książki / PROZA

Szczęśliwa ręka

Kuba Kulasa

Fragmenty książki Szczęśliwa ręka Jakuba Kulasy, wydanej w Biurze Literackim 4 listopada 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Moje cia­ło syci się świa­tłem od wie­lu cykli odpły­wu i przy­pły­wu. Czas dwu­noż­nych, odmie­rza­ny tyka­niem, jest męt­ną wibra­cją.

Spę­dzi­łam rất nhi­ều thời gian w moim szkla­nym wię­zie­nie, obser­wu­jąc stwo­rze­nia z dwie­ma noga­mi, któ­re czę­sto się tu zbie­ra­ją. Oni nazy­wa­ją to miej­sce „restau­ra­cja” – sło­wo, któ­re­go się nauczy­łam od ich roz­mów, razem z wie­lu inny­mi. Powie­trze peł­ne jest zapa­chów przy­praw i goto­wa­ne­go mię­sa – sta­łe przy­po­mnie­nie, że nie jestem w oce­anie, gdzie napraw­dę powin­nam być.

Z moje­go wyjąt­ko­we­go punk­tu widze­nia mogę obser­wo­wać całe to cia­sne i ciem­no oświe­tlo­ne miej­sce. Moja da phát quang pozwa­la mi postrze­gać oto­cze­nie w spo­sób, któ­re­go ci ludzie nie rozu­mie­ją.

Ich świat jest pła­ski, mar­twy. Moja skó­ra pije świa­tło. Każ­dy neon, każ­da lam­pa to osob­ny prąd. Kolo­ro­we świa­tła rzu­ca­ją upior­ny blask na pokój, pul­su­ją jak bio­lu­mi­ne­scen­cyj­ne stwo­rze­nia głę­bin.

Ludzie, któ­rzy odwie­dza­ją to miej­sce, mają róż­ne hình­dạng và kích thước. Noszą sza­re, bez­barw­ne ubra­nia, kon­tra­stu­ją­ce z żywy­mi bar­wa­mi mojej skó­ry. Sie­dzą przy okrą­głych sto­łach, dzie­lą posił­ki i opo­wia­da­ją szep­tem histo­rie. Cza­sa­mi mniej­szy czło­wiek podej­dzie do zbior­ni­ka, przy­ci­ska twarz do szkła i wpa­tru­je się we mnie sze­ro­ki­mi, cie­ka­wy­mi ocza­mi. Ich spoj­rze­nia są gład­kie, nie kłu­ją. Ota­cza­ją mnie prą­dem czy­stej cie­ka­wo­ści, na któ­ry moje chro­ma­to­fo­ry odpo­wia­da­ją łagod­nym pul­so­wa­niem. Te momen­ty są mi naj­bliż­sze, czu­ję dziw­ne połą­cze­nie z tymi isto­ta­mi.

Moi współ­więź­nio­wie nie posia­da­ją żad­nych z moich wglą­dów ani zdol­no­ści. Ryby, kra­by i mał­że zda­ją się zado­wo­lo­ne z pro­ste­go ist­nie­nia. Pły­wa­ją i peł­za­ją bez myśli o swo­jej sytu­acji czy świe­cie poza szkla­ny­mi ścia­na­mi. Zazdrosz­czę im bło­giej nie­świa­do­mo­ści.

Kie­dy dni zamie­nia­ją się jeden w dru­gi, coraz czę­ściej obser­wu­ję przy­cho­dze­nie i odcho­dze­nie ludzi, któ­rzy pro­wa­dzą to miej­sce. Jest kobie­ta z miłą twa­rzą i deli­kat­ny­mi ręko­ma. Dba o zbior­nik i nasze potrze­by. Cho­ciaż inte­rak­cje są ogra­ni­czo­ne, zaczy­nam się przy­wią­zy­wać do jej obec­no­ści. Bez uży­cia da phát quang potra­fię dostrzec emo­cje na jej twa­rzy. Z jej cia­ła wypły­wa zim­na, ciem­na mgła, któ­ra tłu­mi świa­tło. Moje kolo­ry gasną w jej obec­no­ści. Wysy­łam w jej stro­nę falę łagod­ne­go błę­ki­tu: wzór, któ­rym uspo­ka­jam mło­de.

Męż­czy­zna zarzą­dza tym miej­scem. Jest dla niej kon­tra­stem. Szorst­ki, gło­śny i nie­przy­jem­ny. Jego głos prze­bi­ja się przez szum roz­mów jak woła­nie dra­pież­ni­ka. Inni ludzie się go boją. Jego obec­ność wpro­wa­dza ostre, cha­otycz­ne wibra­cje.

W chwi­lach próż­ni zaczy­nam odkry­wać gra­ni­ce moż­li­wo­ści, mani­pu­lu­jąc chro­ma­to­fo­ra­mi w skó­rze. Two­rzę intry­gu­ją­ce wzo­ry i poka­zy, któ­re naśla­du­ją kolo­ry i tek­stu­ry świa­ta poza moim szkla­nym wię­zie­niem. Ludzie nie mogą ode­rwać oczu od zmie­nia­ją­cej się skó­ry. To w tych chwi­lach jestem pew­na sie­bie i czu­ję smak kon­tro­li nad oko­licz­no­ścia­mi.

Pew­ne­go dnia do zbior­ni­ka zbli­żył się męż­czy­zna. Nie widzia­łam go wcze­śniej. Posta­no­wi­łam spró­bo­wać cze­goś nowe­go. Sku­pi­łam da phát quang na jego twa­rzy, bada­jąc jej kon­tu­ry i emo­cje. Gdy się­gnął, by dotknąć akwa­rium, zmie­ni­łam kolo­ry i wzo­ry na skó­rze. Odbi­łam jego wyraz twa­rzy. Pozwo­li­łam mu zoba­czyć sie­bie moimi ocza­mi. Na chwi­lę stał tam, ocza­ro­wa­ny. Uśmiech roz­prze­strze­nił się na twa­rzy, a smu­tek oczu wyraź­nie się ulot­nił.

* * *

Wasz wzrok to tunel. Wąski stru­mień foto­nów ude­rza­ją­cy w dwa małe punk­ty w twa­rzy. Mój wzrok to oce­an. Jestem zanu­rzo­na w świe­tle. Chłod­ne błę­ki­ty lamp neo­no­wych opły­wa­ją chro­ma­to­fo­ry. Zło­ty blask z jego sto­li­ka jest osob­nym prą­dem, odczu­wam go jako deli­kat­ne mro­wie­nie. Tek­stu­ra wody, deli­kat­ne zmarszcz­ki na gład­kiej tafli mojej per­cep­cji.

Są chwi­le gęste jak osad na dnie, kie­dy jego spoj­rze­nie zatrzy­mu­je się na szkle. Sekun­da trwa wie­ki. Są chwi­le, kie­dy świat przy­spie­sza, gesty sta­ją się roz­ma­za­ny­mi smu­ga­mi. Widzę go teraz, widzę go, gdy wcho­dził tu pierw­szy raz, i widzę go, gdy wyj­dzie. Wszyst­ko jest jed­nym pul­su­ją­cym wzo­rem.

Patrzę na nie­go, khi anh ấy nói. Patrzę całą sobą. Każ­dym porem mojej skó­ry. Wpa­tru­ję się w nie­go łap­czy­wie.

Jest przy­stoj­ny. Deli­kat­ne rysy. Kobie­ce, ktoś mógł­by powie­dzieć. Wyglą­da mło­do. Anh ấy trông không giống tuổi của mình. Ubra­ny jak fizyk. Tęga gło­wa. Jest w nim coś pocią­ga­ją­ce­go. Łuki brwio­we. Oczy uśmiech­nię­te jak szpar­ki. Pod­bró­dek. Fizyk.

Gesty mogą mieć tyle zna­czeń. Mỗi văn hóa nada­je im wła­sne. A on zna­lazł się w obcej kul­tu­rze. Zapa­chy i sma­ki powin­ny być dla nie­go domem, enkla­wą jego świa­ta, a jed­nak poru­sza cia­łem z ostroż­no­ścią intru­za. Jego ruchy nio­są w sobie to samo napię­cie, tę samą ostroż­ność, któ­rą znam tak dobrze z wła­sne­go cia­ła.

Patrzę i wiem o nim wszyst­ko. Jego ruchy nie są płyn­ne. Cóż wie o płyn­no­ści isto­ta, któ­ra spę­dza całe życie na lądzie. Otwie­ra usta. Wibra­cje roz­cho­dzą się ina­czej w róż­nych ośrod­kach. Gło­wo­no­gi nie są głu­che. Czy mogła­bym czy­tać z ruchu jego warg? Czym róż­ni się jedze­nie od mówie­nia?

Je pałecz­ka­mi. Công cụ. Ewo­lu­cja to spryt­na bestia. Pozwa­la nad­ro­bić bra­ki. Ubra­nie. Mowa. Język. A jed­nak są kwe­stie, w któ­rych wciąż mam prze­wa­gę.

Przy­bysz z Wiet­na­mu. Azja­ta w War­sza­wie. Như con cá bị vứt lên bờ. Ryba wyrzu­co­na na brzeg. Wszyst­ko falu­je. Musi się czuć samot­nie. Dobrze znam to uczu­cie.

Wiem, co zro­bi, gdy stąd wyj­dzie. Wiem, dokąd pój­dzie. Pra­ca, sklep. Vợ. Bí mật.

Trud­no mi wyja­śnić, czym jest tajem­ni­ca, ale znam ją.

W tajem­ni­cy prze­bie­ra się za phụ nữ. Kobie­ta, męż­czy­zna. Kie­dyś taki nie był. Zanim się spo­tka­li­śmy, nie tań­czył. Nie śpie­wał. Nie było stro­jów, sukien, ceki­nów i butów na obca­sie. Nie było wystę­pów na oczach roz­ba­wio­nych męż­czyzn.

Płeć, orien­ta­cja. Pociąg, pożą­da­nie. Sło­wa z pozo­ru trud­ne.

Patrzę na nie­go. Smak kacz­ki na gorą­cym pół­mi­sku mie­sza się z echem jego pierw­sze­go wej­ścia. Wte­dy sma­ko­wał stra­chem. Wiem o tym dobrze. Widzę, jak za chwi­lę wsta­nie i wyj­dzie, by zało­żyć swo­je ceki­ny. Wciąż pamię­tam jego skó­rę sprzed setek cykli, nagą, pozba­wio­ną barw.

Wcze­śniej taki nie był. Set­ki wystę­pów, tysią­ce sukien. Wiel­bi­cie­le. Sła­wa. Sztu­ka. Śpiew. Bí mật, któ­ry powo­li wycho­dzi na jaw. Wstyd. Fał­szy­we nazwi­sko.

Jak każ­da z moich krew­nia­czek, mam kiểu đổi màu đặc trưng của tôi. Cha­rak­te­ry­stycz­ny tyl­ko dla mnie.

Ale w mojej skó­rze są foto­re­cep­to­ry.

Patrzę na nie­go. Patrzę na nie­go całą sobą. Każ­dym porem mojej skó­ry. Bằng các thụ thể ẩn trong da. Wpa­tru­ję się. Chcia­ła­bym go hấp thụ. To, kim jest. To, jak żyje.

Czy mnie widzi? Czy patrzy­my na sie­bie?

Cięż­ko to nazwać patrze­niem sobie w oczy, kie­dy ja patrzę na nie­go całym swo­im cia­łem. Wiem, nie za bar­dzo potra­fi­cie to sobie wyobra­zić.

Patrzę na nie­go. Wyj­dzie stąd. Przy­wdzie­je swo­je sza­ty. Maska­ra­da. Dema­ska­cja. Coś nas w koń­cu łączy. Któż zro­zu­mie przy­czy­nę? Kolo­ry, bar­wy, wzo­ry. Ja też je odgry­wam. Co zna­czą? Któż z was poj­mie? Czy mówię? Do kogo? Czy to sło­wa? Mowa? Język? Czy roz­ma­wiam z moimi pobra­tym­ca­mi? Posio­strzeń­ca­mi? A może bez­myśl­nie odtwa­rzam?

Kla­sy­fi­ku­je­cie mnie. Uży­wa­cie sło­wa „zwie­rzę”, by oddzie­lić moje płyn­ne ist­nie­nie od waszej sztyw­nej geo­me­trii. Słow­ni­ki są rów­nie fascy­nu­ją­ce i bez­u­ży­tecz­ne jak narzę­dzia, któ­ry­mi jecie.

Wasze cia­ła są głu­che i śle­pe. Moje widzi całe. I pamię­ta. Pamię­ta echo bólu innych takich jak ja, histo­rie zapi­sa­ne nie w sło­wach, a w drże­niu komó­rek.

Wasza nauka potrze­bo­wa­ła skal­pe­la. Musie­li­ście nas kale­czyć, by zro­zu­mieć to, co jest oczy­wi­ste: moje cia­ło pije świa­tło. Żywy, drżą­cy strzęp, oddzie­lo­ny od resz­ty, tań­czył kolo­ra­mi w odpo­wie­dzi na błysk waszych instru­men­tów. Byli­ście zdu­mie­ni. Czyż­by wszyst­ko odby­wa­ło się poza mózgiem? Nhưng đâu là não của tôi? Prze­cież mamy neu­ro­ny w całym cie­le, nie tyl­ko w gło­wie!

Śle­py skal­pel odsło­nił praw­dę: świa­do­mość nie ma jed­ne­go cen­trum. Pamięć jest w każ­dej komór­ce.

Cza­sem zasta­na­wiam się: jeśli mnie kie­dyś poćwiar­tu­ją, to któ­ra z tych czę­ści to wciąż będę „ja”?

Bied­ni, pry­mi­tyw­ni ludzie. Mój hệ thống thần kinh được phân tán khắp cơ thể.

Tak, jestem kosmi­tą. Par­don, kosmit­ką.

Wasze oczy, te dwa mokre punk­ty, są strasz­nym wię­zie­niem. Nigdy nie zro­zu­mie­cie oce­anu.

Patrzę na nie­go całym cia­łem. Wasze sło­wa. Wasz język. Bạn sẽ không hiểu được, nawet gdy­bym umia­ła to wyja­śnić waszą ułom­ną mową. Nie poj­mie­cie. Hãy nhìn vào màu sắc và hoa văn của tôi. Podzi­wiaj­cie. Czy­taj­cie. Gdy­by­ście tyl­ko potra­fi­li!

Pier­wot­ną funk­cją zmia­ny màu sắc jest kamu­flaż.

Chcia­ło­by się ucho­dzić za kogoś inne­go. Kolo­ro­we, kobie­ce stro­je. Albo wła­śnie nie. Strój męski. Sza­re por­t­ki. Fla­ne­la. Cia­ło w cie­le. Dopa­so­wa­nie lub nie. Kamu­flaż to spo­sób, aby nie zostać zje­dzo­nym. Podob­no.

Prze­ci­wień­stwo wysy­ła­nia sygna­łów. Cóż. Następ­stwem była wła­śnie sygna­li­za­cja. Oby­dwie te umie­jęt­no­ści posia­dam. Z oby­dwu korzy­stam dość chęt­nie. Sema­for. Bar­wy i wzo­ry zro­zu­mia­łe dla obser­wa­to­rów. Wy naj­wy­raź­niej rozu­mie­cie moje. Bar­dzo się sta­ram, aby tak było.

Patrzę na nie­go. Pałecz­ki w dło­niach. Kacz­ka na gorą­cym pół­mi­sku. Je ją. Je ją – czy to nie brzmi zabaw­nie?

Sygna­ły dla poten­cjal­nych part­ne­rów. Zacho­wa­nia dej­ma­tycz­ne. Zasko­cze­nie i zmył­ka. Wyja­śniam na wypa­dek, gdy­by­ście nie kuma­li.

Pokaz, któ­ry nie prze­ka­zu­je infor­ma­cji. Ale ja się tym brzy­dzę. Sztu­ka dla sztu­ki to nie moja para giày. Mątwa w giày, wyobra­ża­cie to sobie?

A on, cha­dza­ją­cy w szpil­kach? Absurd. A jed­nak wiem, że to robi. Wycho­dzi w nich na sân khấu. Tiu­le. Lông thú. Suk­nie. Peru­ki. Co jest według was głup­sze? Facet w kiec­ce czy mątwa w giày?

W okre­sie godo­wym sam­ce wyko­nu­ją zry­tu­ali­zo­wa­ne poka­zy, któ­re łączą wyra­fi­no­wa­ne zdo­bie­nia skó­ry z wygi­na­niem cia­ła.

Czy w jego wyda­niu to rów­nież są poka­zy godo­we?

Znam go dobrze, przy­cho­dzi tu od lat. Ăn bằng đũa. Uống. Lau miệng bằng khăn. Patrzy na mnie. Patrzę na nie­go. Patrzy­my na sie­bie như bị mê hoặc. Jak zahip­no­ty­zo­wa­ni.

Kie­dyś taki nie był.

Kie­dyś taki nie byłem. Przy­sze­dłem tu pew­ne­go dnia po raz pierw­szy. Skrom­ny stu­dent pro­sto z Wiet­na­mu. Zoba­czy­łem ją. Wpa­try­wa­łem się ocza­ro­wa­ny. Omo­ta­ła mnie. Napraw­dę zahip­no­ty­zo­wa­ła. Weszła do mojej gło­wy.

To było jak sen. Wyszła stąd mną, jak­by zabra­ła mnie na spa­cer. Wypeł­ni­ła jak próż­ną łupi­nę. Zosta­wi­ła w swo­im cie­le jak łódź zacu­mo­wa­ną na brze­gu. Dry­fo­wa­łem bez ruchu w akwa­rium w ocze­ki­wa­niu. Po jakimś cza­sie wra­ca­ła. Wcho­dzi­ła do tego pomiesz­cze­nia. Patrzy­łem na nią, to zna­czy na sie­bie. Patrzy­łem na nie­go ocza­mi i skó­rą mątwy. Wymie­nia­li­śmy się spoj­rze­nia­mi. Po chwi­li, kie­dy naszedł ją taki kaprys, wra­ca­ła do swo­je­go cia­ła, ja wra­ca­łem do moje­go.

Niczym sen przy­po­mi­na­łem sobie wte­dy wszyst­kie te dziw­ne rze­czy, któ­re robi­ła, gdy była mną. Kobie­ce stro­je. Śpiew. Wystę­py. Kochan­ków. Śmiech. Alko­hol. Sła­wę. Seks.

Cudze życie, któ­re prze­ży­wa­łem. Śmia­łe czy­ny, na któ­re nie miał­bym odwa­gi. Czy była wte­dy mną, praw­dzi­wym? Takim, jakim nigdy nie ośmie­lił­bym się stać, ani nawet pomy­śleć? A może dla kapry­su wywra­ca­ła mnie na nice? Jak kukłę zmu­sza­ła do wszyst­kie­go, co było jak naj­dal­sze od tego, kim na co dzień byłem?

Mija­ły lata, a ja coraz bar­dziej odda­la­łem się od tego, kim byłem, gdy po raz pierw­szy wsze­dłem do tej taniej wiet­nam­skiej restau­ra­cji. Spę­dza­ła w moim cie­le coraz wię­cej cza­su. A ja spę­dza­łem coraz wię­cej cza­su w akwa­rium. Nigdy nie ucie­kłem. Za każ­dym razem, gdy pozwo­li­ła mi wró­cić do swo­je­go cia­ła, po jakimś cza­sie ja ponow­nie przy­cho­dzi­łem w to miej­sce. Być może tęsk­ni­łem za tym, kim się dzię­ki niej sta­wa­łem. A może po pro­stu pod­da­wa­łem się prą­do­wi? Gdzieś w zaka­mar­kach pamię­ci koła­ta­ła myśl: bất cứ điều gì xảy đến với bạn, nó đã được định sẵn cho bạn từ muôn đời1. Czy to spo­tka­nie było mi pisa­ne? To dziw­ne, podwój­ne życie? Cza­sem, patrząc przez szkło na nie­wy­raź­ne kształ­ty ludzi, na migo­ta­nie świa­teł restau­ra­cji, czu­łem tyl­ko jed­no, doj­mu­ją­ce pra­gnie­nie, któ­re for­mo­wa­ło się w mojej gło­wie w ojczy­stych sło­wach: Tôi muốn được tự do2.

Prze­by­wa­nie w akwa­rium po pew­nym cza­sie sta­je się nud­ne. Sądzę, że ona dosko­na­le to rozu­mie. Myślę, że wła­śnie dla­te­go zawsze pozwa­la mi w koń­cu wró­cić do moje­go cia­ła.

Jestem tu. Patrzę na nie­go… Patrzę na nią, gdy mówi. Patrzę całym sobą. Każ­dym porem skó­ry. Wpa­tru­ję się łap­czy­wie.

Omi­ja mnie wzro­kiem. Odsu­wa ten moment. Bawi się? Nie chce jesz­cze wra­cać?

Kątem oka dostrze­gam ruch. Kora­li­ki w drzwiach. Ktoś wyszedł z kuch­ni. Niski męż­czy­zna. Ukry­wa dłoń za ple­ca­mi. Pod­szedł do akwa­rium. Uno­si dłoń w górę, bie­rze zamach… W dło­ni ma nóż. Nagle powie­trze prze­ci­na błysk.

Widzę go każ­dym porem skó­ry.


Pies Jezu­sa

Wyczu­wam krew. Czu­ję ją w noz­drzach i na języ­ku. Jest wokół: w zie­mi, pod łapa­mi, w powie­trzu. Jego krew. Zapach wypeł­nia gar­dło. Cze­mu jest tak wyso­ko? Nie pozwa­la­ją mi się zbli­żyć. Chciał­bym poli­zać jego dło­nie, uspo­ko­ić go.

Dla­cze­go tak krzy­czą? Niech już wresz­cie sobie pój­dą. On mnie potrze­bu­je. Odga­nia­ją mnie. Dla­cze­go go nie zdej­mu­ją?

Powie­trze jest gęste i cięż­kie, jak­by nad­cią­ga­ła burza. Ale to nie burza.

Jego strach, jego bicie ser­ca. Sły­szę je, coraz słab­sze.

Coś się zmie­nia. Widzę to w jego oczach. Sły­szę w słab­ną­cym odde­chu. Cia­ło nie­ru­cho­mie­je. Dla­cze­go stam­tąd nie zej­dzie? Jego twarz, inna niż zwy­kle. Zawsze patrzył na mnie, teraz patrzy gdzie indziej, gdzieś dalej. Wyżej.

Cze­kam cier­pli­wie, jak zawsze. Cze­ka­łem, kie­dy wycho­dził. Kie­dy kar­mił ludzi. Gdy mówił im rze­czy, któ­rych nie poj­mo­wa­łem. Waż­ne rze­czy. Teraz też cze­kam. Cze­kam, bo cze­ka­nie jest wszyst­kim. Cze­kam na nie­go. Tyl­ko na nie­go. Kie­dy jego sto­py dotkną zie­mi, podej­dę, będę przy nim.

Ale jego sto­py są zim­ne.

A wszyst­ko przez tego czło­wie­ka. Gdy po raz pierw­szy poczu­łem jego woń, coś we mnie zawar­cza­ło. Nie pach­niał jak resz­ta wata­hy moje­go Pana. Jego zapach był ostry, nie­pew­ny, jak u obce­go. Czu­łem w nim ten sam kwa­śny odór, któ­ry uno­si się od kogoś schwy­ta­ne­go w pułap­kę, zapach czy­ste­go stra­chu. A strach, nawet u ludzi, czę­sto mie­sza się z czymś gorz­kim, co spra­wia, że chcę szcze­rzyć kły.

Każ­da wata­ha ma swo­je ścież­ki, zapa­cho­we zna­ki, któ­re mówią „to nasze”. On wszedł na naszą ścież­kę, ale jego woń krzy­cza­ła „nie nale­żę tutaj”. Nie było w nim tej pew­no­ści, tego spo­ko­ju, któ­ry czu­łem od innych bli­skich Panu. Tyl­ko ten prze­ni­kli­wy zapach stra­chu.

Był jed­nym z Dwu­na­stu, któ­rych mój Pan wyzna­czył tam­te­go dnia, na Górze.

Dwa­na­ście zapa­chów, dziw­na licz­ba. Ludzie mają prze­cież pięć pal­ców u każ­dej z łap. Każ­de­go z nich roz­po­zna­wa­łem. Czu­łem, że ten pew­ne­go dnia zro­bi coś złe­go. A on, jak­by chciał to zatu­szo­wać, nakła­dał na sie­bie inny zapach – pie­nią­dze, któ­re nosił przy sobie. Czę­sto chcia­łem war­czeć i szcze­kać w jego stro­nę.

Mój Pan to wie­dział. Ale kar­cił mnie, ile­kroć szcze­rzy­łem kły. Kładł mi dłoń na kar­ku i z czu­ło­ścią zaci­skał pal­ce, jak­by chciał powie­dzieć, że tak musi być.

Gdy wędro­wa­li­śmy pyli­sty­mi dro­ga­mi, oni szli z tyłu, pogrą­że­ni w swo­ich ludz­kich roz­mo­wach. A ja? Ja zawsze byłem bli­sko. Cza­sem tuż przy jego san­da­łach, czu­łem cie­pło jego nogi. Gdy wcho­dzi­li­śmy na nie­zna­ne ścież­ki, wybie­ga­łem do przo­du na zwia­dy. Mój nos łapał każ­dy zapach, uszy sta­wa­ły dęba na naj­lżej­szy szmer. Chcia­łem go ostrzec, ochro­nić, być jego ocza­mi i usza­mi. Oni tego nie rozu­mie­li, pró­bo­wa­li mnie prze­pę­dzić. Ale on wie­dział. Ludzie odsu­wa­li się, gdy chcia­łem podejść. Rzu­ca­li kamie­nia­mi. On nigdy. Jego dłoń zawsze była dla mnie otwar­ta, Jego głos łagod­ny. Jego obec­ność zmy­wa­ła ze mnie brud świa­ta. Przyj­mo­wał trę­do­wa­tych, roz­ma­wiał z wyrzut­ka­mi, doty­kał cho­rych. Może dla­te­go ja, pies, któ­rym inni się brzy­dzi­li, mogłem być tak bli­sko nie­go.

Czu­łem, że wie­dział, co będzie. Prze­wi­dy­wał złe rze­czy. Ale ta wie­dza nie spra­wia­ła, że pró­bo­wał ich unik­nąć. Wie­dział, że gdy sły­szę jego głos, gnam na spo­tka­nie jak sza­lo­ny, a potem rzu­cam się na nie­go. Moje brud­ne łapy zosta­wia­ły odci­ski na jego sza­cie. Wie­dział, że tak będzie, a jed­nak tego nie uni­kał. Wyma­wiał sło­wo, któ­re uczy­nił moim imie­niem.

Ale nie te momen­ty mam na myśli.

Być może miał szcze­gól­ny węch. Albo inny zmysł, któ­re­go nie posia­da­ją ani psy, ani ludzie. Ja z dale­ka wyczu­wam, gdy ktoś się zbli­ża. Czu­ję jego nastrój i emo­cje. Wszyst­ko zosta­wia ślad w woni, któ­rą wydzie­la skó­ra. Wiem, gdy czło­wiek ma złe zamia­ry.

Jego węch był jesz­cze czul­szy. Wie­dział, kto utnie ucho żoł­nie­rza. Że ucznio­wie zapad­ną w sen. Wie­dział, że zosta­nie sam. A jed­nak nie zro­bił nic, by temu zapo­biec. Czy to było nie­moż­li­we? Co czuł? Prze­cież towa­rzy­szył mu strach. Był tak wyraź­ny w jego pocie.

Pot. Pot spły­wał mu po skro­niach, wte­dy, na pusty­ni. Czter­dzie­ści dni. Nie, nie trwa­ło to tak dłu­go. Nikt nie wytrzy­ma tyle bez jedze­nia i wody. Zwie­rzę­ta krą­ży­ły wokół. Było to dziw­ne i strasz­ne. Osłabł. Chwiał się, głod­ne sza­ka­le zbli­ża­ły się bez lęku. Jak­by nie był czło­wie­kiem. Węszy­ły. Wyso­ko w górze sępy zata­cza­ły krę­gi. Jego usta poru­sza­ły się, ale nie sły­sza­łem żad­nych słów. Jego pal­ce zesztyw­nia­ły. Wbi­jał wzrok przed sie­bie, ale nie byłem w sta­nie nic tam zoba­czyć. Psy mają gor­szy wzrok niż ludzie.

Ale ja mam na tyle dobry, by dostrzec tego czło­wie­ka. Roz­po­zna­ję go w tłu­mie. Zmie­sza­ne zapa­chy ciał. Krzy­ki. Gniew, nie­na­wiść, histe­ria. Co tym ludziom uczy­nił mój Pan? Co uczy­nił zdraj­cy, że ten wydał go na śmierć?

Zapro­sił go do sie­bie jako jed­ne­go z uczniów. Spę­dza­li razem czas. Żyli wata­hą. Razem jedli, wędro­wa­li i spa­li. I każ­de­go dnia, w każ­dej sekun­dzie, ten czło­wiek żył stra­chem, nie­na­wi­ścią i myślą o zdra­dzie.

Zemsta. Sły­sza­łem to sło­wo, ale go nie rozu­miem. Ja nie umiem stłu­mić w sobie gnie­wu, nie umiem ukryć zło­ści. Gdy się wście­kam, marsz­czę nos i odsła­niam kły. Ludzie potra­fią ukryć emo­cje. Nie powiem, że potra­fią nad nimi zapa­no­wać, bo nie jest to praw­da. Te emo­cje mają nad nimi wła­dzę, żyją w nich, tra­wią ich od środ­ka. Myśl o zemście. Coś, cze­go nigdy nie zro­zu­miem.

Ludzie myślą, że zwie­rzę­ta są we wła­da­niu instynk­tów. Ale tak napraw­dę pod tym wzglę­dem nie jeste­ście od nas lep­si. A może i nawet jeste­ście słab­si, bo łudzi­cie się, ale nie potra­fi­cie zapa­no­wać nad instynk­ta­mi. Chuć. Wola prze­trwa­nia. Lęk przed śmier­cią.

Śmierć. Tak, znam jej smak.

Ale nie chcę roz­ma­wiać o śmier­ci. Mój Pan jesz­cze żyje. Wisi tam, wyso­ko, bro­czy krwią. Nie rozu­miem. Widzia­łem na wła­sne oczy, jak poko­nał śmierć. Wskrze­sił z mar­twych czło­wie­ka o imie­niu Łazarz. A teraz wisi tu, śmierć wije się u jego stóp, a on nie chce jej odpę­dzić. Mógł­by to zro­bić bez wysił­ku.

Czło­wiek powie­dział­by, że nie ma nic bar­dziej roz­czu­la­ją­ce­go niż widok cier­pią­ce­go zwie­rzę­cia. Pies mówi: nie ma nic bar­dziej roz­czu­la­ją­ce­go niż widok cier­pią­ce­go czło­wie­ka. Two­je­go czło­wie­ka.

Jego sto­py są coraz biel­sze. Część mnie chce wark­nąć na żoł­nie­rzy, na tłum, na tych wszyst­kich ludzi. Jed­nak pamię­tam, że wie­le razy mnie powstrzy­my­wał, przy­kła­dał dłoń do mojej sier­ści. Kazał mi cze­kać. A ja cze­kam. Wśród krzy­ków, wśród ciszy. Myśli mi ucie­ka­ją.

Ucie­ka­ją do tam­te­go dnia. Czu­łem się nie­swo­jo. Nie prze­pa­dam za zbie­go­wi­ska­mi. Dużo ludzi, jesz­cze wię­cej zapa­chów: pot, słod­kie wonie kwia­tów, jedze­nia, wina. Gwar i muzy­ka ude­rza­ły w moje uszy. Sta­ra­łem się trzy­mać bli­sko, ale on, jak zwy­kle, wcho­dził w tłum, pozdra­wiał gospo­da­rzy i gości. Ludzie śmia­li się i tań­czy­li. Co chwi­lę musia­łem odska­ki­wać, żeby ktoś nie nadep­nął mi na łapę.

Nagle wyczu­łem, że coś jest nie tak. Spoj­rza­łem na moje­go Pana, któ­ry poro­zu­mie­wał się spoj­rze­niem z pew­ną kobie­tą. Nazy­wał ją Mat­ką, a ja po pro­stu czu­łem od niej cie­pło i tro­skę. Tyl­ko Mat­ka i Mag­da­le­na tak napraw­dę go rozu­mia­ły. Mag­da­le­na, kobie­ta o oczach peł­nych łez i dło­niach pach­ną­cych zio­ła­mi. Inni ucznio­wie cza­sem mnie odga­nia­li, ale ona zawsze mia­ła dla mnie skra­wek chle­ba i łagod­ne sło­wo. Czu­łem, że widzi we mnie coś wię­cej niż tyl­ko zwie­rzę. Może dla­te­go, że sama zna­ła smak odrzu­ce­nia?

Roz­ma­wia­li cicho, choć wśród zgieł­ku trud­no cokol­wiek usły­szeć. Widzia­łem, jak prze­cho­dzi obok wiel­kich stą­gwi na wodę i każe słu­gom coś robić. Zbli­ży­łem się, mer­da­jąc ogo­nem. Czu­łem zapach wody.

Chwi­lę póź­niej ude­rzył mnie inten­syw­ny, słod­ko-cierp­ki zapach mło­de­go wina. Jak­by ktoś jed­ną łapą zmie­nił wodę w coś zupeł­nie inne­go. Ludzie zaczę­li się śmiać i wiwa­to­wać, a ja węszy­łem wokół amfor, zdez­o­rien­to­wa­ny.

Mój Pan patrzył na to wszyst­ko spo­koj­nie, jak­by nie sta­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go. Ja jed­nak w tam­tej chwi­li zro­zu­mia­łem, że przy nim dzie­ją się rze­czy, któ­re pies (albo czło­wiek) nie zawsze poj­mie.

Zno­wu wra­cam pod krzyż. Na języ­ku czu­ję smak potu i krwi. Ci w dole mówią, że wkrót­ce nasta­nie ciem­ność, że zaraz nastą­pi coś, co nazy­wa­ją „koniec”. Ja nie chcę koń­ca.

Widzę wyraź­nie tego, któ­ry go wydał. Jest w tłu­mie. Śmier­dzi jesz­cze inten­syw­niej niż zwy­kle. Ale jest za póź­no. Mój Pan wisi wyso­ko. Myślę tyl­ko o tym, dla­cze­go pozwo­lił, by Judasz wszedł w naszą wata­hę.

Jego twarz. Popę­ka­ne usta, drżą­ce powie­ki. Ludzie krzy­czą, ktoś się śmie­je, ktoś pła­cze. Ktoś prze­bie­ga obok, sztur­cha mnie. Nie zwra­cam uwa­gi. Tyl­ko jego się trzy­mam. Nawet gdy jest tam, na górze, bez­sil­ny i krwa­wią­cy.

Nigdy nie zapo­mnę tam­te­go wie­czo­ru. Powie­trze było cięż­kie, choć ina­czej niż dziś pod krzy­żem. Wokół uno­sił się zapach gorz­kich ziół i chle­ba. Ucznio­wie sia­da­li wokół nie­go. Czu­łem mię­dzy nimi nie­po­kój. Spie­ra­li się o miej­sca przy sto­le, o to, kto będzie naj­bli­żej. Leża­łem u jego stóp. Czu­łem każ­de drgnie­nie jego san­da­ła, każ­dy jego zapach. Oni patrzy­li na nie­go, słu­cha­li słów. Ja czu­łem jego ser­ce.

Usły­sza­łem, jak mówi: „Jeden z was mnie zdra­dzi”. Cicho zawar­cza­łem. Nikt nic nie powie­dział. Mój Pan uci­szył mnie dło­nią.

Ja bym go nigdy nie zdra­dził.

Wie­dział to. Pies nie zasta­na­wia się nad zyskiem czy stra­tą. Kocha i jest wier­ny. Nie mogę pojąć, cze­mu to Judasz, a nie ja, stał się jed­nym z Dwu­na­stu. Prze­cież poszedł­bym za nim bez waha­nia na krań­ce świa­ta. Zawsze byłem u jego boku, gotów oddać życie, gdy­by tego zażą­dał. A jed­nak on dopu­ścił do swo­je­go sto­łu kogoś, w kim wyczu­wa­łem zapach nie­pew­no­ści i lęku.

Czło­wiek potra­fi w jed­nej chwi­li kochać, a w następ­nej zdra­dzić. Ja nie umiał­bym tego zro­bić.

Po kola­cji wyszli w noc. Czu­łem, że od tej chwi­li wszyst­ko się zmie­ni.

Noc była gęsta od zapa­chu oli­wek i cze­goś jesz­cze – cięż­kie­go, meta­licz­ne­go stra­chu. Mój Pan pro­sił ich, by czu­wa­li, ale oni, jeden po dru­gim, zapa­da­li w sen. Ich odde­chy sta­wa­ły się cięż­kie i regu­lar­ne. Nie spa­łem. Leża­łem u jego stóp. Czu­łem drże­nie jego cia­ła, sły­sza­łem szept modli­twy. Gdy jego pot, gęsty jak kro­ple krwi, spa­dał na zie­mię, zli­zy­wa­łem go, by zabrać choć cząst­kę cier­pie­nia. Oni spa­li. Ja czu­wa­łem.

Minę­ły dłu­gie godzi­ny, a może dni, odkąd zło­ży­li go w gro­bie. Nikt nie zwra­cał na mnie uwa­gi. Widzia­łem kobie­ty, któ­re przy­szły nama­ścić jego cia­ło. Widzia­łem męż­czyzn, któ­rzy roz­trzą­sa­li, co dalej. W powie­trzu uno­si­ła się woń rezy­gna­cji.

Nie mogłem się z tym pogo­dzić. Prze­cież on zawsze do mnie wra­cał. Zawsze. Szczek­ną­łem cicho. Nikt nie odpo­wie­dział. Kobie­ty odda­li­ły się od gro­bu. Zosta­ła cisza.

Leża­łem przy wej­ściu do jaski­ni. Węszy­łem ska­ły i zie­mię. Czu­łem led­wie tlą­ce się echo jego zapa­chu.

Nagle coś się zmie­ni­ło. Powie­trze zadrża­ło. Posta­wi­łem uszy. Z gro­bu dobył się odblask i zapach… cie­pła? Nadziei? Cięż­ko to opi­sać. Psy nie zna­ją wie­lu ludz­kich pojęć, ale wyczu­wa­ją atmos­fe­rę rze­czy znacz­nie moc­niej niż ludzie.

Unio­słem się. Wsze­dłem do środ­ka. Stał tam. Zdrów, żywy. Tak inny niż wte­dy, gdy wisiał na krzy­żu. Nie widzia­łem ran, choć czu­łem, że coś się w Nim zmie­ni­ło. Był spo­koj­ny, prze­peł­nio­ny ciszą i świa­tłem.

Obwą­cha­łem go z każ­dej stro­ny, szczę­śli­wy i prze­stra­szo­ny jed­no­cze­śnie. Jesz­cze przed chwi­lą skom­la­łem pod krzy­żem, a teraz stał tu, przede mną, jak­by śmierć była snem. Poczu­łem jego dłoń na swo­im łbie, cie­płą i uspo­ka­ja­ją­cą. Spoj­rzał na mnie z tą samą dobro­cią, z jaką kie­dyś dzie­lił chleb mię­dzy głod­nych.

– Wie­dzia­łem, że przyj­dziesz – usły­sza­łem. Ludz­kich słów nie rozu­miem tak dobrze, ale przy nim wszyst­ko sta­wa­ło się jasne. – Mój wier­ny przy­ja­cie­lu…

Czu­łem, że chce mi coś powie­dzieć.

Pochy­lił się i spoj­rzał mi w oczy. W jego spoj­rze­niu zoba­czy­łem miłość bez gra­nic – taką, jaką psy zna­ją od zawsze. Przy­jaźń, lojal­ność, bez­wa­run­ko­we odda­nie.

– Moje kró­le­stwo – szep­tał – ma być wznie­sio­ne na przy­jaź­ni i bli­sko­ści. Na tym, co widzę w two­ich oczach: na zaufa­niu, wier­no­ści i miło­ści do wszyst­kich stwo­rzeń. Gdy­by ci, któ­rzy przyj­dą po mnie, zro­zu­mie­li isto­tę: tro­skę o innych, akcep­ta­cję każ­dej żywej isto­ty… To był­by praw­dzi­wy kamień węgiel­ny.

Mer­da­łem ogo­nem. Czu­łem nie­opi­sa­ną radość, że on żyje, że ma dla mnie łagod­ne sło­wo i dotyk.

– Chcę, żebyś wie­dział, że dla mnie nie ma róż­nic mię­dzy tymi, któ­rzy cho­dzą na dwóch, a tymi, co cho­dzą na czte­rech łapach.

Poczu­łem falę nie­wy­obra­żal­nej rado­ści. Chcia­łem szcze­kać, gło­śno obwiesz­czać, że on żyje, że przy­no­si nowe życie dla wszyst­kich.

A jed­nak w tej rado­ści tkwi­ła drza­zga smut­ku. Prze­cież ja nie dostą­pię takie­go cudu. Gdy nadej­dzie moja godzi­na, po pro­stu zamknę oczy i odej­dę.

Wpa­try­wa­łem się w jego twarz. Przy­tu­lił mnie, a w jego doty­ku była obiet­ni­ca miło­ści – miło­ści, któ­ra jed­nak nie uwal­nia zwie­rzę­cych ciał od śmier­ci. Wciąż byłem psem i pozo­sta­nę psem, ze wszyst­kim, co jest moim psim losem.

– Waż­ne, że kochasz i że jesteś – powie­dział. – To ty uosa­biasz naj­lep­sze cechy moje­go Kró­le­stwa: wier­ność, odda­nie, brak pychy.

Przy­mknął oczy. Poczu­łem, jak­by cała jaski­nia wypeł­ni­ła się zapa­chem powie­trza na wio­snę, gdy tra­wa wscho­dzi po zimie. Tak pach­nie nowe życie. Zanim zdą­ży­łem zaszcze­kać, świa­tło przy­ga­sło, a on znik­nął. Zosta­ła cisza i deli­kat­ny powiew wia­tru.

Nie chcia­łem żad­nych cudów, żad­nych nauk. Chcia­łem tyl­ko, żeby wró­cił. Żeby jego zapach znów wypeł­nił moje noz­drza, żeby jego dłoń znów spo­czę­ła na moim łbie. To było moje jedy­ne pra­gnie­nie, moja psia modli­twa wyla­na na zim­ne kamie­nie gro­bu.

Moje życie minie, jak mija życie każ­de­go psa. W koń­cu moje łapy będą zbyt sta­re, by biec, a mój wzrok zbyt sła­by, by roz­po­znać twarz wła­ści­cie­la. Nie zmar­twych­wsta­nę tak jak on. Dla psów nie ma cudow­ne­go powro­tu zza gra­ni­cy śmier­ci. Ta myśl ści­ska mi ser­ce, bo wiem, jak boli ludzi odej­ście ich czwo­ro­noż­nych towa­rzy­szy.

Na tym pole­ga naj­głęb­sza tajem­ni­ca losu: umie­ram bez żalu, bo dałem i otrzy­ma­łem tyle miło­ści, ile byłem w sta­nie unieść w psim ser­cu. A on, mój Pan i Przy­ja­ciel, wypeł­nił je po brze­gi.

Post Scrip­tum
Jero­zo­li­ma, 12 grud­nia 2019 roku

Arche­olog deli­kat­nie odgar­nął ostat­nią war­stwę pia­sku. Wewnątrz amfo­ry zna­lazł kości. Czasz­ka lek­ko pochy­lo­na, jak­by w chwi­li śmier­ci zwró­co­na ku zie­mi. Kości koń­czyn wyka­zy­wa­ły drob­ne zro­sty po daw­nych zła­ma­niach, a na żebrach wid­nia­ły śla­dy sta­rych ura­zów, któ­re ktoś musiał leczyć. Obok pyska spo­czy­wa­ła gli­nia­na kost­ka do gry: sześć oczek po jed­nej stro­nie, jed­no po dru­giej. Sie­dem.

– Nie­ty­po­we… – mruk­nął, obra­ca­jąc kost­kę w dło­ni. Przed­mio­ty tego typu zwy­kle znaj­do­wa­no w ludz­kich gro­bach. Ale tu?

Przez chwi­lę wpa­try­wał się w szcząt­ki psa, pocho­wa­ne­go z taką czu­ło­ścią. Kości były sta­ran­nie uło­żo­ne, pysk wspar­ty na jed­nej z łap, jak­by pies spał. Amfo­ra, prze­cię­ta wzdłuż, two­rzy­ła coś na kształt sar­ko­fa­gu. Brze­gi naczy­nia nosi­ły śla­dy pole­ro­wa­nia.

W notat­ni­ku naszki­co­wał sche­mat gro­bu i oto­cze­nia. Spoj­rzał w stro­nę pusty­ni. W jego gło­wie poja­wi­ło się sko­ja­rze­nie z gro­ba­mi zwie­rząt w Bere­ni­ke, sta­ro­żyt­nym por­cie nad Morzem Czer­wo­nym. Tam też psy i koty cho­wa­no z nie­zwy­kłą tro­ską. Pamię­tał opi­sy: pies z rakiem kości, któ­re­go owi­ja­no w maty z liści; koty z wygo­jo­ny­mi zła­ma­nia­mi i czasz­ka­mi zde­for­mo­wa­ny­mi przez prze­by­te cho­ro­by, któ­rym poświę­ca­no mie­sią­ce opie­ki. Tam­te pochów­ki dowo­dzi­ły, że Rzy­mia­nie z Bere­ni­ke trak­to­wa­li zwie­rzę­ta nie tyl­ko użyt­ko­wo, ale też jak towa­rzy­szy życia.

Oczy­ma wyobraź­ni zoba­czył kogoś, kto pochy­lił się nad cia­łem psa, owi­nął je w płót­no i przy­krył gli­nia­ną amfo­rą. Na skra­ju gro­bu dostrzegł odła­mek cera­mi­ki z wyry­tym zna­kiem: ryba wyko­na­na trze­ma szyb­ki­mi cię­cia­mi dłu­ta.

Dopi­sał więc do rapor­tu:

Rzym­ski grób psa. Ok. 40 roku n.e. Szcząt­ki uło­żo­ne z dużą sta­ran­no­ścią. Obec­ność gli­nia­nej kost­ki do gry i sym­bo­lu ryby. Pochó­wek wyka­zu­je podo­bień­stwa do zwie­rzę­cych gro­bów z Bere­ni­ke. Kości psa noszą śla­dy daw­nych ura­zów, któ­re były leczo­ne.

Zamknął notat­nik i spoj­rzał raz jesz­cze na piasz­czy­ste wzgó­rze, pod któ­rym odna­lazł grób. Coś w tym miej­scu wyda­wa­ło się nie­mal zbyt sym­bo­licz­ne. Nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że oto stoi przed gro­bem, któ­ry skry­wał wię­cej niż tyl­ko kości.

O autorze

Kuba Kulasa

Urodzony w 1986 roku w Krakowie. Prozaik. Laureat projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2025”. Szczęśliwa ręka to jego książkowy debiut. Przez lata zajmował się zawodowo promocją literatury i koordynował nagradzane kampanie społeczne.

Powiązania

Gdzie kończy się autor, a zaczyna książka

wywiady / o książce Artur Burszta Kuba Kulasa

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Kubą Kula­są, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Szczę­śli­wa ręka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 listo­pa­da 2025 roku.

Więcej

Mapa emocjonalnych połączeń

wywiady / o książce Kuba Kulasa Kuba Wojtala

Roz­mo­wa Kuby Kula­sy z Kubą Woj­ta­lą, towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Pod­ciep Kuby Woj­ta­li, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 wrze­śnia 2025 roku.

Więcej

Gdzie kończy się autor, a zaczyna książka

wywiady / o książce Artur Burszta Kuba Kulasa

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Kubą Kula­są, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Szczę­śli­wa ręka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 listo­pa­da 2025 roku.

Więcej