Artur Burszta: Jakiej muzyki słuchałaś najczęściej w 2018 roku?
Marta Podgórnik: Dancingowej, jak zawsze. Wyobraź sobie, że na Śląsku wciąż urządzamy sobie mniej i bardziej okolicznościowe prywatki. Wtedy jest, jak powinno być: Luksemburg, chata, szkło. Na prywatce u mnie ostatnio wywlekliśmy gramofon i czarne płyty zbierane od ponad czterdziestu lat przez moich rodziców. Każdy mógł być didżejem i królem parkietu czy królową fal. I wierz mi, byliśmy – chociażby na chwilę. Stłukłam w tańcu doniczkę: w stylu vintage, który preferowałam, nim zaczął być modny.
„Więc gaz do dechy” – Marta – „wypuszczamy czad z aparatury co ma 1000 Wat”!
Taka historia, ckliwa do porzygania, z mojej podstawówki: tzw. komers, klasy ósme kończą szkołę, za chwilę rozejdziemy się do techników, liceów, zawodówek czy co tam nam przeznaczone. I mamy bal. Ja, szara mysz, oczywiście w komitecie organizacyjnym. Przychodzi do tańców i ja cały czas czekam, aż poprosi mnie chłopak, w którym się kochałam od podwórka, od zawsze, siedzieliśmy razem w ławce i dawałam mu zgapiać, dzieliliśmy się drugim śniadaniem i pierwszymi papierosami, no i tak dalej… No więc trwa ten siermiężny bal na sali gimnastycznej, wszyscy wystrojeni przez zapobiegliwe mamy, jak przysłowiowy stróż na Boże Ciało, no i jest, jest piosenka, ta piosenka. I cóż, mój książę śmiga na parkiecie z najładniejszą z klasy, blondyneczką o urodzie klaczy z hodowli. Mam łzy w oczach, i nagle zdarza się cud – do tańca zaprasza mnie chłopak, na którego przez osiem lat nie zwracałam uwagi, uważałam go za złośliwego gbura. Leci Lombard, tańczymy, i już nie widzę tamtego pięknisia, na którego marnowałam czas i kanapki. Dyrektor szkoły ogłasza koniec potańcówki, trzeba jeszcze zamieść salę, posprzątać stoliki… Jestem w komitecie i wiem, gdzie jest włącznik do sprzętu grającego; i wiem, że zawsze będę tańczyć tę piosenkę, którą wtedy puściłam. Pieśń odtrąconych. To była „Lady in Red”. A z żadnym z tych chłopaków się więcej nie spotkałam.
„Pieśń odtrąconych” powracać będzie potem w wielu Twoich wierszach.
Siłą rzeczy musiała powracać, chociaż widzę to dopiero teraz. I to nie tak, że ja byłam wciąż i wrednie odrzucana, sama nie byłam lepsza. Jak każdy wybierałam i jak każdy ponosiłam konsekwencje swoich wyborów oraz swoich odrzuceń. Każdej z tych decyzji, czy była moja, czy strony przeciwnej, zawsze towarzyszyła piosenka. I tak, gdy się – już na dorosło – zakochałam po raz pierwszy, to była piosenka Nicka Cave’a, którą pozwoliłam sobie strawestować w książce. Gdy się zakochałam po raz drugi, równie nieszczęśliwie, towarzyszyli mi Dylan i Cohen. Za trzecim razem Tom Waits, ale też Mamas and Papas i Commodores. Oczywiście w tle także klasyka – Schubert, Mahler, jazz. Za czwartym razem – znowu nieszczęśliwie, rzecz jasna – powrót do przeszłości; te tanga, które tańczyło się próbnie w liceum, przed studniówką, na którą nie poszłam. I wcale nie żałuję, ponoć była kiepska jak telenowela z podrzędnej kablówki. Potem było już inaczej, czar baletów na salach gimnastycznych minął. Zaczęła się rzeczywistość; praca za barem. By nie była zbyt szara, puszczałam od południa Alice’a Coopera, Modern Talking i Morphine; tak, żeby klienci mieli przegląd karty.
Nie psujmy czytelnikom zabawy i nie mówmy, które kawałki z Morderczych ballad to trawestacje piosenek i kto jako pierwszy je wykonał. Snujmy dalej. Ile prawdziwej „Marti, Marteczki, Martusi” jest w Twoich wierszach?
Tyle, ile sobie wybierzesz, zależnie od Twojej ochoty czy woli danego dnia. „Prawda” o konkretnej osobie, na czymkolwiek miałaby takowa polegać, zawsze jest ulotna. Może uchwytna bardziej w wierszach, opowieściach, piosenkach. Gdy się razem śpiewa, przy ognisku, na balangach, na hotelowym balkonie, gdy palicie razem, pijecie dżin lub walkera, i z komórek puszczacie Bowiego albo Stinga, albo Dead Kennedys. Na chwilę, gdy patrzysz dość uważnie. Gdy masz pod ręką aparat i akurat cykniesz nietwarzowe, niepozowane foto. Ale nigdy pełna, nigdy cała. Nigdy niedająca przyczynku, asumptu do rozpoznań. Nigdy nie zatrzymuję się w prawdzie rozumianej jako metrum, skan rzeczywistości. Ale prawdziwa bywam… na dancingach, prawdziwa byłam, kiedy Ty byłeś prawdziwy – kiedy grałeś na gitarze w Kołobrzegu, kiedy paliliśmy ognisko na plaży, kiedy grałeś koncert, i kiedy kłócimy się o sprawy redakcyjne, o tak, wtedy widzimy się na-prawdę.
Chciałoby się dopowiedzieć: „Nie ma żadnych dowodów, poza naszą pamięcią, że cokolwiek się stało”.
Pamięć. „Memory” z musicalu Koty to jedna z moich ukochanych piosenek. Tak w oryginalnym wykonaniu, jak i w setkach innych. Ech, „poeta pamięta”. Może wiersze, bardziej nawet niż piosenki (bo piosenki zależnie od sytuacji i pory, od nastroju, mogą być smutne lub wesołe, a czasem nawet skłaniające do zmiany) budują horyzonty przyszłych przygód. Bo przecież przyszłość zawsze tkwi w przeszłości. I ta piekielna chęć przygody, która popycha nas na most linowy, jak w Indianie Jonesie, też musi mieć swoją piosenkę. Inaczej silnik starej Hondy Civic nie ruszy. Serce musi drżeć.
Przy lekturze Morderczych ballad serce drży raz po raz. Rzecz jest krótka, ledwie 36 stron, 22 piosenki, wiersze i jedna proza – wszystkiego tyle, ile trzeba. Jak na jednej z najważniejszych płyt w dziejach, która zmieściła się w 36 minutach. Jak w idealnym morderstwie, gdzie wystarczy jedno pchnięcie.
By the way, najlepszy utwór muzyczny mieści się mniej więcej w 33? Czy 4’33? Tak, jako dyplomowana morderczyni potwierdzam, że wystarcza jedno pchnięcie. Idealne morderstwo – piękne – wydarza się raz na zawsze w naszym tu i teraz. Takie „nasze rendez-vous – tylko w wyobraźni”… Prawdziwe morderstwo jest brudne i brzydkie. Masz ręce we krwi i za nic nie udaje się tego oszukać kodem językowym. Zabijasz swój język, swój światopogląd, swoje bycie w języku i pretendowanie do bycia w języku wyższym, upodmiotowiającym. Bo trzeba zaszlachtować język świata przedstawionego, żeby się obudzić w innym języku – języku kalekim, obolałym, wlekącym za sobą zasikane spodnie, lecz gotowym, by sprostać emocjom.
Bohaterka Morderczych ballad wyznaje już na początku: „Prawdą jest, że raz zabiłam, we krwi dłonie umoczyłam/ Lecz tu na ziemi uszło mi to płazem./ Do wszystkiego się przyznałam, przez sekundę żałowałam/ I będę czynić tak za każdym razem”. W Zimnej książce mieliśmy „martwą kochankę”. W Balladach to „kochankowie są martwi”.
No cóż, jak w najlepszych serialach, pula śmierci rozszerza się nieubłaganie, upominając się o głównych bohaterów. „Romeo musi umrzeć”, podobnie jak Julie, Ofelie i inne Izoldy. Innego rozwiązania intrygi nie będzie, lecz czy nie lepiej wybrać dobrowolnie to najmniej, wbrew pozorom, ostateczne? Czyż jako upiory nie zdają się widzowi/czytelnikowi atrakcyjniejsi niż żywi? Pozbawieni w zasadzie tylko jednego wymiaru, za to możliwi do obejrzenia w 4D. Zręczna morderczyni pamięta o parytetach. Choć w liryce kobiecej roi się od martwych kobiet, topielic, samobójczyń, tych padłych na serca lub pomarłych z tęsknoty, spalonych w pożarach itd. – to brak im zdecydowanie towarzystwa. A przecież śmierć nie jest przeżyciem (sic!) osobnym. Jeśli orgazm określa się jako „małą śmierć”, to miłość byłaby stanem permanentnie terminalnym.
Piszesz w wierszu „Wąski kadr”, że miłość to „Pogrom i płacz w poduszki/ utkane z perkalu”. A w innym: „śmierć mnie dogoni/ Ale dzisiaj króluje tu miłość”. Miłość i śmierć tworzą w Twojej książce nieprzypadkowy związek. Bohaterka tych wierszy żyje jak w hospicjum? Śmiertelna choroba nazywa się „miłość”? Trzeba ją w sobie zabić, żeby przeżyć? A potem znowu „stawić gardę” życiu „raz po raz”.
Za każdym razem, gdy kochasz, gdy się angażujesz, nawet teraz, gdy czytasz te słowa, oddajesz kawałek siebie i w tym kawałku umierasz. W piaskownicy, na szkolnej dyskotece, w sali wykładowej, w hotelowym pokoju, gdy redagujesz czyjąś książkę, bawisz czyjeś dziecko, tańczysz, gotujesz posiłek dla rodziny, pomagasz starszej pani wnieść zakupy do mieszkania, a potem wysłuchujesz historii jej życia, na chwilę zapominając o swoim – umierasz raz po raz w czyichś ramionach (albo płacząc w poduszkę). Pytanie, ile razy możesz zmartwychwstać i kim jesteś po kolejnych zmartwychwstaniach? Osobą bogatszą o, powiedzmy, doświadczenie miłości i śmierci czy tylko kolejną wersją osoby, którą byłeś przed doświadczeniem? Uboższą o niewinność, schłodzoną i wysterylizowaną wersją. Kiedy wierszem lub piosenką samego siebie wkładasz pod mikroskop, wpychasz do rury tomografu, próbując znaleźć prawidłowość – wciąż tego nie wiesz. Czy jesteś teraz bardziej z miłości, czy bardziej ze śmierci? Czy jesteś cyborgiem, zombie, duchem dawnego siebie? Więc stawiasz gardę, nie znajdując roli innej niż rola narratora; najsmutniejsza z ról.
Wspomniałaś, że „w liryce kobiecej roi się od martwych kobiet, ale brak im towarzystwa”. Czego Twoim zdaniem jest za dużo, a czego za mało we współczesnej poezji pisanej przez kobiety?
Arturze, pokrój mnie, ale za cholerę nie wiem. Znaczników „kobieca” czy „męska” w stosunku do literatury używam tylko umownie i z przymrużeniem oka. Ja czytam wyłącznie w trybie osobistym: coś mi pasuje, wciąga, zabiera w podróż, każe nie dosypiać nocami; a coś innego po prostu nie, nie wzrusza, nie rusza, od początku wiem, że to chybiony romans, więc mijam, darzę szacunkiem (jak każdy akt twórczy) i sobie szukam dalej. Są autorki i autorzy, których cenię. U jednych i drugich dostrzegam, jeśli już musimy o tym mówić, że płeć (idąc dalej: światopogląd, wyznanie, orientacja seksualna, kolor, preferencje językowe, wykształcenie) nie jest dominantą. Im mniej się wczepiamy w proste przełożenia (i jako twórcy, i jako odbiorcy), tym więcej wyciągamy dla siebie z tej przedziwnej materii – komunikacji.
Zgadzam się z Tobą, że używanie tych „znaczników” niewiele w „trybie osobistym” znaczy. Niemniej nie pytam o rozróżnienie „damskie” i „męskie”, a o to, co w tym „trybie osobistym” działa na Ciebie, jeśli chodzi o koleżanki po fachu. Bo skoro tak wyraźnie zauważyłaś, czego brak w „liryce kobiecej”, a co z nawiązką pojawia się w Morderczych balladach, to możemy spróbować pójść krok dalej.
Słyszysz zew przygody i rzucasz się w nią, zaopatrzony jednak w zestaw ratunkowy, w swój osobisty przybornik krytyczny. Egoistycznie przeżywasz swój debiut enty raz. I czujesz, choć nie zawsze umiesz dokładnie nazwać, jak literatura zmienia się na Twoich oczach, podczas Twojej warty. Bezcenne. Piękne, kiedy nie całkiem rozumiesz, ale bierzesz w ciemno, bo wiesz, że gdzieś tam musiało się przyczaić piękno, że może skrobniesz zazdrosnym paznokciem pozłotkę prawdy. Jestem uzależniona od literatury, z nią wzięłam jedyny wiążący ślub, i każdy nowy tekst, z którym się spotykam, jest tego ślubu odnowieniem. Stąd pewnie moja miłość, nie zawsze spełniona, do debiutów poetyckich. Kocha się bezwarunkowo swoich mistrzów, wraca się do nich, jak nurek wraca na powierzchnię po łyk powietrza; a potem się jednak nurkuje, żeby szukać, szukać, i czasem znajdować, czasem się kaleczyć rozczarowaniem. Moje rozczarowania to dziewczyny, które przestają pisać; zawisają na progu krawędzi, oddają pole. Albo idą w oczywistość, nagradzalną, powszechnie akceptowaną. Żadnych odejść od „normy”. To już wolę po stokroć literackie kaskaderki, topielice – płynące swoim nurtem. Są takie pisarki, mam je na wyciągnięcie ręki.
Kto na przykład?
Jeśli mam koniecznie wymienić nazwiska, byłoby ich od groma. Dlatego nie chcę wymieniać nazwisk. Do fascynacji literackich mogę się przyznawać tylko w kontekście klasyki. Jak już koniecznie muszę, to wspomnę moje koleżanki po piórze, wciąż współczesne, wedle książek piętrzących się na parapecie, teraz, gdy Ci odpisuję. Czyli naprawdę – na wyciągnięcie ręki i wzroku znad klawiatury. Joasia Roszak, Ewa Olejarz, Urszula Benka, Julia Szychowiak, Julia Fiedorczuk, Natalia Malek, Iwona Witkowska, Genowefa Fijałkowska-Jakubowska, Joasia Mueller, Inga Iwasiów, Agnieszka Osiecka, Ewa Lipska, Virginia Woolf. Wszystko na ten temat.
Niezły parapet! Gdy pokazałem Ballady Karolowi Maliszewskiemu, powiedział mi: „to jest dziwne, interesujące, prowokujące”. Podejrzewam, że Karol na myśli miał głównie muzykalność Ballad, znacznie wykraczającą poza typowe ramy tomiku poetyckiego. Muzycy piszący dobre teksty piosenek traktowani są jak poeci. Czy działa to też w drugą stronę? Czy współcześni poeci mogą być jak niegdyś dostarczycielami tekstów piosenek?
Są piosenkami dla chętnych ku temu śpiewaków. Te wiersze, znaczy się. I też piosenki są wierszami dla tej garstki czytających piosenki i śpiewających wiersze. Bo po prostu mogą nimi być, mogą się wymieniać rolami. Wieszanie się pod kategoriami jest próżne i na próżno, powiesić to można bombki kruchutkie na choince, szronem sztucznym powleczone, albo jemiołę pod zakurzonym żyrandolem. Lecz zanim sami się powiesimy – jak medalik ze świętym Antonim, patronem szukania – lub niby choinkowy łańcuch ze skrzących bibułek, powiedzmy sobie jedno: piosenka to piosenka, wiersz to wiersz. Istnieje piękny dancing, kiedy się mijają, pięknie się różniąc, w drodze do toalety albo na parking przed dyskoteką. I niech tak zostanie.
Zdajesz sobie sprawę, że tą rozmową, zamiast naprowadzić czytelników na tropy Morderczych ballad, wciąż wyprowadzamy ich na manowce?
Ale manowce są najfajniejsze przecież. A ta rozmowa jest dziś tylko Twoja i moja; nasze tu i teraz. Bo chociaż często rozmawiamy poważnie, to jednak rzadko publicznie. Ale wracając do brzegu, do meritum: za bardzo szanuję moich czytelników, by ich prowadzać za rączkę, wkładać im szeleczki. Wkładać przemocą szkła kontaktowe w oczy. Rozdawać okulary, mikroskopy, lornetki, filtrować daną przestrzeń. Po co? Wezmą z tych kilku ballad, co zechcą, i ja się chętnie podzielę.
Tak smutkiem, jak i radością.
Bo spotykamy się w rzeczywistości, która nie powtórzy się dla nas nigdy więcej. Gdy nasze ballady, miłosne i mordercze, rymują się nagle i nieuchronnie ze sobą, każdy znów ma – przez chwilę – w łapce własne serce. Każdy w tej opowieści może znajdować w sobie mordercę, ofiarę, narratora – i nie moja już będzie sprawa, z kim zechce sympatyzować. Wybór, to oczywiste, należy do Ciebie. Podasz tę łapkę albo ją zaciśniesz.
Podaję, zaciskam i dziękuję za rozmowę.