Artur Burszta: Szczęśliwa ręka zaczyna się jak śledztwo, a kończy jak sen o pisaniu, w którym autor i jego dzieło zamieniają się rolami. Skąd wzięła się u Ciebie potrzeba pisania – na dodatek o literaturze, która sama zaczyna pisać siebie?
Kuba Kulasa: „Literatura, która tłumaczy sama siebie, staje się ulotką reklamową”. To słowa największego nieobecnego w mojej powieści – Teodora Sępa Szarzyńskiego. Jak wytłumaczyć źródła obsesji? Ten typ pisania nie jest racjonalny, nie ma uzasadnienia ekonomicznego. Nie czuję, żebym miał cokolwiek do powiedzenia, nie niosę prawdy objawionej. Znam całe mnóstwo osób mądrzejszych, bardziej oczytanych ode mnie. A jednak nie mogę przestać pisać. Dopóki nikt tego nie czyta – to tylko prywatne zapiski w szufladzie. Ale ktoś zobaczył w tym potencjał i uznał, że warto to opublikować, za co jestem ogromnie wdzięczny.
Może lepiej, żeby to ten ktoś odpowiedział na pytanie, co zobaczył w moim tekście. Ja mogę tylko mieć nadzieję, że skoro efekt mojego pisania trafia do ludzi, to coś im daje – może uśmiech, może chwilę namysłu. Że po lekturze Szczęśliwej ręki nie będą żałować czasu ani pieniędzy.
W centrum książki jest przeszczepiona ręka – żywa, niepokorna, pisząca po swojemu. To niezwykle mocna metafora wpływu i dziedziczenia w literaturze. Zastanawiam się, czy pisząc Szczęśliwą rękę, nie miałeś poczucia, że sam nosisz w sobie cudze „komórki stylu”? Że literatura, którą kochasz, potrafi też zawłaszczać?
Oczywiście, że tak jest. „Czytanie jest dla mnie jak zbilansowana dieta” – to Zadie Smith. Zadie pisała, że świadomie karmi się książkami: jeśli potrzebuje pisać w określonym stylu, to czyta intensywnie autorów, którzy tak właśnie piszą. Totalnie się z tym zgadzam, mam tak samo. Przeczytałem to dawno temu i uczyniłem jednym ze swoich pisarskich narzędzi.
Jest też druga strona medalu – ta nieświadoma. Echa wszystkiego, co przeczytaliśmy, co odcisnęło w nas ślad, czasem wracają po latach, w najmniej spodziewanym momencie.
Twoja książka przypomina kłącze – z wielu wątków, głosów, dygresji wyrastają kolejne historie. Czasem to śledztwo, czasem opowiadanie w opowiadaniu, czasem dialog jak z teatralnego libretta. Skąd taki pomysł na formę? Czy to efekt pisarskiego planu, czy raczej opowieść, która sama zaczęła się rozgałęziać?
Forma jest środkiem do celu. Ma nas gdzieś doprowadzić, nie ograniczając. Punktem wyjścia były opowiadania – gatunek wciąż traktowany po macoszemu, a poza tym taki, w którym łatwo stracić uwagę czytelnika między jednym a drugim tekstem. Ja sam łatwo tę uwagę tracę – to chyba specyfika naszych czasów – więc szukałem sposobu, by ją przyciągnąć. Stąd fabuła, wątek śledztwa, próba stworzenia spójnej opowieści. A potem sensy zaczęły się nawarstwiać i przenikać, bo nie chciałem, by wszystko skończyło się tylko pustą sztuczką. Tekst żył, zmieniał się, rozrastał – aż do finalnej daty wyznaczonej przez wydawnictwo, a nawet długo potem. Na szczęście termin druku narzucił moment, gdy trzeba było powiedzieć „dość”.
Szczęśliwa ręka dojrzewała na moich oczach – od tekstu zgłoszonego w Połowie, który dopiero szukał zakończenia, po książkę, która dziś ma wyraźny rytm i kształt. Jak znaleźć równowagę między słuchaniem uwag a obroną własnego głosu – szczególnie w książce, która właśnie o tym mówi?
Może to kwestia jakiejś dojrzałości? Z jednej strony – wiedzieć, czego się chce. Z drugiej – umieć słuchać i przyjąć uwagi. Zwłaszcza gdy pracuje się z doświadczonymi ludźmi. Było wiele uwag, które zmieniły moją książkę na lepsze, i sporo takich, które odrzuciłem, choć miały sens. Po prostu miałem inną wizję. Dlatego ta współpraca była tak dobra – nikt mi niczego nie narzucał, a równocześnie dostawałem mnóstwo życzliwych wskazówek, które pozwoliły tekstowi dojrzeć.
To pewnie też kwestia osobistych doświadczeń. Wiele lat w agencji reklamowej mnie zahartowało – słuchanie feedbacku, czasem bardzo ostrego, nie jest łatwe, ale jest bardzo rozwijające. Czasem trzeba wyrzucić do kosza coś, w co włożyło się mnóstwo serca, i zacząć od nowa. Niby stracony czas, a jednak sam proces ma wartość. Brzmi górnolotnie, ale to, co wtedy się zasiało, potrafi zakiełkować dużo później.
Pomysł przeszczepionej ręki pochodzi z opowiadania, które napisałem prawie dwadzieścia lat temu. Było totalnie nieudane, nic z niego nie zostało. A jednak po latach wróciłem do tego motywu – i powstało coś, co dziś wydaje mi się naprawdę moje.
Ogromny wkład miało też Biuro – Twój na samym początku, gdy wysłałem na Połów książkę. To, co mi wtedy napisałeś, najpierw wywołało opór: „czy to jeszcze mój tekst?”. Ale poszedłem w tym kierunku – i dzięki temu książka stała się lepsza. Potem praca w grupie, redakcja z Przemkiem Owczarkiem i Asią Mueller, rozmowy ze znajomymi. Część rad przyjąłem, część odrzuciłem. Dziś tekst jest znacznie dojrzalszy niż „finalna wersja”, którą wysłałem Ci 18 maja.
Pisanie debiutanta to bardzo często walka o kontrolę – z tekstem, z językiem, z samym sobą. Czy były takie momenty, kiedy czułeś, że to nie Ty prowadzisz Szczęśliwą rękę? Gdzie kończy się autor, a zaczyna książka, która zaczyna żyć rytmem osób wspierających jego pracę?
Oczywiście, że tak! Wcześniej, gdy słyszałem, jak pisarze mówią, że postać żyje własnym życiem, myślałem, że to jakaś bzdura. No więc jakie było moje zaskoczenie, gdy w finale powieści – który miałem dokładnie zaplanowany: klasyczna konfrontacja w stylu Agathy Christie, wszyscy podejrzani w jednym miejscu, śledczy wskazuje winnego – nagle A. wywija taki numer! To było totalnie spontaniczne, a zarazem zupełnie w jej stylu. Czy to moja podświadomość? A może coś innego? Nie umiem powiedzieć, ale na pewno było to ciekawe doświadczenie.
Najlepsze pomysły w tej książce albo zrodziły się przypadkiem, albo mi się przyśniły. Momenty zaskoczenia i twisty to te chwile, gdy traciłem kontrolę i zapominałem o planie. Teraz cała sztuka polega na tym, jak umieć je w sobie wyzwalać – czym się karmić, by do mnie wracały.
Piszę o tym także w powieści: efekt finalny to praca wielu osób – przed, w trakcie i po. Na okładce widnieje jedno nazwisko, nie zawsze do końca sprawiedliwie. Ale jak zmierzyć ten wkład? Kim jest w takim modelu pisarz – reżyserem, dyrektorem kreatywnym, dyrygentem?
Dziś autor to nie tylko samotny demiurg, ale coraz częściej ktoś, kto pracuje zespołowo – z redaktorami, innymi piszącymi, czasem nawet z algorytmami. Czy myślisz, że rola pisarza się zmienia? Kim jest w takim świecie autor? Justyna Bargielska w rozmowie ze mną powiedziała wprost: „Nie ma już czegoś takiego jak „czystość” autorstwa”. Zgadzasz się z tym?
Jeśli chodzi o współpracę z redaktorami – nie wiem, czy aż tak wiele się zmieniło. Może po prostu ta rola wyszła z cienia, zaczęła być traktowana z należnym szacunkiem? Tak samo jak nazwiska tłumaczy, które jeszcze niedawno ukrywano drobnym drukiem, a dziś potrafią być na okładce większe niż tytuł (śmiech).
Nie ma tworzenia bez inspiracji, ale też trudno o dobrą twórczość bez konfrontacji. Przez wiele lat pisałem w samotności, nie pokazując nikomu albo prawie nikomu swoich tekstów – i dziś widzę, ile czasu przez to straciłem.
Algorytmy, traktowane jako narzędzia, po prostu przyspieszają pracę. Po co mam ślęczeć w bibliotece i wertować słowniki, skoro efekt będzie ten sam? Nie widzę wartości w samym „urabianiu się po pachy”. Algorytm może być sparingpartnerem, szukać luk, parafrazować. To samo mogę robić z redaktorem albo czytelnikiem beta, ale trwa dłużej. Z algorytmem przeprowadzę więcej iteracji i szybciej dotrę do miejsca, z którego czytelnik dostanie lepszy efekt końcowy.
Ostatecznie to ja odpowiadam za proces. „Shit in, shit out” – tak zdaje się powiedziała Justyna Bargielska. Umiejętność promptowania, briefowania, precyzyjnego zadawania pytań jest dziś coraz bardziej w cenie. Gdybym miał powiedzieć, kim jest dziś pisarz, nazwałbym go strategiem.
Dziś mówi się o współautorstwie – o tym, że pisarz nie pracuje już w samotności, tylko w dialogu z innymi ludźmi, narzędziami, kontekstami. Ale w Szczęśliwej ręce to dialog idzie jeszcze dalej – dotyczy samej granicy między autorem a bohaterem. Bohaterka A. to fascynująca postać – śledcza, czytelniczka, a może ktoś, kto sam zostaje wciągnięty w literacki eksperyment. Zaczyna od chłodnego badania, a kończy na granicy obłędu i natchnienia. Jak myśleć o A.? To narratorka, badaczka, alter ego autora, a może ktoś, kto wymyka się wszystkim tym rolom?
Alter ego? Na pewno nie – przynajmniej nie świadomie. Dla mnie ciekawa postać wiodąca to jeden z kluczowych składników dobrej powieści. A. zyskiwała głębię wraz z pracą nad tekstem – opowiadania wpływały na nią, ona dopasowywała się do opowieści, a opowieść do niej.
Przyświecało mi przede wszystkim jedno: napisać historię, która wciąga i ma mocnych bohaterów. Nie zakładałem z góry sensów, odczytań, funkcji. Taki sposób pracy – intuicyjny, otwarty – był chyba z dużym pożytkiem dla końcowego rezultatu. Ale nie mnie to oceniać.
Przemek Owczarek powiedział mi o Tobie, że jesteś pisarzem w starym stylu. Uznałem to za komplement. Dziś, w czasach szkół pisania, warsztatów, arkuszy postaci i narracyjnych struktur, to raczej rzadkość. Piszesz intuicyjnie, z języka, bez planu i bez asekuracji? Faktycznie należysz do „starej szkoły” pisania, w której liczy się ucho, rytm i odwaga, żeby tekstowi trochę zaufać?
Powiem przewrotnie: jedną ręką tak, drugą nie. Od kilkunastu lat pracuję jako osoba zarządzająca projektami – od dużych kampanii po prowadzenie własnej, trzydziestoosobowej firmy. Nie da się tego robić bez planu, struktury, tabelki. To porządkuje myślenie, a więc siłą rzeczy przenika też do pisania.
Zresztą, gdy odchodziłem z zespołu Krakowa Miasta Literatury UNESCO w 2018 roku, od koleżanek i kolegów dostałem wieniec pogrzebowy z napisem: „Niech ci tabelka lekką będzie” (śmiech). Co ciekawe, w KMLU tworzyłem w 2015 roku kurs kreatywnego pisania, który działa do dziś. Sporo jego absolwentek i absolwentów ma już na koncie publikacje. Oczywiście byłem tylko „project managerem” – za merytorykę odpowiadali eksperci – ale sporo się wtedy nauczyłem i naprawdę wierzę w znaczenie warsztatu.
Ale jest też ta druga ręka – ta, która nie planuje, działa intuicyjnie, pozwala sobie na błąd. Nauczyłem się widzieć w tym ogromną wartość. Czerpię z obu źródeł: planu i przypadku. Na studiach dużo jeździłem autostopem po Europie – nigdy nie wiesz, dokąd trafisz i kogo spotkasz. I chyba właśnie to doświadczenie nauczyło mnie najwięcej: że najciekawsze rzeczy zdarzają się wtedy, gdy przestajesz się ich spodziewać.
Czerpiesz więc z planu i przypadku, z logiki i intuicji. Ale w Szczęśliwej ręce ten podział jeszcze bardziej się komplikuje – bo sama bohaterka zaczyna przejmować kontrolę nad opowieścią. Wróćmy do A. Między nią a autorem, którego ślady śledzi, rodzi się napięcie – intelektualne, emocjonalne, może nawet twórcze. Na ile ta relacja to badanie, a na ile już współtworzenie? Czy w ogóle można oddzielić czytanie od pisania, skoro jedno tak łatwo przeradza się w drugie?
Punktem wyjścia była dla mnie sytuacja, którą dobrze znam jako czytelnik: kończy się jakaś bliska nam historia, a my bardzo chcielibyśmy jeszcze zostać w tym świecie. Nie myślałem o tym wcześniej, ale przecież to trochę jak w Misery Kinga – ta żałoba po autorze, który znika, albo po cyklu, który się kończy. Potrzeba bycia w tym świecie, tęsknota za bohaterami. Któż z nas tego nie zna?
I oto A. dostaje niepowtarzalną szansę: jej ukochany autor nie żyje, a jednak w jej ręce trafiają nowe teksty. Tu pojawia się mnóstwo kontekstów – AI, naśladownictwo stylu, pytanie, co właściwie da się skopiować. Czy kiedyś będziemy mogli wygenerować tysiąc powieści w stylu Chandlera? Byłbym w raju! Ale z drugiej strony – ile części Pana Samochodzika powstało po śmierci Nienackiego? Sto? Uniwersum trwa, ale co ma wspólnego z pierwowzorem? Kim jest autor dla takiego świata? Nigdy nie sięgnąłem po te „apokryfy”.
I dalej: co nas właściwie pociąga w twórczości danego pisarza – styl, tematy, bohaterowie, rytm zdania? Co można skopiować, a co znika bezpowrotnie? W Szczęśliwej ręce nawiązuję do tego wprost – „Trzynasta księga Pana Tadeusza”, „Nowe wiersze sławnych poetów” – dla mnie to mistrzostwo. Ale pytanie zostaje: czy naśladując cudzy styl, nie gubimy własnego?
Intertekstualność, lęk przed wpływem, literackie echa – to wszystko się w tym splata. Ale to tylko etykietki. Wydaje mi się, że siadając do pisania, trzeba umieć zapomnieć o teoriach literatury. Inaczej zanudzimy na śmierć wszystkich dookoła.
Mówisz o kopiowaniu stylu, o fascynacji cudzym językiem, o tej tęsknocie, żeby pozostać w czyimś świecie. Ale w Szczęśliwej ręce to już nie tylko inspiracja – ktoś dosłownie pisze za kogoś, przejmuje jego głos, jego rękę, jego życie. To bardzo mocny gest, może nawet niebezpieczny. Czy miałeś poczucie, że opowiadasz o pisaniu jako o akcie zawłaszczenia? Że twórczość zawsze odbywa się czyimś kosztem – autora, bohatera, rzeczywistości?
Najpierw była sytuacja, potem sens – nigdy odwrotnie. Gdyby dziesięciu pisarzy i pisarek dostało ten sam punkt wyjścia, powstałoby dziesięć zupełnie różnych historii. Ja sam długo się zastanawiałem, jak zrealizować ten temat. Ręka, która nie słucha właściciela – to przecież ma olbrzymi potencjał komiczny, jak u Lema w Pokoju na Ziemi. Ale równie dobrze można by to napisać jak horror – opętaną rękę z Armii ciemności.
Więc najpierw był pomysł, potem moje fascynacje i obsesje – i tą drogą doszedłem do Szczęśliwej ręki w obecnej postaci. Dopiero z czasem zrozumiałem, że to też opowieść o przejmowaniu cudzych głosów, o tym, jak literatura potrafi ożywiać nie tylko słowa, ale i całe istnienia.
W Szczęśliwej ręce literatura dosłownie ożywia cudze istnienie – jakby pisanie było formą reanimacji. Czy autor w ogóle ma prawo ożywiać, dopisywać, przejmować cudze życie? Gdzie przebiega granica między empatią a ingerencją?
Trudne pytanie. Bardzo starałem się uszanować cudze życie i prywatność. Ale równocześnie nie da się napisać dobrego tekstu, nie czerpiąc z życia. Trzeba trochę podkradać światu – ludzi, sytuacje, zasłyszane frazy, a czasem nawet cudze pomysły. Starałem się robić to tak, by nikt nie poczuł się wykorzystany.
Wszystko w tej książce jest trochę prawdą, a trochę zmyśleniem. Ale w efekcie finalnym – wszystko jest jednak zmyśleniem. Nie było takich historii, nie było takich postaci.
A z tym „ożywianiem” – nie wiem, czy się przyznawać, ale zmyśliłem to. Być może wyszło wiarygodnie, skoro uwierzyłeś? Choć to zabawne, bo teraz, gdy pracuję nad kolejnym tekstem, znowu ożywiam kogoś – tym razem znaną postać, głowę państwa, która zginęła w zamachu. Pisanie o istniejących ludziach ma w sobie coś niebezpiecznego i pociągającego zarazem. Przykład pierwszy z brzegu: To przez ten wiatr Jakuba Nowaka.
To ciekawe, bo z jednej strony mówisz o „zmyślaniu”, o tym lekkim podejściu do prawdy, a z drugiej – Szczęśliwa ręka jest napisana z ogromną dbałością o rytm, zdanie, konstrukcję. Jest w niej coś z rzemiosła starej szkoły, której dziś coraz rzadziej się uczy. Podobnie jak w To przez ten wiatr Jakuba Nowaka, tu też eksperyment idzie w parze z klasycznym warsztatem. Jak udało Ci się połączyć te dwa porządki – eksperyment i precyzję? To był świadomy gest, żeby pokazać, że nowoczesność nie musi oznaczać rezygnacji z warsztatu?
Bardzo miło to słyszeć! Kiedy czytałem regulamin „Połowu” i punkt nakazujący wyjaśnienie, w jaki sposób książka jest nowatorska, sporo się nad tym zastanawiałem. Co to właściwie znaczy? Czy ja w ogóle mam coś nowego do powiedzenia? Wydaje mi się, że piszę w sposób dość klasyczny, a mój język raczej nie wybija czytelnika z rytmu. Jeśli nie to, to co? Czy są tu jakieś nowe pomysły? Forma szkatułkowa – przecież to już było tysiąc razy: Szeherezada, Dekameron, Rękopis znaleziony w Saragossie. Kocham i podziwiam wielu autorów – nie jest chyba tajemnicą, jakie to nazwiska, bo padają wprost w mojej powieści. Może więc nowatorstwo polega po prostu na tym, jak łączę wątki i styl tych, których najbardziej lubię? Albo na tym, że kradnę w taki sposób, że nie da się mnie złapać za rękę?
Na pewno nie starałem się na siłę wymyślać czegoś nowego. Chciałem się dobrze bawić podczas pisania – i żeby czytelnik miał równie dobrą zabawę. Pierwsze opinie wskazują, że może tak być.
Ta gra z samym sobą, to podważanie tekstu – może faktycznie mam to z Lema. Zacząłem go czytać bardzo wcześnie i myślę, że to musiało zostawić ślad. W ogóle dość wcześnie sięgnąłem po „dorosłe” książki. Inni dopiero składali litery, a ja już czytałem Opowieści z Narnii, Pana Samochodzika czy kryminały Chmielewskiej. Pewien typ frazy po prostu wszedł mi w krew.
Przemysław Owczarek napisał, że w Szczęśliwej ręce jest odpowiednia ilość „komórek humoru i autoironii”. Rzeczywiście – przy całej erudycji i konstrukcyjnej precyzji ta książka ma w sobie luz i błysk. Czy humor to dla Ciebie sposób, by rozładować napięcie, czy raczej forma obrony przed zbyt poważnym traktowaniem literatury?
To chyba po prostu moja cecha charakteru. Ludzie często mówią, że nie potrafią ocenić, czy mówię serio, czy żartuję.
Lubię pisarzy, którzy potrafią pisać lekko – nawet o ciężkich sprawach. Traktuję to jako rodzaj kunsztu. Ale też po prostu cenię rozrywkowy wymiar literatury. Chcę się dobrze bawić, nawet gdy temat jest wymagający.
Pisanie w Szczęśliwej ręce jest nie tylko tematem, ale i bohaterem. Dlaczego w ogóle piszesz? Co chcesz tym pisaniem osiągnąć – zrozumieć, uporządkować, przekroczyć? Czy literatura jest dla Ciebie formą poznania, czy raczej próbą oswojenia chaosu?
Zauważyłem, że w moim pisaniu jest więcej pytań niż odpowiedzi. Więc tak – to raczej narzędzie poznania niż forma ekspresji. Piszę o tym, co mnie fascynuje, co mi nie daje spokoju. Daniel Dennett mówi o „dźwigniach wyobraźni”, Etgar Keret świetnie pokazuje, jak to działa w praktyce. Ale wszystko i tak sprowadza się do pytania: „co by było, gdyby?”. To jest punkt wyjścia większości moich tekstów, także Szczęśliwej ręki. W tym sensie bliżej mi pewnie do Cortázara i jego rozumienia opowieści fantastycznej – jako testu rzeczywistości, a nie ucieczki od niej.
Szczęśliwa ręka to debiut, ale też książka o narodzinach autora – o momencie, gdy pisanie staje się nieodwracalne. Co dalej? Czujesz, że ta ręka naprawdę zaczęła już pisać własne historie?
To zależy, o której ręce mówimy (śmiech). Ale widzę, że nie da się nie zapytać debiutanta, co dalej. Jeszcze dobrze nie nacieszyłem się pierwszą książką, a już muszę myśleć o następnych etapach. Na szczęście mam ten komfort psychiczny, że moja szuflada jest dość głęboka – i leży w niej jeszcze kilka historii. Niektóre już znasz.
A skoro o tym mowa, to może na koniec zdradzę nowy pomysł: Szczęśliwa ręka: negatyw. Zmieniam tylko pięć, może dziesięć procent tekstu, ale tak, żeby wszystko miało odwrotny sens. Te same historie – inny świat, inny ton. Co o tym myślisz jako wydawca i jako czytelnik? Ma to sens? Czy to mógłby być ciekawy eksperyment, czy już tylko pusty formalny żart? Przeczytałbyś to? Wydałbyś? 😉
Jeśli jej autorem byłaby Twoja ręka, przeczytałbym ją z dużą ciekawością, podpisał z nią umowę i natychmiast wydał. Oczywiście tylko pod jednym warunkiem – książka przeszłaby przez wszystkie etapy naboru, w którym wzięłaby udział (wspólny śmiech).