Artur Burszta: Drogi Jurku, chyba powinniśmy zacząć od małego toastu. Ukazuje się twoja ósma książka poetycka i trzecia, którą mam przyjemność publikować w Biurze Literackim. Czy będziesz miał coś przeciwko oranżadzie zamiast whisky?
Jerzy Jarniewicz: Wprost przeciwnie, jestem zadeklarowanym oranżadystą. Wobec przeżyć, jakie gwarantuje oranżada, blednie nawet najszlachetniejsza whisky. Powiedz mi tylko, czy to będzie oranżada w proszku, taka cytrynowa w pergaminowej kopertce? Mielibyśmy wtedy toast lizany.
Co tylko, Jurku. Dwie wersje smakowe, pomarańczowa i cytrynowa, z rysunkiem przeciętej pomarańczy lub cytryny na kopercie. Nie wiem jak ty, ale ja chyba wolę żucie niż lizanie.
Jak wiesz, są w tej materii dwie zasłużone szkoły. Zwolenników obu zapraszam do mojej Oranżady. Mam nadzieję, że nie zabraknie językowych wrażeń, niezależnie od czyichkolwiek, choćby nie wiem jak perwersyjnych, upodobań.
Czyżbyś poprzez zestawienie proszku, języka, wreszcie wrażeń smakowych już na wstępie zdradzał skład oranżady z tytułu twojej najnowszej książki?
Wbrew pozorom, wbrew zdjęciu stylowej butelki z ceramicznym korkiem i odpowiednią etykietką na okładce, tom Oranżada nie jest kolekcją gadżetów z peerelowskiej rekwizytorni, choć i te znalazły w tekstach swoje miejsce. To cykl wierszy splecionych z na wpół zapomnianych szlagwortów, tytułów niewznawianych książek, imion, których nosiciele odeszli wraz z epoką; a przede wszystkim z cudzych, dawnych, pogubionych fraz, które przypominają o sobie niejako mimowolnie, niechcący, wkradając się cichcem do naszych zdań, wyłaniając się spod pozornie najosobistszych, intymnych wypowiedzi. Te językowe plecionki, wybrzmiewające niczym niezdyscyplinowany chór, w którym każdy śpiewa własną pieśń we własnym języku, wywołują, bo wywoływać powinny, nieco rozchwiany obraz mijającego czasu. Chciałem wpisać czas w te wiersze, w te słowa, by starzały się, niczym portret Doriana Graya – wraz z butelką oranżady i refrenem opolskiego szlagieru.
I ja dokładnie o tym samym myślę, i za moment do tego powrócę. Pozwól, że przez chwilę zatrzymam się jednak przy tytule. Chyba powinienem swoje pytanie sformułować trochę inaczej. Czy dla tych językowych plecionek, o których tak ładnie przed chwilą powiedziałeś, punktem wyjścia może być przywołanie doznań, jakie przynosiło żucie czy też lizanie oranżady w proszku? Tak jakoś skojarzyłem sobie ten tytuł.
Celne skojarzenie. Bo słowa nie są przecież czymś całkowicie abstrakcyjnym, wypranym ze zmysłowości. Mają swój smak, ciężar, kształt i woń. I to zarówno w przenośni – wywołują bowiem w wyobraźni zmysłowe wrażenia i przywołują świat, z którego wyrastają – jak i w sensie dosłownym, gdyż wykluwają się przecież w ustach, leżą na naszym języku i na naszych wargach. I pobudzają je tak samo jak sól, pieprz czy wanilia. Przypomnę tutaj, że na okładce książki znajduje się czarno-białe zdjęcie butelki po oranżadzie, co jest oczywiście przywołaniem nieistniejącego już świata sprzed lat, ale na skrzydełku zamieściłem definicję słowa „oranżada” wziętą z niewielkimi zmianami ze słownika języka polskiego. Bardzo bym był rad, gdyby tak rozumiany tytuł Oranżada zwracał uwagę na coś, co można nazwać smakiem słowa.
No właśnie, dotąd wspominki z peerelu były domeną prozaików i zazwyczaj kończyły się jedynie na mniej lub bardziej udanym przywoływaniu wspomnień. Ty zająłeś się wrażeniami językowymi, smakiem słowa.
Tamta rzeczywistość interesuje mnie właśnie o tyle, o ile pozostawiła ślad w języku. O ile ten język naruszyła, nadgryzła, splamiła. Frazy sprzed lat ścierają się teraz z wieloma innymi frazami, które tymczasem na nich narosły. W wierszach z tego tomiku, z których spora część to liryki miłosne, język odsłania swoją hybrydyczną, nierasową i obcą naturę. Jak pewnie zauważyłeś, szczególnie często odzywają się tam wyrażenia w dwu językach obcych, rosyjskim i niemieckim, gdyż właśnie te dwa języki, choć dziś nie potrafię się nimi posługiwać, współtworzyły mój świat dzieciństwa i młodości. Zanim poznałem słowa w jakiejkolwiek innej mowie, słyszałem słowa rosyjskie i niemieckie. Język rosyjski był, jak wiadomo, językiem obowiązkowym w szkole, zaś niemiecki słychać było niemal codziennie z telewizora, z niezliczonych filmów i seriali wojennych, którymi nas karmiono. A potem trafiał na podwórko, gdzie chłopcy bawili się w wojnę. Te dwa języki zostawiły liczne, choć trudno dziś rozpoznawalne ślady w naszej mowie, tak jak obrazy, zdarzenia czy postaci z przeszłości zostawiają ślady w pamięci.
I ty tropisz te ślady z niezłym efektem. Dla mnie, który zaliczyłem zerówkę jeszcze w czasach Gierka, lektura Oranżady przynosi wiele zaskakujących przypomnień, może i odkryć. Uzmysławia, że wiele zwrotów i słów zadomowiło się w języku na tyle, że trudno wyobrazić sobie ich nieobecność. Po latach wciąż są „Trwałe jak mortadela/ ze Słupska. Zsiadłe mleko. Smalec”. Czy nie obawiasz się jednak, że książka może być nieczytelna dla tych, którzy w szkole mieli już jako język obowiązkowy angielski i nie znają
Czterech pancernych…?
Wcale się tego nie obawiam. Wprost przeciwnie. Wydaje mi się, że wiele przywołań tamtego okresu i tamtego języka, wyjętych z kontekstu, nabiera dodatkowego powabu. Mam nadzieję, że kuszą tajemnicą i intrygują obcością. Jak egzotyczne lądy, fudżijamy dalekie i bornea. Myślę sobie nawet, że dla czytelników niepamiętających tamtych czasów wiersze te mogą okazać się bardziej intrygujące, gdyż tacy czytelnicy muszą uruchomić nie pamięć, a wyobraźnię, by z fragmentów tworzyć kamuflowany obraz, wyłuskiwać z nich ukryte, sekretne historie. Chcę jeszcze raz podkreślić, że książka nie jest w żadnej mierze próbą odtworzenia gomułkowskiej rzeczywistości, nie ma w niej nic nostalgicznego ani korzennego. Wiersze obracają się wokół tematu czasu i obcości, opowiadają o tym, jak czas i obcość odzwierciedlają się w języku.
Temat czasu to chyba jeden z motywów przewodnich w Twoich wierszach, zasygnalizowany już pierwszym wierszykiem w debiutanckiej książce z 1984 roku. Jeśli dobrze pamiętam, to szło jakoś tak: „stoję na moście/ czekam/ aż przepłynie rzeka”?
Zaskoczyłeś mnie. Rzeczywiście, ten krótki wierszyk, powstały jeszcze w latach siedemdziesiątych, ukazał się w moim debiutanckim tomiku sprzed lat ponad dwudziestu. To chyba jedyny mój wiersz, który znam na pamięć. Przyznam ci się tutaj, a nikomu wcześniej o tym nie mówiłem, że kiedyś zmuszono mnie do udziału w slamie – i to nie byle gdzie, bo w Chicago, w domu samego Marka Smitha, który ten ruch slamowy zainicjował. I wtedy wyrecytowałem właśnie ten wiersz, po czym szybko zszedłem ze sceny. A temat czasu rzeczywiście przewija się przez wiele moich wierszy. Ale czy pytanie o czas nie jest podstawową kwestią, z którą próbujemy się uporać? Wszystkie inne problemy to jedynie przypisy do czasu. Dlatego, chcąc nie chcąc, pisałem o czasie, i najpewniej będę o nim pisał. Pod tym względem jestem w doborowym towarzystwie.
Wypadałoby pociągnąć dalej wątek czasu, ale jestem porażony wiadomością, że to tobie należy się tytuł pierwszego polskiego slamera! Jak przyjęto twój występ?
Wiesz, nie za bardzo pamiętam, bo oczy przyćmiewał mi dym z indyjskich kadzideł, a pokój, w którym się ten kameralny slam odbywał, unosił się chybotliwie w powietrzu wraz z pozostałymi uczestnikami wydarzenia. Za tytuł pierwszego polskiego slamera serdecznie dziękuję i niniejszym zamykam dyskusję o tym epizodzie mojego transkontynentalnego życia.
Nie chciałem ci, broń Boże, wypominać tematu czasu. Ja po prostu mam ciebie za naprawdę niezłego zawodnika na tej pozycji. Inni zresztą też. Pamiętasz, gdzie kręciliśmy klip do jednego z twoich wierszy z tomu Niepoznaki?
To pamiętam, tam żadnych indyjskich kadzideł nie było. A kręciliśmy na krętych schodach wieży zegarowej ratusza w Ząbkowicach. Każdy dwuwers tamtego wiersza czytałem z innej wysokości.
Drugi z wierszy, bodaj „Erotyk milenijny”, kręciliśmy już na samej wieży. Tuż obok mechanizmów ratuszowego zegara.
Jasne, dobrze pamiętam tę niebywałą scenerię.
Wspomniałeś, że nowe wiersze opowiadają o tym, jak czas i obcość odzwierciedlają się w języku. Czy mógłbyś rozwinąć wątek tej obcości? To jeden z motywów, które zdają się mieć duże znaczenie w poprzednich książkach, ale chyba dopiero w Oranżadzie staje się on jednym z głównych kół zamachowych dla całego tomu.
Obcość jest tak wielowątkowa, wielokształtna i elastyczna, że nie sposób od niej uciec. I uciekać nie ma sensu. Wpisana jest w naszą mowę, w nasze życie. Objawia się w tych wierszach pod różnymi postaciami. Są to na przykład germanizmy, które w Oranżadzie stosuję wyjątkowo często, te różne „szlagworty”, „wunderkindy”, „bruderszafty” czy „cyferblaty”. Lub wyrażenia przejęte z rosyjskiego, pojawiające się w potocznej polszczyźnie, „wsio rawno”, „na wsiakij słuczaj”, „nie ponimaju”. W tomie znalazł się jeden wiersz, który cały naszpikowany jest rusycyzmami, o różnym stopniu przyswojenia przez nasz język, od wyrażeń uważanych za ewidentne błędy językowe, na przykład „jak by nie było”, po rusycyzmy tak zadomowione w polszczyźnie, że niepostrzegane już jako elementy obce, na przykład „cienka aluzja”. Ale ta obcość pojawia się w Oranżadzie także w postaci tytułów płyt Beatlesów, które to tytuły rozrzucone są w całym tomie, choć chyba powinienem powiedzieć, że są poukrywane w wierszach, bo nie zdradzam, skąd pochodzą. Tu przełożone z angielskiego na polski i osadzone w zupełnie odrębnych, niezależnych kontekstach są frazami w języku polskim, a jednocześnie przywołują mniej lub bardziej wyraźnie frazy obcojęzyczne. Rozwijając dalej ten temat: mamy w Oranżadzie obcość na ponadjęzykowym poziomie, obcość, którą serwowała nam peerelowska kultura masowa i propaganda, bo tego, czym jest niemieckość, próbował uczyć mnie wspomniany już serial Czterej pancerni…, a mój stosunek do rosyjskości miały kształtować zideologizowane lekcje rosyjskiego. To były oczywiście karykaturalne, wypaczone obrazy obcości, z którymi mierzę się w niektórych wierszach tomu. Wspomnę też o innym wymiarze obcości, tej, która przejawia się w kontaktach międzyludzkich, a wiąże się z trudem odkrycia, poznania i uznania czyjejś odrębności. Obcy wreszcie staje się cały ten świat oranżady, Czuj-Czynu, Wielokropka i Michaja Burano – świat, który był swojski, a który staje się daleki, cudzy, coraz mniej czytelny.
Czasami łza w oku się kręci. „Cicha rzeka brzegi rwie”. „Już za parę dni. Za dni parę”. No i jeszcze beatlesówki co krok. Fani chłopców z Liverpoolu będą mieli niezłą zabawę, czytając twoją książkę.
Beatlesów słucham od trzydziestu lat i muszę powiedzieć, że to niewyczerpane źródło wszelakich rozkoszy. Pomyśl tylko, że w ciągu sześciu lat ci faceci przeszli od prościutkiego „Love Me Do”, przez genialne covery czarnego
rocka, jak „Long Tall Sally”, zabawy z muzyką hinduską, klasyczną, elektroniczną, psychodeliczną, music-hallem i autoparodią, po absolutną rewelację, jaką jest ośmiominutowe monstrum muzyki konkretnej, „Revolution 9”. Jeśli czasy, w których żyjemy, współkształtowała epoka kontrkultury lat sześćdziesiątych, a Beatlesi byli tej epoki uosobieniem, to znajomość ich muzyki jest dzisiaj nie tyle przyjemnością, ile koniecznością. Ich Biały album to przecież czysty postmodernizm.
No panie, nawet moje córki, lat osiem i sześć, mówią, że to numer jeden jest. A dziewuchy znają się na rzeczy. Podobała ci się wersja Let It Be z 2003 roku? Z dopiskiem Naked w tytule?
To dobrze, że tę nową edycję oczyszczono z patetycznych naddatków chóralno-orkiestrowych, którymi Phil Spector dosłownie przygniótł surowe nagrania Beatlesów. No i znalazło się w niej miejsce na wyjątkowo zmysłowy Lennonowski kawałek „Don’t Let Me Down”, który wcześniej ukazał się tylko na singlu, z Billym Prestonem na klawiszach. To niesamowite, jak po trzydziestu paru latach płyta może nagle odmłodnieć, pokazać nową twarz.
Dokładnie! To była jedyna płyta, która mi nie grała. Ależ niespodzianką okazało się to nowe zgranie! Może więc przy okazji napomknę o poprawkach u ciebie. Lubisz zmieniać i poprawiać wiersze. Nawet te, które miały już publikacje prasowe.
Tak. Nie tylko to robię, ale lubię to robić. Nie przekonuje mnie pomysł, by na wiersz patrzeć jak na pozaczasową świętość, której tknąć śmiertelnikom nie można. Chciałbym, żeby wiersz miał swoje życie, a bez zmian, i to nieustannych, życia, jak wiemy, nie ma. To chyba ciekawiej, jeśli wiersz istnieje w wielu wersjach, z których każda jest zapisem innej chwili. Pożegnałem się z takimi pojęciami jak „wersja kanoniczna” czy „tekst ostateczny”. Skoro świat jest procesem, to niech i wiersz będzie procesem.
O estymie do Beatlesów wiedziałem, nie posądzałem jednak ciebie o taką miłość do Opola i Sopotu. (Śmiech). „Te różne szlagworty” czynią z twojej książki niezły śpiewnik!
W pamięci to się wszystko ze sobą miesza, i ta opolska sieczka, i galanteria z Sopotu, i perełki rocka. Przeszłość jest dla wszystkich.
Jest jedna rzecz, która od razu rzuca się w oczy po otwarciu książki. Większość wierszy została zapisana bez podziału na strofki. To pewna nowość u Jarniewicza. W poprzednich trzech książkach, w Niepoznakach szczególnie, strofki pojawiały się regularnie już po dwóch linijkach.
Te dwuwersowe strofki wyjątkowo mi odpowiadały. Strasznie byłem rad, że na nie trafiłem. Wydawało mi się, że to mój naturalny rytm, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że napisałem w nim już trzy książki, i że to, co naturalne, może zamienić się w jakiś automatyzm, stać się przewidywalne. Zaczęły mnie te strofki jakby mniej cieszyć. Stąd w Oranżadzie, jak słusznie zauważyłeś, masz próbę odejścia od tej formy wiersza.
Książkę kończy wiersz „Sztafeta pokoleń”, w którym jest bodaj fragment „Ci, którzy po nas tu siądą,/ będą pili mirindę”. Czy obecne czasy mogą być tak wdzięcznym tematem dla „językowych plecionek” za jakieś trzydzieści lat, by powstał tomik z mirindą w tytule? Cokolwiek by powiedzieć, po lekturze Oranżady ma się rzeczywiście wrażenie, że ówczesny „Słownik uboższy o kilkaset słów/ obejmował mimo wszystko wszystko”.
No nie wiem. Każda epoka ma taki słownik, na jaki zasługuje. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat pewnie spojrzymy na dzisiejsze czasy z odpowiednim dystansem, by nie wkurzać się na te różne Klany, Grochole, Dody i Kolonków, na red bulle, sushi, smycze i bejsbolówki. Zagrają inną muzyką, nabiorą smaku. A to, że słownik zdawał się obejmować „mimo wszystko wszystko”, jest chyba charakterystyczne nie tyle dla czasów, ile dla młodości.
Wkurzasz się na Klany, Dody i Kolonków? Poważnie? Znamy się od tylu lat, ale jeszcze nigdy nie widziałem cię wkurzonego. Ty jesteś oaza spokoju. Nawet w wierszach to widać.
Bo to dzieje się w środku. Tam to wszystko podskórnie buzuje i wyłania się w nocnych koszmarach. A w wierszach też chyba nie do końca panuje taki spokój. Może tego nie widać, ale doskonale pamiętam, w jakim gorącym klimacie wewnętrznym powstawały niektóre moje teksty.
Jurku, kończy się nam zapas oranżady. Nasze dłonie są „o smaku cytrynowym”. Pora więc już chyba kończyć. Może więc razem zanucimy na koniec jakiś szlagwort. Co proponujesz?
Sporośmy się tu nagadali, więc może na podsumowanie, już bez słów, pomruczymy sobie, jak te dwa białowieskie żubry, temat z filmu Prawo
i pięść. Zaczynamy?
(I tutaj zaczyna się mruczenie, którego nie sposób opisać w tym miejscu…)