bolesnością. Jej poezja nie usuwa cierpienia, ale uczy, jak je unieść i jak radzi sobie z tą całą ciemnością miłość. I choć niemal wszystkie wiersze poświęcone matce kończą się gestem bezsilnej rozpaczy, to w „Tren, kurwa”, podmiotka powtarza naukę matki: „co będzie, to będzie”, wręcz symbolicznie, choć nieśmiało, kierując twarz ku słońcu.
Bargielska wielokrotnie podkreślała w wywiadach, że kluczowym gestem wobec życia jest akceptacja tego, co trudne. „Powiedzieć tak życiu, powiedzieć tak śmierci i będzie ok”, jak wspominała w wywiadzie dla Biura Literackiego. To zdanie brzmi pięknie, zwłaszcza słyszane z boku, jak aforyzm do zapamiętania albo cytat do wpisania w zeszycie złotych myśli. Ale najnowsza książka poetki pokazuje, że w praktyce nie jest to wcale gest tak prosty. W Kubku na tsunami nie dostajemy więc już tylko prostej deklaracji zgody na życie i śmierć, lecz raczej zapis samego docierania do tej zgody. To nie gest jednorazowy, ale mozolna, czasem bolesna praca języka, która przypomina bardziej oswajanie niż momentalną, pełną akceptację. Książka ukazuje, jak ta na swój sposób słynna akceptacja Bargielskiej na doświadczenia świata nie pojawia się od razu, ale wyrasta z wielu cofnięć, wahań, prób powtarzania tej formuły, aż wreszcie zaczyna ona działać nieco jak zaklęcie: nie po to, by anulować cierpienie, ale by nauczyć się z nim żyć. Te gesty cofnięcia się, zapis próby akceptacji, „co będzie, to będzie”, charakteryzuje jednak zwięzłość w mówieniu o granicznych doświadczeniach; właśnie w tej oszczędności i w tych rytmicznych cięciach tkwi ogromna siła.
Poetka ponownie testuje wytrzymałość słów i ich zdolność do utrzymywania sensu w obliczu tego, co pęka, ucieka i rozpada się na części. To nie tyle poezja „o świecie”, ile poezja „w świecie”, uwikłana w jego absurd, bóle i błyski. I właśnie dlatego, choć Bargielska każe nam chwilami błądzić wśród urywanych fraz i niespodziewanych szarpnięć, w jej poezji obserwujemy proces mozolnego uczenia się tego, że nawet w obliczu śmierci miłość pozostaje formą trwania. To o tyle ciekawe, że do charakterystyki Bargielskich podmiotek – podmiotek otwartych na doświadczenia, ironicznych czy lekko groteskowych – można dodać jeszcze jeden element, który w nowym tomie ujawnia się szczególnie mocno: upór. Bohaterki Bargielskiej nie dają się łatwo wypchnąć ze świata, nie uciekają od niego, tylko trwają w nim pomimo chwil słabości: czasem w milczeniu, czasem w autoironii, a czasem w nerwowym śmiechu. I właśnie ten upór, spleciony ze skłonnością poetki do akceptacji świata takim, jakim jest, i nieustannego testowania granic języka, tworzy najbardziej rozpoznawalny rys jej poezji. To on sprawia, że wiersze Bargielskiej, zamiast być elegijną rezygnacją czy naiwną, hurraoptymistyczną wiarą, że „kiedyś będzie lepiej” , brzmią jak zapis ciągłej walki. Nie po to, by zwyciężyć, ale po to, by się nie poddać. Jak powie sama pisarka w nowym wywiadzie dla Biura: „Formą przetrwania jest trwanie”.
I to właśnie w tym napięciu kryje się siła nowej książki. Wiersze nie obiecują, że tsunami da się zatrzymać czy oswoić; przeciwnie, Bargielska pokazuje, że język jest zawsze „za mały” wobec doświadczenia, że zawsze musi ponieść gdzieś klęskę, ale jednocześnie to jedyny język, jakim dysponujemy, jedyny, jakim możemy próbować opisać to, co doświadczamy. Bargielska więc wyciąga kubek i podstawia go do fali, pokazując czytelnikowi to, co w nim pozostało, kroplę, która zawiera smak całości. W ten sposób jej poezja staje się zapisem nie tyle klęski, ile samego aktu stawiania oporu: upartego, codziennego, powtarzanego. W końcu „przetrwać i dotrwać to jedyny cel” – być może jedyny ważny, jedyny, który zostanie po tym, gdy nadejdzie tsunami.