Bohdanie, wiersze z Pustych trybun (ale i z poprzednich kilku ostatnich Twoich tomów) dzielę sobie pracowicie pół na pół – na te, które są bieżącymi komentarzami do otaczającej nas smętnie groteskowej rzeczywistości, i na te, które w sposób bardzo intymny mówią o naszym w tej rzeczywistości rzekomym bytowaniu. Twój podmiot liryczny wycofał się (tak ja to odbieram) na pozycję obserwującego narratora. Czy ów narrator jest wszechwiedzący?
Termin „wycofanie się”, którego używasz, bardzo mi się podoba, bo kojarzy mi się z eskapizmem, który zarzucano moim wierszom pół wieku temu. Obserwowanie, jak się obraca koło historii, nie zawsze jest przyjemne, ale jest w tym zawsze coś zaskakującego, atrakcyjnego czy nawet ekscytującego. Pytanie o wszechwiedzę narratora też mi przypomina o zadufaniu, które wówczas tropił w moim poezjowaniu Stanisław Barańczak. Trochę to mówię żartem, bo w Twoim pytaniu nie słyszę ani pretensji, ani agresji, tylko ciekawość. A mówić o kole historii w odniesieniu do czegoś tak nieistotnego, jak własna poezja czy jej odbiór, to zupełnie nie w moim stylu. Obserwować wokół siebie, jak wraca na starość własne dzieciństwo i młodość to jest dopiero fascynujące. Jak to możliwe, że partia znaczy znów mniej więcej to, co znaczyła kiedyś. Że znów jest zgniły Zachód, że znów jest coś w rodzaju zomo i ormo, że znów jest stonka, która co prawda inaczej się nazywa, że znów są sztandary, że znów jest ideologiczny front i próby formowania nowego (starego) człowieka. Że wraca to, co wraca. Czy narrator w moich wierszach jest wszechwiedzący? On nie wie, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, a co chwilę wcześniej było nie do pomyślenia, niewyobrażalne. Gdyby to wiedział, ewentualnie można by go uważać za wszechwiedzącego. Znów trochę wypuszczając powietrza z tej wypowiedzi i nawiązując do wierszy z Pustych trybun, to gdy ogląda się od lat teleturniej „Jeden z dziesięciu” i widzi słabnący z roku na rok poziom jego uczestników, będący w jakiejś mierze wskaźnikiem ogólnego poziomu społeczeństwa, dość łatwo pomyśleć o sobie jako o wszechwiedzącym. Prawie wszechwiedzącym, bo wszechwiedzący jest Tadeusz Sznuk. Jak to się stało, że niewiedza, która kiedyś kompromitowała, przestała kompromitować? Że można się nią szczycić, być z niej dumnym, że można być dyplomatą, nie znając obcego języka? Że można wygadywać dyrdymały, pleść duby smalone. Ja bym tej rzeczywistości nie nazywał smętnie groteskową. Pewnie zgodziłbym się natomiast na „rzekome bytowanie”.
Musisz mi wybaczyć tę naiwną chęć wyszukania w Twoich wierszach gotowych odpowiedzi na świat, który mnie (i jak sądzę, rówieśnych mi pisarzy) nieco przeraża i paraliżuje swą okrutną, niewyszukaną oczywistością i nazbyt łatwą wymienialnością pojęć. Próbując niczym przywołany Tadeusz Sznuk wydefiniować „rzeczywistość” w dwóch zdaniach, nieuchronnie muszę się wywrócić o terminy w rodzaju „polityczność”, „komentatorstwo”, „anegdota”. Tymczasem czytam Twoje wiersze tak, jak czytałam je ćwierć wieku temu – jako bardzo intymny dziennik doznań, które nam owa rzeczywistość funduje. Nie godzę się wcale na czytanie wierszy Bohdana Zadury jako wierszy interwencyjnych czy w jakikolwiek sposób komentatorskich (jak chcieliby niektórzy słabo opierzeni recenzenci). Interwencyjność zakładałaby bowiem sprawczość (nawet tę w najminimalniejszym stopniu). Nijak ma się to do eskapizmu, nieprawdaż?
Zdaje się, że ulegając skojarzeniu wycofanie się ‒ eskapizm wpakowałem się w tej naszej rozmowie w niezłe tarapaty i zacząłem trochę gubić. Wycofanie mi się podoba, w wycofaniu nie ma tej sprawczości, o której mówisz, to wynik działania jakiejś siły wyższej, jak kontuzja, która sprawia, że tenisistka wycofuje się z turnieju. Eskapizm jest intencjonalny, uciekasz od czegoś i w coś, zapominasz o tym, od czego uciekasz. Uciekasz, powiedzmy w pięknoduchostwo. Nie uciekam od rzeczywistości, staram się ją widzieć jasno, choć trudno, żeby w zachwyceniu. Jeśli mówisz, że masz ochotę szukać w moich wierszach gotowych odpowiedzi na świat, to mnie się wydaje, że w nich odpowiedzi nie ma co szukać. One są odpowiedzią, a z chwilą, gdy zostały napisane, to gotową. W jakiejś mierze cząstkową i tym różniącą się od skodyfikowanej w fiszkach z pytaniami, które trzyma w ręce Tadeusz Sznuk, ozdabiający nieoczekiwanie naszą rozmowę jak Piłat Credo, że ta moja wiedza jest subiektywna. Aspirować do interwencyjności, to wychodzić na głupka, bo o żadną sprawczość żadnej poezji bym nie podejrzewał, nawet tych największych. Jeśli mówisz, że czytasz moje wiersze, jak czytałaś je ćwierć wieku temu, to się cieszę, bo ja je piszę mniej więcej tak samo jak wtedy. Komentatorstwa chyba w nich nie ma, co tu komentować. Koń jaki jest, każdy widzi, a jak rży, każdy słyszy. Obserwujący narrator ‒ bardzo mi miło, że użyłaś tej formuły. Czy wszechwiedzący? Wiedzący więcej niż jemu – i autorowi ‒ się wydaje. Wiesz, kiedyś bardzo byłem dumny ze swojej pamięci, gotów byłem Kartezjańskie „cogito ergo sum” zamieniać na „pamiętam, więc jestem”. Teraz ta krótka czasem płata mi figle, ale do jakiej niezmierzonej ilości danych można dokopać się w tej głębokiej, to aż strach bierze. Trochę żal, że kiedyś to zostanie sformatowane i pójdzie się rzeźbić. Więc te długie wiersze w Pustych trybunach są po części taką próbą wyciągania, póki można, jakichś nitek z tego kłębka, w czym jest też trochę zabawy z dygresyjnością, sprawdzania, ile jej wiersz może unieść, a autor i czytelnik ogarnąć tak, by się w tym nie pogubić.
Pozwól, że zatrzymam się na moment przy „dygresyjności”; z tego, co pamiętam, zarzucali Ci ją (zwłaszcza młodzi) recenzenci, przy kilku ostatnich tomach, zupełnie jakby było w niej („zabawie z dygresyjnością”) cokolwiek niewłaściwego. Jest w tym, być może, jakieś drzemiące, być może nawet nieuświadomione zagubienie liryczne najmłodszego, wstępującego teraz pokolenia pisarzy i krytyków; z jednej strony ich dążenie do „formacyjności” (Tobie mimo nowofalowej dekoracji z gruntu obce, dla części pokolenia brulionu czy dla nas, roczników 70., raczej umowne), z drugiej niewyrażana wprost postulatywność; podczas gdy ja szukam pytań i odpowiedzi, oni pragnęliby (zarazem doraźnej, jak i uniwersalnej) pieśni. W niektórych wierszach z nowej książki zdajesz się stawiać krótkie, celne diagnozy, nie epatując pacjenta/czytelnika epikryzą; to może zmrozić. Nie zdziwi Cię chyba jednak, że ja wolę „te długie wiersze”, z których udaje mi się także dla osobistej przędzy wyciągnąć nieco nitek, popaść z narracją/autorem w intymną relację lub przynajmniej zanurzyć się w takiej projekcji (w obu znaczeniach tego słowa). Jakbyśmy poprzez ów film dzielili się pamięcią w jej bardziej ponadjednostkowym wymiarze.
Przyznam Ci się, że ja też wolę te długie. Choć kiedyś, przy okazji bodaj Kaszlu w lipcu, gdy Joanna Orska posłużyła się terminem „antyaforyzmy”, to te krótkie też lubiłem. One zazwyczaj ogrywają jakąś wieloznaczność, często frazeologizm, paradoksalność świata. Powiedziałbym, że te krótkie wiersze są dla inteligentnego czytelnika. Ale może są to tanie gry i zabawy. Jest powiedzenie „uciekać gdzie pieprz rośnie”. Gdzie pieprz rośnie? Rośnie w Turcji. Kto rządzi Turcją? Więc co? Uciekać z deszczu pod rynnę. Kiedyś, gdy świat był bardzo poważny i zasadniczy, trochę humoru w wierszach wydawało mi się nie od rzeczy. Teraz, czytając czasem esemesy od widzów na pasku „Szkła kontaktowego”, myślę, że tego typu wiersze mnóstwo ludzi potrafiłoby pisać, że niektórzy mają większą inwencję językową i łatwość skojarzeń niż ja. Podzielę się z Tobą ostatnim odkryciem, któregoś dnia przeleciałem po programach kanałów, które mam w kablówce. Ilość kabaretów zupełnie mnie poraziła. Tak jak poraziła mnie dzisiaj kwestia wypowiedziana przez Monikę Olejnik, że coś tam się dzieje „na opozycji”. Niech ci, co są w rządzie, mówią, że na rządzie coś omawiali. Przyszedł mi taki pomysł na wiersz „Dystans między kawą a trumną/ dla Anglika jest krótszy”. Może lepiej obcymi językami się zajmować, bo błędy w polszczyźnie, rozprzestrzeniające się niczym wirus, mnie fizycznie bolą.
Nie Ciebie jednego, wierz mi, choć ja staram się widzieć i drugą stronę monety. Ludzie przestali się bać języka, oczywiście po części wynika to z pośpiechu, niechlujstwa i ogólnego niedbalstwa, którego nie znoszę, najczęściej z przypadku, wymuszonej skrótowości myśli, ale chcę też naiwnie i idealistycznie wierzyć, że w jakiejś małej części oswajają go i próbują się (z) nim, mniej lub bardziej udolnie bawić. Zdarza mi się, słuchając radia lub komentatorów sportowych, pomyśleć a nawet zakrzyknąć: poeta by tego nie wymyślił! Z kabaretów to lubię raczej ten klasyczny film pod tytułem (mało zabawny zresztą, zważywszy kontekst), a z polskich Gęś, Starszych Panów, Olgę Lipińską już mniej (bo polityczność humorowi szkodzi). Muszę Cię spytać o „Ciszę”, której lekturę polecam wszystkim młodziakom domagającym się wspominanej przez nas powyżej „interwencyjności”, „polityczności”, „narracji doraźnej”. Ten poemat wciąż i zawsze aktualny i chwytający za serca i gardła jest, bo łączy narratora obserwującego z lirykiem konfesji; tak samo czytam „długie wiersze” z Pustych trybun. Czy zatem nie jest tak, że zarówno wszelką grozę, jak i piękno (niech będzie, że świata przedstawionego) możemy przekazać w poezji, jedynie czerpiąc z (intymnego, spersonalizowanego, sformatowanego) doświadczenia/pamięci?
Pewnie tak, masz rację. Przyznawałem się kiedyś, że mnie samego niegdyś niektóre fragmenty „Ciszy” chwytały za serce i za gardło (pierwsze publiczne czytanie w Stroniu Śląskim to była straszliwa walka ze sobą, żeby się nie rozkleić). Zestawienie grozy i piękna bardzo mi odpowiada, myślałem ostatnio o względności piękna w poezji, o tym trochę jest w wierszu nawiązującym do odejścia Adama Zagajewskiego. Ale myślałem głównie, zastanawiając się nad wierszami ukraińskiego poety Wano Krügera, które kiedyś tłumaczyłem i który jakby w nich opisywał historię oraz pośmiertne życie komunizmu na Ukrainie, „Łagodny uśmiech Berii”, „Ostatni pocałunek Iljicza”, to tytuły jego wierszy i tomików, Feliks Dzierżyński, Zoja Kosmodenskaja (o tej bohaterskiej komsomołce Ciebie już nie uczono w szkole, mnie tak), Jurij Andropow ‒ to niektórzy z ich bohaterów. Trzeba być niespełna rozumu, żeby te wiersze lubić, są okrutne, prowokacyjne, niczego nie opiewają. Nie są do lubienia, ale można je podziwiać. Gdzieś w początkach lat 60. Julian Przyboś ukuł termin „turpizm” i zaatakował Stanisława Grochowiaka. W tym sporze byłem po stronie autora „Menuetu z pogrzebaczem”, choć pewnie ani wtedy, ani teraz nie powiedziałbym, że „wolę brzydotę jest bliżej krwiobiegu”, nawet pamiętając o tym przerzuconym do następnego wersu wyrazie „słów”. Gdzieś kiedyś usłyszałem, że sztuka jest poza takimi kategoriami, jak optymizm i pesymizm, pewnie jest też poza stereotypowymi kategoriami piękna i brzydoty. Jest poza, nie zaś łączy je w absolutną jedność, jak to robi kicz. Przygryzam język, bo trochę tu za dużo teoretyzowania i uogólnień. Wrócę do tego, co chyba powiedziałem na początku tej rozmowy: wiersz po prostu jest odpowiedzią na świat, jest jak zmrużenie oczu, kiedy razi je ostre światło, jest jak odwrócenie głowy, kiedy za plecami rozlega się krzyk, jest jak puchnięcie wargi, kiedy użądli ją osa.
A właśnie chciałam Cię spytać o wiersz „Dwudziestego drugiego”, który bardzo mocno mnie zatrzymał. Jako anty-elegia, a jednak tkliwa elegia – nie „na śmierć”, ale „dla” Adama Zagajewskiego (wielokroć Was bardziej i mniej udolnie zestawiano, teoretycznie antagonizując, co uważam za zbyt duże uproszczenie, i zapewne obu Was to nieraz setnie bawiło). Ten subtelny, lekko zabarwiony sepią dystansu ton elegijny jest zresztą dla mnie znakiem wodnym Twojego pisarstwa (kiedy w melancholijne popołudnie czytam znowu „Lit”; ale to temat na inną rozmowę). Teraz zastanawiam się także nad Przybosiem i Grochowiakiem; prawdopodobnie stanęłabym po tej samej stronie, co Ty, lecz czy nie są to strony tej samej monety/karty? Jak ma się sepia do marmuru, i jak to się wszystko ma zmieścić w wersach? W „Do re mi” właściwie wykładasz scenariusz dla filmu, który spodobałby się takim jak ja, co lubią klimatyczne elegie (zwłaszcza dygresyjne). Jednak trudno nie dostrzec w wierszach pewnego pastiszu popkulturowego kodu, zarówno tego z czasów, których nie pamiętam, jak i tego ziejącego obecnie i z państwowej, i prywatnych telewizji.
Bardzo trafnie zauważyłaś, muszę dodać moim zdaniem, bo to w ogóle podejrzane ‒ takie ocenne stwierdzenia, elegijność „Dwudziestego drugiego” i „Do re mi”. Ja bym bez wahania dorzucił króciutką trzywersową „Dobrą wiadomość?”, która dla mnie zawiera potężną dawkę nierozładowanej, wziętej w karby emocji. Myślę, że chociaż to niemal oschły wiersz, miałbym takie kłopoty z przeczytaniem go na głos publicznie jak te, które kiedyś miałem z „Ciszą”. Nie wiem, co Adam Zagajewski o mnie myślał i czy myślał. Jak w sporze między Przybosiem i Grochowiakiem byłem po stronie Grochowiaka, tak w polemice Foksa z Zagajewskim (trudno to nazwać sporem, nic nie wiem, żeby Adam jakoś zareagował na wiersz Foksa, nie wiem nawet, czy go znał) byłem po stronie Foksa, z przyczyn chyba wyłożonych w „Dwudziestego drugiego”. Nie ciągnęło mnie do starszaków. Tylko że ci „starszacy” z wiersza, którego tytułowi udzieliłaś swego nazwiska, to właściwie byli moi rówieśnicy, wobec nich jako nieśmiały chłopiec z prowincji miałem mnóstwo kompleksów. „Student” sflekował mnie piórem Jana Kurowickiego, kolegi ze studiów i z obozu wojskowego, on mnie nie onieśmielał, ale główne postaci Nowej Fali i owszem. Prawdę powiedziawszy, z Julianem Kornhauserem oswoił mnie wspólny wyjazd do USA, tam też po wizycie w domu Barańczaków przestała mnie paraliżować obecność Staszka; żeby nie pocić się przy Ryszardzie Krynickim, trzeba było przez jakiś czas pospotykać się z nim w komisji powołanej przez Fundację Kultury w ramach programu promocji polskiej literatury współczesnej. Z Adamem Zagajewskim do czegoś takiego nie doszło. Mnie to przeciwstawianie, o którym wspomniałaś, trochę bawiło, ale skłamałbym, mówiąc, że cierpiałem, gdy często byłem u młodych górą. Mieliśmy inny stosunek do rozmaitych rejestrów językowych, on czasami, wydawało mi się, przekraczał częstotliwości akceptowalne dla mojego ucha, ale znajdowałem też u niego wiersze absolutnie piękne i zaskakująco mi bliskie. Wiesz, ta rezerwa, którą jakbym zakładał w jego stosunku do siebie… Opowiem anegdotkę, której sens może być tu trochę à propos. Kiedyś Krzysztof Siwczyk zaprosił mnie do udziału w Przemyskiej Wiośnie Poetyckiej, gdy został jej kuratorem. Pojechałem. Drugiego czy trzeciego dnia inny z organizatorów powiedział mi, że nie zapraszano mnie wcześniej, bo ktoś ich ostrzegał, że jestem strasznie zarozumiałym, nieprzystępnym, patrzącym na wszystkich z góry człowiekiem. Mówi mi to, bo się przekonał, że jestem zupełnie normalny. A co do pastiszowania pewnych popkulturowych kodów, to mi się wydaje, że jak pastiszujesz, to przejrzałeś zasady, znasz mechanizmy, nie dasz się zrobić, no w co? W konia, w jajo, w balona, jesteś o(d)porny na manipulację.
Bohdanie, pozwól, że wtrącę teraz coś od siebie, bo nie leży w moim charakterze zasypywanie gruszek w popiele okazji. Mieliśmy z Krzyśkiem Siwczykiem sporo szczęścia, że na początku swojej drogi poetyckiej trafiliśmy na ludzi bardzo przystępnych i życzliwych; wyciągnąłeś do nas dłoń, nie tylko zresztą Ty, okazałeś wyrozumiałość dla młodzieńczego zapału i atencję wobec naszych naiwnych przecież, z racji wieku, przemyśleń, postaw i wyborów. Obiecywaliśmy sobie wtedy, że gdy życie ułoży się po naszej myśli, spłacimy ten dług, i nieskromnie powiem, żeśmy pozostali tej obietnicy wierni, Krzysiek pracując z Maćkiem Meleckim w Instytucie Mikołowskim (m.in. przy Konkursie im. Rafała Wojaczka) i współtworząc jako dyrektor artystyczny krakowski Festiwal Miłosza, ja w Biurze Literackim realizując projekty dedykowane debiutującym autorkom i autorom. Podobna zdaje mi się rola tłumacza (właśnie otrzymałeś nagrodę Literatury na Świecie za tłumaczenie „Anteny” Serhija Żadana, którego to autora niejako podarowałeś polszczyźnie, a to wszak czubek góry lodowej Twego translatorskiego dorobku). Dlatego chcę spytać o dwie sprawy: po pierwsze, na ile jest to (życie) koniecznością i obowiązkiem, na ile przyjemnością i odkryciem, i czy one wszystkie mogą iść w parach na ten jedyny bal?
Jak słyszę słowo obowiązek, to przypomina mi się aforyzm, który raczej to mnie przyszedł kiedyś do głowy niż go u kogoś przeczytałem, na przykład u Norwida: „Święta to wielki zbiorowy obowiązek”. Skłonność do paradoksów bierze się może stąd, że każda okazja do uśmiechu na tym smutnym świecie jest dobra. No nieźle pani zakręciła w tym ostatnim pytaniu, posługując się też chyba pastiszem kodu popkulturowego. Powinienem wykrzyknąć albo i zaśpiewać „Niech żyje bal”? A wcześniej dać się podpuścić i z troską zapytać: programy dedykowane młodym autorom i autorkom? Nie, nie chodzi o kolejność, że niby panie przodem. Tylko dlaczego nie przeznaczone, dlaczego nie poświęcone albo dlaczego nie po prostu dla młodych itd. Żyjemy raczej z przyzwyczajenia. A jak się już żyje, to lepiej coś robić, niż nie robić nic. I oczywiście lepiej robić coś, co sprawia przyjemność. Wyobrażam sobie, że oddawanie długów pieniężnych specjalnej przyjemności nie sprawia, ale tych innych tak. Lepiej coś robić dla innych niż dla siebie. Co to za przyjemność ugotować coś dobrego, jeśli tylko dla siebie? Życie jako konieczność? Samobójcy dowodzą, że nie taka do końca. Przyjemności i odkrycia literackie? Przyjemność z wydania przekładu z każdym kolejnym słabnie, ale to rekompensuje wyobrażona, czasem i okazywana radość tłumaczonego autora. Odkrywasz kogoś, a potem się cieszysz z jego radości, że został odkryty. To oczywiście dotyczy autorów raczej młodszych i mniej znanych niż Żadan. Jak mówisz, że go podarowałem polszczyźnie, to tylko w jakimś stopniu, jego prozę od lat przecież tłumaczy Michał Petryk, a poezję przekładali też Adam Pomorski, Ola Hnatiuk, a także Jacek Podsiadło.
Czy zatem nie jest tak, że każda nasza czynność jest w jakiejś mierze przekładem? Nawet ta rozmowa? Gdyby nie Twoja antologia wierszy ukraińskich, nie wiedziałabym o Emmie Andijewskiej, której wiersze w Twoim przekładzie zrobiły na mnie (to było w 2007 r.) niemal piorunujące wrażenie. Teraz zaś złamię wszelkie konwenanse i wyznam, że (Twoja, wybacz, jeśli nie odtwarzam jej idealnie) fraza: „piszę, co myślę i co czuję/ nawet jeżeli się rymuje” w dużej mierze ukonstytuowała mój pogląd na pisanie (i nie tylko na pisanie). Teraz czytam w Pustych trybunach Twój wiersz „Parter”, datowany (a nie tak znów często datujesz) na 4 kwietnia 2019 r. I raptem przyszła mi na myśl figura „dopowiedzenia”, jakby pisarz miał tłumaczyć światu swoje poczynania.
Cieszę się, że zauważyłaś datę pod wierszem „Parter”. To dla mnie o tyle ważne, że ta data pojawia się przy wierszu, który – gorszy czy lepszy – traktuje o absolutnie banalnym zdarzeniu, chciałoby się powiedzieć błahym, nieistotnym nawet w porządku mojej biografii. Ta data to zdarzenie wyróżnia, nadaje mu pewną rangę. To jakby też sygnał, że ta rozmowa z dzieckiem na klatce schodowej nie została wymyślona. Sygnał, że nie ma nieważnych dat. Zdaje się, że poniekąd tłumaczę Ci teraz swoje poczynania. Przy okazji nagrody za przekład „Anteny” gdzieś na stronie wydawnictwa Warstwy w tagach mignęło mi coś takiego, że jestem „nieznośnie nierównym poetą”. Nie wszedłem na ten tekst od razu, a potem nie potrafiłem go znaleźć, więc nawet nie wiem, czyja to była opinia. Frazę o rymowaniu zacytowałaś dokładnie, mógłbym ją strawestować i powiedzieć równie dobrze: „piszę, co myślę i co czuję, nawet jeżeli nie rymuję”. Jeśli napisałem trochę dobrych wierszy, to mogę sobie pozwolić na słabsze. To taki przywilej starości, nie musisz się z nikim ścigać, nie musisz się nikomu podobać. Bardzo Ci jestem wdzięczny za to, że wiersze Emmy Andijewskiej zrobiły na Tobie wrażenie. Wiem, że z punktu widzenia logiki to jest trochę dziwne zdanie, ale co tam.
To bardzo pocieszające, co powiedziałeś o przywileju niepodobania się i nieścigania, z dwiema uwagami: po pierwsze, znam młodszych ode mnie pisarzy, którzy pod wieloma względami są starsi od nas obojga razem wziętych; po drugie, wydaje mi się, że tę wolność niekierowania się osądami i oczekiwaniami (nawet, jeśli czasem człowiek się trochę przejmie) osiągnąłeś dość wcześnie. Moim skromnym zdaniem puste trybuny bywają lepsze od wiecu. Bardzo Ci dziękuję za tę książkę i za naszą rozmowę.
Ja też bardzo Ci dziękuję.