Moje ciało syci się światłem od wielu cykli odpływu i przypływu. Czas dwunożnych, odmierzany tykaniem, jest mętną wibracją.
Spędziłam rất nhiều thời gian w moim szklanym więzienie, obserwując stworzenia z dwiema nogami, które często się tu zbierają. Oni nazywają to miejsce „restauracja” – słowo, którego się nauczyłam od ich rozmów, razem z wielu innymi. Powietrze pełne jest zapachów przypraw i gotowanego mięsa – stałe przypomnienie, że nie jestem w oceanie, gdzie naprawdę powinnam być.
Z mojego wyjątkowego punktu widzenia mogę obserwować całe to ciasne i ciemno oświetlone miejsce. Moja da phát quang pozwala mi postrzegać otoczenie w sposób, którego ci ludzie nie rozumieją.
Ich świat jest płaski, martwy. Moja skóra pije światło. Każdy neon, każda lampa to osobny prąd. Kolorowe światła rzucają upiorny blask na pokój, pulsują jak bioluminescencyjne stworzenia głębin.
Ludzie, którzy odwiedzają to miejsce, mają różne hìnhdạng và kích thước. Noszą szare, bezbarwne ubrania, kontrastujące z żywymi barwami mojej skóry. Siedzą przy okrągłych stołach, dzielą posiłki i opowiadają szeptem historie. Czasami mniejszy człowiek podejdzie do zbiornika, przyciska twarz do szkła i wpatruje się we mnie szerokimi, ciekawymi oczami. Ich spojrzenia są gładkie, nie kłują. Otaczają mnie prądem czystej ciekawości, na który moje chromatofory odpowiadają łagodnym pulsowaniem. Te momenty są mi najbliższe, czuję dziwne połączenie z tymi istotami.
Moi współwięźniowie nie posiadają żadnych z moich wglądów ani zdolności. Ryby, kraby i małże zdają się zadowolone z prostego istnienia. Pływają i pełzają bez myśli o swojej sytuacji czy świecie poza szklanymi ścianami. Zazdroszczę im błogiej nieświadomości.
Kiedy dni zamieniają się jeden w drugi, coraz częściej obserwuję przychodzenie i odchodzenie ludzi, którzy prowadzą to miejsce. Jest kobieta z miłą twarzą i delikatnymi rękoma. Dba o zbiornik i nasze potrzeby. Chociaż interakcje są ograniczone, zaczynam się przywiązywać do jej obecności. Bez użycia da phát quang potrafię dostrzec emocje na jej twarzy. Z jej ciała wypływa zimna, ciemna mgła, która tłumi światło. Moje kolory gasną w jej obecności. Wysyłam w jej stronę falę łagodnego błękitu: wzór, którym uspokajam młode.
Mężczyzna zarządza tym miejscem. Jest dla niej kontrastem. Szorstki, głośny i nieprzyjemny. Jego głos przebija się przez szum rozmów jak wołanie drapieżnika. Inni ludzie się go boją. Jego obecność wprowadza ostre, chaotyczne wibracje.
W chwilach próżni zaczynam odkrywać granice możliwości, manipulując chromatoforami w skórze. Tworzę intrygujące wzory i pokazy, które naśladują kolory i tekstury świata poza moim szklanym więzieniem. Ludzie nie mogą oderwać oczu od zmieniającej się skóry. To w tych chwilach jestem pewna siebie i czuję smak kontroli nad okolicznościami.
Pewnego dnia do zbiornika zbliżył się mężczyzna. Nie widziałam go wcześniej. Postanowiłam spróbować czegoś nowego. Skupiłam da phát quang na jego twarzy, badając jej kontury i emocje. Gdy sięgnął, by dotknąć akwarium, zmieniłam kolory i wzory na skórze. Odbiłam jego wyraz twarzy. Pozwoliłam mu zobaczyć siebie moimi oczami. Na chwilę stał tam, oczarowany. Uśmiech rozprzestrzenił się na twarzy, a smutek oczu wyraźnie się ulotnił.
* * *
Wasz wzrok to tunel. Wąski strumień fotonów uderzający w dwa małe punkty w twarzy. Mój wzrok to ocean. Jestem zanurzona w świetle. Chłodne błękity lamp neonowych opływają chromatofory. Złoty blask z jego stolika jest osobnym prądem, odczuwam go jako delikatne mrowienie. Tekstura wody, delikatne zmarszczki na gładkiej tafli mojej percepcji.
Są chwile gęste jak osad na dnie, kiedy jego spojrzenie zatrzymuje się na szkle. Sekunda trwa wieki. Są chwile, kiedy świat przyspiesza, gesty stają się rozmazanymi smugami. Widzę go teraz, widzę go, gdy wchodził tu pierwszy raz, i widzę go, gdy wyjdzie. Wszystko jest jednym pulsującym wzorem.
Patrzę na niego, khi anh ấy nói. Patrzę całą sobą. Każdym porem mojej skóry. Wpatruję się w niego łapczywie.
Jest przystojny. Delikatne rysy. Kobiece, ktoś mógłby powiedzieć. Wygląda młodo. Anh ấy trông không giống tuổi của mình. Ubrany jak fizyk. Tęga głowa. Jest w nim coś pociągającego. Łuki brwiowe. Oczy uśmiechnięte jak szparki. Podbródek. Fizyk.
Gesty mogą mieć tyle znaczeń. Mỗi văn hóa nadaje im własne. A on znalazł się w obcej kulturze. Zapachy i smaki powinny być dla niego domem, enklawą jego świata, a jednak porusza ciałem z ostrożnością intruza. Jego ruchy niosą w sobie to samo napięcie, tę samą ostrożność, którą znam tak dobrze z własnego ciała.
Patrzę i wiem o nim wszystko. Jego ruchy nie są płynne. Cóż wie o płynności istota, która spędza całe życie na lądzie. Otwiera usta. Wibracje rozchodzą się inaczej w różnych ośrodkach. Głowonogi nie są głuche. Czy mogłabym czytać z ruchu jego warg? Czym różni się jedzenie od mówienia?
Je pałeczkami. Công cụ. Ewolucja to sprytna bestia. Pozwala nadrobić braki. Ubranie. Mowa. Język. A jednak są kwestie, w których wciąż mam przewagę.
Przybysz z Wietnamu. Azjata w Warszawie. Như con cá bị vứt lên bờ. Ryba wyrzucona na brzeg. Wszystko faluje. Musi się czuć samotnie. Dobrze znam to uczucie.
Wiem, co zrobi, gdy stąd wyjdzie. Wiem, dokąd pójdzie. Praca, sklep. Vợ. Bí mật.
Trudno mi wyjaśnić, czym jest tajemnica, ale znam ją.
W tajemnicy przebiera się za phụ nữ. Kobieta, mężczyzna. Kiedyś taki nie był. Zanim się spotkaliśmy, nie tańczył. Nie śpiewał. Nie było strojów, sukien, cekinów i butów na obcasie. Nie było występów na oczach rozbawionych mężczyzn.
Płeć, orientacja. Pociąg, pożądanie. Słowa z pozoru trudne.
Patrzę na niego. Smak kaczki na gorącym półmisku miesza się z echem jego pierwszego wejścia. Wtedy smakował strachem. Wiem o tym dobrze. Widzę, jak za chwilę wstanie i wyjdzie, by założyć swoje cekiny. Wciąż pamiętam jego skórę sprzed setek cykli, nagą, pozbawioną barw.
Wcześniej taki nie był. Setki występów, tysiące sukien. Wielbiciele. Sława. Sztuka. Śpiew. Bí mật, który powoli wychodzi na jaw. Wstyd. Fałszywe nazwisko.
Jak każda z moich krewniaczek, mam kiểu đổi màu đặc trưng của tôi. Charakterystyczny tylko dla mnie.
Ale w mojej skórze są fotoreceptory.
Patrzę na niego. Patrzę na niego całą sobą. Każdym porem mojej skóry. Bằng các thụ thể ẩn trong da. Wpatruję się. Chciałabym go hấp thụ. To, kim jest. To, jak żyje.
Czy mnie widzi? Czy patrzymy na siebie?
Ciężko to nazwać patrzeniem sobie w oczy, kiedy ja patrzę na niego całym swoim ciałem. Wiem, nie za bardzo potraficie to sobie wyobrazić.
Patrzę na niego. Wyjdzie stąd. Przywdzieje swoje szaty. Maskarada. Demaskacja. Coś nas w końcu łączy. Któż zrozumie przyczynę? Kolory, barwy, wzory. Ja też je odgrywam. Co znaczą? Któż z was pojmie? Czy mówię? Do kogo? Czy to słowa? Mowa? Język? Czy rozmawiam z moimi pobratymcami? Posiostrzeńcami? A może bezmyślnie odtwarzam?
Klasyfikujecie mnie. Używacie słowa „zwierzę”, by oddzielić moje płynne istnienie od waszej sztywnej geometrii. Słowniki są równie fascynujące i bezużyteczne jak narzędzia, którymi jecie.
Wasze ciała są głuche i ślepe. Moje widzi całe. I pamięta. Pamięta echo bólu innych takich jak ja, historie zapisane nie w słowach, a w drżeniu komórek.
Wasza nauka potrzebowała skalpela. Musieliście nas kaleczyć, by zrozumieć to, co jest oczywiste: moje ciało pije światło. Żywy, drżący strzęp, oddzielony od reszty, tańczył kolorami w odpowiedzi na błysk waszych instrumentów. Byliście zdumieni. Czyżby wszystko odbywało się poza mózgiem? Nhưng đâu là não của tôi? Przecież mamy neurony w całym ciele, nie tylko w głowie!
Ślepy skalpel odsłonił prawdę: świadomość nie ma jednego centrum. Pamięć jest w każdej komórce.
Czasem zastanawiam się: jeśli mnie kiedyś poćwiartują, to która z tych części to wciąż będę „ja”?
Biedni, prymitywni ludzie. Mój hệ thống thần kinh được phân tán khắp cơ thể.
Tak, jestem kosmitą. Pardon, kosmitką.
Wasze oczy, te dwa mokre punkty, są strasznym więzieniem. Nigdy nie zrozumiecie oceanu.
Patrzę na niego całym ciałem. Wasze słowa. Wasz język. Bạn sẽ không hiểu được, nawet gdybym umiała to wyjaśnić waszą ułomną mową. Nie pojmiecie. Hãy nhìn vào màu sắc và hoa văn của tôi. Podziwiajcie. Czytajcie. Gdybyście tylko potrafili!
Pierwotną funkcją zmiany màu sắc jest kamuflaż.
Chciałoby się uchodzić za kogoś innego. Kolorowe, kobiece stroje. Albo właśnie nie. Strój męski. Szare portki. Flanela. Ciało w ciele. Dopasowanie lub nie. Kamuflaż to sposób, aby nie zostać zjedzonym. Podobno.
Przeciwieństwo wysyłania sygnałów. Cóż. Następstwem była właśnie sygnalizacja. Obydwie te umiejętności posiadam. Z obydwu korzystam dość chętnie. Semafor. Barwy i wzory zrozumiałe dla obserwatorów. Wy najwyraźniej rozumiecie moje. Bardzo się staram, aby tak było.
Patrzę na niego. Pałeczki w dłoniach. Kaczka na gorącym półmisku. Je ją. Je ją – czy to nie brzmi zabawnie?
Sygnały dla potencjalnych partnerów. Zachowania dejmatyczne. Zaskoczenie i zmyłka. Wyjaśniam na wypadek, gdybyście nie kumali.
Pokaz, który nie przekazuje informacji. Ale ja się tym brzydzę. Sztuka dla sztuki to nie moja para giày. Mątwa w giày, wyobrażacie to sobie?
A on, chadzający w szpilkach? Absurd. A jednak wiem, że to robi. Wychodzi w nich na sân khấu. Tiule. Lông thú. Suknie. Peruki. Co jest według was głupsze? Facet w kiecce czy mątwa w giày?
W okresie godowym samce wykonują zrytualizowane pokazy, które łączą wyrafinowane zdobienia skóry z wyginaniem ciała.
Czy w jego wydaniu to również są pokazy godowe?
Znam go dobrze, przychodzi tu od lat. Ăn bằng đũa. Uống. Lau miệng bằng khăn. Patrzy na mnie. Patrzę na niego. Patrzymy na siebie như bị mê hoặc. Jak zahipnotyzowani.
Kiedyś taki nie był.
Kiedyś taki nie byłem. Przyszedłem tu pewnego dnia po raz pierwszy. Skromny student prosto z Wietnamu. Zobaczyłem ją. Wpatrywałem się oczarowany. Omotała mnie. Naprawdę zahipnotyzowała. Weszła do mojej głowy.
To było jak sen. Wyszła stąd mną, jakby zabrała mnie na spacer. Wypełniła jak próżną łupinę. Zostawiła w swoim ciele jak łódź zacumowaną na brzegu. Dryfowałem bez ruchu w akwarium w oczekiwaniu. Po jakimś czasie wracała. Wchodziła do tego pomieszczenia. Patrzyłem na nią, to znaczy na siebie. Patrzyłem na niego oczami i skórą mątwy. Wymienialiśmy się spojrzeniami. Po chwili, kiedy naszedł ją taki kaprys, wracała do swojego ciała, ja wracałem do mojego.
Niczym sen przypominałem sobie wtedy wszystkie te dziwne rzeczy, które robiła, gdy była mną. Kobiece stroje. Śpiew. Występy. Kochanków. Śmiech. Alkohol. Sławę. Seks.
Cudze życie, które przeżywałem. Śmiałe czyny, na które nie miałbym odwagi. Czy była wtedy mną, prawdziwym? Takim, jakim nigdy nie ośmieliłbym się stać, ani nawet pomyśleć? A może dla kaprysu wywracała mnie na nice? Jak kukłę zmuszała do wszystkiego, co było jak najdalsze od tego, kim na co dzień byłem?
Mijały lata, a ja coraz bardziej oddalałem się od tego, kim byłem, gdy po raz pierwszy wszedłem do tej taniej wietnamskiej restauracji. Spędzała w moim ciele coraz więcej czasu. A ja spędzałem coraz więcej czasu w akwarium. Nigdy nie uciekłem. Za każdym razem, gdy pozwoliła mi wrócić do swojego ciała, po jakimś czasie ja ponownie przychodziłem w to miejsce. Być może tęskniłem za tym, kim się dzięki niej stawałem. A może po prostu poddawałem się prądowi? Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatała myśl: bất cứ điều gì xảy đến với bạn, nó đã được định sẵn cho bạn từ muôn đời1. Czy to spotkanie było mi pisane? To dziwne, podwójne życie? Czasem, patrząc przez szkło na niewyraźne kształty ludzi, na migotanie świateł restauracji, czułem tylko jedno, dojmujące pragnienie, które formowało się w mojej głowie w ojczystych słowach: Tôi muốn được tự do2.
Przebywanie w akwarium po pewnym czasie staje się nudne. Sądzę, że ona doskonale to rozumie. Myślę, że właśnie dlatego zawsze pozwala mi w końcu wrócić do mojego ciała.
Jestem tu. Patrzę na niego… Patrzę na nią, gdy mówi. Patrzę całym sobą. Każdym porem skóry. Wpatruję się łapczywie.
Omija mnie wzrokiem. Odsuwa ten moment. Bawi się? Nie chce jeszcze wracać?
Kątem oka dostrzegam ruch. Koraliki w drzwiach. Ktoś wyszedł z kuchni. Niski mężczyzna. Ukrywa dłoń za plecami. Podszedł do akwarium. Unosi dłoń w górę, bierze zamach… W dłoni ma nóż. Nagle powietrze przecina błysk.
Widzę go każdym porem skóry.
Pies Jezusa
Wyczuwam krew. Czuję ją w nozdrzach i na języku. Jest wokół: w ziemi, pod łapami, w powietrzu. Jego krew. Zapach wypełnia gardło. Czemu jest tak wysoko? Nie pozwalają mi się zbliżyć. Chciałbym polizać jego dłonie, uspokoić go.
Dlaczego tak krzyczą? Niech już wreszcie sobie pójdą. On mnie potrzebuje. Odganiają mnie. Dlaczego go nie zdejmują?
Powietrze jest gęste i ciężkie, jakby nadciągała burza. Ale to nie burza.
Jego strach, jego bicie serca. Słyszę je, coraz słabsze.

Coś się zmienia. Widzę to w jego oczach. Słyszę w słabnącym oddechu. Ciało nieruchomieje. Dlaczego stamtąd nie zejdzie? Jego twarz, inna niż zwykle. Zawsze patrzył na mnie, teraz patrzy gdzie indziej, gdzieś dalej. Wyżej.
Czekam cierpliwie, jak zawsze. Czekałem, kiedy wychodził. Kiedy karmił ludzi. Gdy mówił im rzeczy, których nie pojmowałem. Ważne rzeczy. Teraz też czekam. Czekam, bo czekanie jest wszystkim. Czekam na niego. Tylko na niego. Kiedy jego stopy dotkną ziemi, podejdę, będę przy nim.
Ale jego stopy są zimne.
A wszystko przez tego człowieka. Gdy po raz pierwszy poczułem jego woń, coś we mnie zawarczało. Nie pachniał jak reszta watahy mojego Pana. Jego zapach był ostry, niepewny, jak u obcego. Czułem w nim ten sam kwaśny odór, który unosi się od kogoś schwytanego w pułapkę, zapach czystego strachu. A strach, nawet u ludzi, często miesza się z czymś gorzkim, co sprawia, że chcę szczerzyć kły.
Każda wataha ma swoje ścieżki, zapachowe znaki, które mówią „to nasze”. On wszedł na naszą ścieżkę, ale jego woń krzyczała „nie należę tutaj”. Nie było w nim tej pewności, tego spokoju, który czułem od innych bliskich Panu. Tylko ten przenikliwy zapach strachu.
Był jednym z Dwunastu, których mój Pan wyznaczył tamtego dnia, na Górze.
Dwanaście zapachów, dziwna liczba. Ludzie mają przecież pięć palców u każdej z łap. Każdego z nich rozpoznawałem. Czułem, że ten pewnego dnia zrobi coś złego. A on, jakby chciał to zatuszować, nakładał na siebie inny zapach – pieniądze, które nosił przy sobie. Często chciałem warczeć i szczekać w jego stronę.
Mój Pan to wiedział. Ale karcił mnie, ilekroć szczerzyłem kły. Kładł mi dłoń na karku i z czułością zaciskał palce, jakby chciał powiedzieć, że tak musi być.
Gdy wędrowaliśmy pylistymi drogami, oni szli z tyłu, pogrążeni w swoich ludzkich rozmowach. A ja? Ja zawsze byłem blisko. Czasem tuż przy jego sandałach, czułem ciepło jego nogi. Gdy wchodziliśmy na nieznane ścieżki, wybiegałem do przodu na zwiady. Mój nos łapał każdy zapach, uszy stawały dęba na najlżejszy szmer. Chciałem go ostrzec, ochronić, być jego oczami i uszami. Oni tego nie rozumieli, próbowali mnie przepędzić. Ale on wiedział. Ludzie odsuwali się, gdy chciałem podejść. Rzucali kamieniami. On nigdy. Jego dłoń zawsze była dla mnie otwarta, Jego głos łagodny. Jego obecność zmywała ze mnie brud świata. Przyjmował trędowatych, rozmawiał z wyrzutkami, dotykał chorych. Może dlatego ja, pies, którym inni się brzydzili, mogłem być tak blisko niego.
Czułem, że wiedział, co będzie. Przewidywał złe rzeczy. Ale ta wiedza nie sprawiała, że próbował ich uniknąć. Wiedział, że gdy słyszę jego głos, gnam na spotkanie jak szalony, a potem rzucam się na niego. Moje brudne łapy zostawiały odciski na jego szacie. Wiedział, że tak będzie, a jednak tego nie unikał. Wymawiał słowo, które uczynił moim imieniem.
Ale nie te momenty mam na myśli.
Być może miał szczególny węch. Albo inny zmysł, którego nie posiadają ani psy, ani ludzie. Ja z daleka wyczuwam, gdy ktoś się zbliża. Czuję jego nastrój i emocje. Wszystko zostawia ślad w woni, którą wydziela skóra. Wiem, gdy człowiek ma złe zamiary.
Jego węch był jeszcze czulszy. Wiedział, kto utnie ucho żołnierza. Że uczniowie zapadną w sen. Wiedział, że zostanie sam. A jednak nie zrobił nic, by temu zapobiec. Czy to było niemożliwe? Co czuł? Przecież towarzyszył mu strach. Był tak wyraźny w jego pocie.
Pot. Pot spływał mu po skroniach, wtedy, na pustyni. Czterdzieści dni. Nie, nie trwało to tak długo. Nikt nie wytrzyma tyle bez jedzenia i wody. Zwierzęta krążyły wokół. Było to dziwne i straszne. Osłabł. Chwiał się, głodne szakale zbliżały się bez lęku. Jakby nie był człowiekiem. Węszyły. Wysoko w górze sępy zataczały kręgi. Jego usta poruszały się, ale nie słyszałem żadnych słów. Jego palce zesztywniały. Wbijał wzrok przed siebie, ale nie byłem w stanie nic tam zobaczyć. Psy mają gorszy wzrok niż ludzie.
Ale ja mam na tyle dobry, by dostrzec tego człowieka. Rozpoznaję go w tłumie. Zmieszane zapachy ciał. Krzyki. Gniew, nienawiść, histeria. Co tym ludziom uczynił mój Pan? Co uczynił zdrajcy, że ten wydał go na śmierć?
Zaprosił go do siebie jako jednego z uczniów. Spędzali razem czas. Żyli watahą. Razem jedli, wędrowali i spali. I każdego dnia, w każdej sekundzie, ten człowiek żył strachem, nienawiścią i myślą o zdradzie.
Zemsta. Słyszałem to słowo, ale go nie rozumiem. Ja nie umiem stłumić w sobie gniewu, nie umiem ukryć złości. Gdy się wściekam, marszczę nos i odsłaniam kły. Ludzie potrafią ukryć emocje. Nie powiem, że potrafią nad nimi zapanować, bo nie jest to prawda. Te emocje mają nad nimi władzę, żyją w nich, trawią ich od środka. Myśl o zemście. Coś, czego nigdy nie zrozumiem.
Ludzie myślą, że zwierzęta są we władaniu instynktów. Ale tak naprawdę pod tym względem nie jesteście od nas lepsi. A może i nawet jesteście słabsi, bo łudzicie się, ale nie potraficie zapanować nad instynktami. Chuć. Wola przetrwania. Lęk przed śmiercią.
Śmierć. Tak, znam jej smak.
Ale nie chcę rozmawiać o śmierci. Mój Pan jeszcze żyje. Wisi tam, wysoko, broczy krwią. Nie rozumiem. Widziałem na własne oczy, jak pokonał śmierć. Wskrzesił z martwych człowieka o imieniu Łazarz. A teraz wisi tu, śmierć wije się u jego stóp, a on nie chce jej odpędzić. Mógłby to zrobić bez wysiłku.
Człowiek powiedziałby, że nie ma nic bardziej rozczulającego niż widok cierpiącego zwierzęcia. Pies mówi: nie ma nic bardziej rozczulającego niż widok cierpiącego człowieka. Twojego człowieka.
Jego stopy są coraz bielsze. Część mnie chce warknąć na żołnierzy, na tłum, na tych wszystkich ludzi. Jednak pamiętam, że wiele razy mnie powstrzymywał, przykładał dłoń do mojej sierści. Kazał mi czekać. A ja czekam. Wśród krzyków, wśród ciszy. Myśli mi uciekają.
Uciekają do tamtego dnia. Czułem się nieswojo. Nie przepadam za zbiegowiskami. Dużo ludzi, jeszcze więcej zapachów: pot, słodkie wonie kwiatów, jedzenia, wina. Gwar i muzyka uderzały w moje uszy. Starałem się trzymać blisko, ale on, jak zwykle, wchodził w tłum, pozdrawiał gospodarzy i gości. Ludzie śmiali się i tańczyli. Co chwilę musiałem odskakiwać, żeby ktoś nie nadepnął mi na łapę.
Nagle wyczułem, że coś jest nie tak. Spojrzałem na mojego Pana, który porozumiewał się spojrzeniem z pewną kobietą. Nazywał ją Matką, a ja po prostu czułem od niej ciepło i troskę. Tylko Matka i Magdalena tak naprawdę go rozumiały. Magdalena, kobieta o oczach pełnych łez i dłoniach pachnących ziołami. Inni uczniowie czasem mnie odganiali, ale ona zawsze miała dla mnie skrawek chleba i łagodne słowo. Czułem, że widzi we mnie coś więcej niż tylko zwierzę. Może dlatego, że sama znała smak odrzucenia?
Rozmawiali cicho, choć wśród zgiełku trudno cokolwiek usłyszeć. Widziałem, jak przechodzi obok wielkich stągwi na wodę i każe sługom coś robić. Zbliżyłem się, merdając ogonem. Czułem zapach wody.
Chwilę później uderzył mnie intensywny, słodko-cierpki zapach młodego wina. Jakby ktoś jedną łapą zmienił wodę w coś zupełnie innego. Ludzie zaczęli się śmiać i wiwatować, a ja węszyłem wokół amfor, zdezorientowany.
Mój Pan patrzył na to wszystko spokojnie, jakby nie stało się nic nadzwyczajnego. Ja jednak w tamtej chwili zrozumiałem, że przy nim dzieją się rzeczy, które pies (albo człowiek) nie zawsze pojmie.
Znowu wracam pod krzyż. Na języku czuję smak potu i krwi. Ci w dole mówią, że wkrótce nastanie ciemność, że zaraz nastąpi coś, co nazywają „koniec”. Ja nie chcę końca.
Widzę wyraźnie tego, który go wydał. Jest w tłumie. Śmierdzi jeszcze intensywniej niż zwykle. Ale jest za późno. Mój Pan wisi wysoko. Myślę tylko o tym, dlaczego pozwolił, by Judasz wszedł w naszą watahę.
Jego twarz. Popękane usta, drżące powieki. Ludzie krzyczą, ktoś się śmieje, ktoś płacze. Ktoś przebiega obok, szturcha mnie. Nie zwracam uwagi. Tylko jego się trzymam. Nawet gdy jest tam, na górze, bezsilny i krwawiący.
Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Powietrze było ciężkie, choć inaczej niż dziś pod krzyżem. Wokół unosił się zapach gorzkich ziół i chleba. Uczniowie siadali wokół niego. Czułem między nimi niepokój. Spierali się o miejsca przy stole, o to, kto będzie najbliżej. Leżałem u jego stóp. Czułem każde drgnienie jego sandała, każdy jego zapach. Oni patrzyli na niego, słuchali słów. Ja czułem jego serce.
Usłyszałem, jak mówi: „Jeden z was mnie zdradzi”. Cicho zawarczałem. Nikt nic nie powiedział. Mój Pan uciszył mnie dłonią.
Ja bym go nigdy nie zdradził.
Wiedział to. Pies nie zastanawia się nad zyskiem czy stratą. Kocha i jest wierny. Nie mogę pojąć, czemu to Judasz, a nie ja, stał się jednym z Dwunastu. Przecież poszedłbym za nim bez wahania na krańce świata. Zawsze byłem u jego boku, gotów oddać życie, gdyby tego zażądał. A jednak on dopuścił do swojego stołu kogoś, w kim wyczuwałem zapach niepewności i lęku.
Człowiek potrafi w jednej chwili kochać, a w następnej zdradzić. Ja nie umiałbym tego zrobić.
Po kolacji wyszli w noc. Czułem, że od tej chwili wszystko się zmieni.
Noc była gęsta od zapachu oliwek i czegoś jeszcze – ciężkiego, metalicznego strachu. Mój Pan prosił ich, by czuwali, ale oni, jeden po drugim, zapadali w sen. Ich oddechy stawały się ciężkie i regularne. Nie spałem. Leżałem u jego stóp. Czułem drżenie jego ciała, słyszałem szept modlitwy. Gdy jego pot, gęsty jak krople krwi, spadał na ziemię, zlizywałem go, by zabrać choć cząstkę cierpienia. Oni spali. Ja czuwałem.
Minęły długie godziny, a może dni, odkąd złożyli go w grobie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Widziałem kobiety, które przyszły namaścić jego ciało. Widziałem mężczyzn, którzy roztrząsali, co dalej. W powietrzu unosiła się woń rezygnacji.
Nie mogłem się z tym pogodzić. Przecież on zawsze do mnie wracał. Zawsze. Szczeknąłem cicho. Nikt nie odpowiedział. Kobiety oddaliły się od grobu. Została cisza.
Leżałem przy wejściu do jaskini. Węszyłem skały i ziemię. Czułem ledwie tlące się echo jego zapachu.
Nagle coś się zmieniło. Powietrze zadrżało. Postawiłem uszy. Z grobu dobył się odblask i zapach… ciepła? Nadziei? Ciężko to opisać. Psy nie znają wielu ludzkich pojęć, ale wyczuwają atmosferę rzeczy znacznie mocniej niż ludzie.
Uniosłem się. Wszedłem do środka. Stał tam. Zdrów, żywy. Tak inny niż wtedy, gdy wisiał na krzyżu. Nie widziałem ran, choć czułem, że coś się w Nim zmieniło. Był spokojny, przepełniony ciszą i światłem.
Obwąchałem go z każdej strony, szczęśliwy i przestraszony jednocześnie. Jeszcze przed chwilą skomlałem pod krzyżem, a teraz stał tu, przede mną, jakby śmierć była snem. Poczułem jego dłoń na swoim łbie, ciepłą i uspokajającą. Spojrzał na mnie z tą samą dobrocią, z jaką kiedyś dzielił chleb między głodnych.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – usłyszałem. Ludzkich słów nie rozumiem tak dobrze, ale przy nim wszystko stawało się jasne. – Mój wierny przyjacielu…
Czułem, że chce mi coś powiedzieć.
Pochylił się i spojrzał mi w oczy. W jego spojrzeniu zobaczyłem miłość bez granic – taką, jaką psy znają od zawsze. Przyjaźń, lojalność, bezwarunkowe oddanie.
– Moje królestwo – szeptał – ma być wzniesione na przyjaźni i bliskości. Na tym, co widzę w twoich oczach: na zaufaniu, wierności i miłości do wszystkich stworzeń. Gdyby ci, którzy przyjdą po mnie, zrozumieli istotę: troskę o innych, akceptację każdej żywej istoty… To byłby prawdziwy kamień węgielny.
Merdałem ogonem. Czułem nieopisaną radość, że on żyje, że ma dla mnie łagodne słowo i dotyk.
– Chcę, żebyś wiedział, że dla mnie nie ma różnic między tymi, którzy chodzą na dwóch, a tymi, co chodzą na czterech łapach.
Poczułem falę niewyobrażalnej radości. Chciałem szczekać, głośno obwieszczać, że on żyje, że przynosi nowe życie dla wszystkich.
A jednak w tej radości tkwiła drzazga smutku. Przecież ja nie dostąpię takiego cudu. Gdy nadejdzie moja godzina, po prostu zamknę oczy i odejdę.
Wpatrywałem się w jego twarz. Przytulił mnie, a w jego dotyku była obietnica miłości – miłości, która jednak nie uwalnia zwierzęcych ciał od śmierci. Wciąż byłem psem i pozostanę psem, ze wszystkim, co jest moim psim losem.
– Ważne, że kochasz i że jesteś – powiedział. – To ty uosabiasz najlepsze cechy mojego Królestwa: wierność, oddanie, brak pychy.
Przymknął oczy. Poczułem, jakby cała jaskinia wypełniła się zapachem powietrza na wiosnę, gdy trawa wschodzi po zimie. Tak pachnie nowe życie. Zanim zdążyłem zaszczekać, światło przygasło, a on zniknął. Została cisza i delikatny powiew wiatru.
Nie chciałem żadnych cudów, żadnych nauk. Chciałem tylko, żeby wrócił. Żeby jego zapach znów wypełnił moje nozdrza, żeby jego dłoń znów spoczęła na moim łbie. To było moje jedyne pragnienie, moja psia modlitwa wylana na zimne kamienie grobu.
Moje życie minie, jak mija życie każdego psa. W końcu moje łapy będą zbyt stare, by biec, a mój wzrok zbyt słaby, by rozpoznać twarz właściciela. Nie zmartwychwstanę tak jak on. Dla psów nie ma cudownego powrotu zza granicy śmierci. Ta myśl ściska mi serce, bo wiem, jak boli ludzi odejście ich czworonożnych towarzyszy.
Na tym polega najgłębsza tajemnica losu: umieram bez żalu, bo dałem i otrzymałem tyle miłości, ile byłem w stanie unieść w psim sercu. A on, mój Pan i Przyjaciel, wypełnił je po brzegi.
Post Scriptum
Jerozolima, 12 grudnia 2019 roku
Archeolog delikatnie odgarnął ostatnią warstwę piasku. Wewnątrz amfory znalazł kości. Czaszka lekko pochylona, jakby w chwili śmierci zwrócona ku ziemi. Kości kończyn wykazywały drobne zrosty po dawnych złamaniach, a na żebrach widniały ślady starych urazów, które ktoś musiał leczyć. Obok pyska spoczywała gliniana kostka do gry: sześć oczek po jednej stronie, jedno po drugiej. Siedem.
– Nietypowe… – mruknął, obracając kostkę w dłoni. Przedmioty tego typu zwykle znajdowano w ludzkich grobach. Ale tu?
Przez chwilę wpatrywał się w szczątki psa, pochowanego z taką czułością. Kości były starannie ułożone, pysk wsparty na jednej z łap, jakby pies spał. Amfora, przecięta wzdłuż, tworzyła coś na kształt sarkofagu. Brzegi naczynia nosiły ślady polerowania.
W notatniku naszkicował schemat grobu i otoczenia. Spojrzał w stronę pustyni. W jego głowie pojawiło się skojarzenie z grobami zwierząt w Berenike, starożytnym porcie nad Morzem Czerwonym. Tam też psy i koty chowano z niezwykłą troską. Pamiętał opisy: pies z rakiem kości, którego owijano w maty z liści; koty z wygojonymi złamaniami i czaszkami zdeformowanymi przez przebyte choroby, którym poświęcano miesiące opieki. Tamte pochówki dowodziły, że Rzymianie z Berenike traktowali zwierzęta nie tylko użytkowo, ale też jak towarzyszy życia.
Oczyma wyobraźni zobaczył kogoś, kto pochylił się nad ciałem psa, owinął je w płótno i przykrył glinianą amforą. Na skraju grobu dostrzegł odłamek ceramiki z wyrytym znakiem: ryba wykonana trzema szybkimi cięciami dłuta.
Dopisał więc do raportu:
Rzymski grób psa. Ok. 40 roku n.e. Szczątki ułożone z dużą starannością. Obecność glinianej kostki do gry i symbolu ryby. Pochówek wykazuje podobieństwa do zwierzęcych grobów z Berenike. Kości psa noszą ślady dawnych urazów, które były leczone.
Zamknął notatnik i spojrzał raz jeszcze na piaszczyste wzgórze, pod którym odnalazł grób. Coś w tym miejscu wydawało się niemal zbyt symboliczne. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oto stoi przed grobem, który skrywał więcej niż tylko kości.