Bohdan Zadura: Powinienem odchrząknąć, to nie najlepsze słowo, kojarzy się z chlewikiem, ale chyba nie ma ładnego określenia na tę czynność, która poprzedza wydobycie z siebie głosu, zwłaszcza kiedy nie bardzo się wie, co powiedzieć, od czego zacząć. Mam niejasne przeczucie, że będziemy wcześniej czy później rozmawiali o strasznych rzeczach, a tymczasem nie wiem, czy chcę zacząć od wierszy, czy od kotów. To, co wiem, to to, że bardzo się ucieszyłem, że Twoje koty znajdą, no właśnie, nie budę przecież, a co?, koszyk może, że wychodzi ta książeczka, w której będą u siebie. Jak pamiętasz, zwykle w ostatnich słowach telefonów prosiłem, żebyś pozdrowił ode mnie Agnieszkę i pogłaskał koty, ale nie wiesz, jak zawsze się pilnowałem, żeby mi się to nie pokręciło. Przeszłość ma to do siebie (a może raczej pamięć), że się spłaszcza w tym sensie, że to, co było, jest jakby równocześnie. Mam kłopoty z porządkiem chronologicznym, i kiedy usiłuję sobie przypomnieć, czy pierwsze Lekcje czytałem zanim poznałem Ptysia i Balbinę, czy odwrotnie, jestem dość bezradny. No dobrze, już chyba odchrząknąłem. Co więc było pierwsze, Ptyś i Balbina czy pierwszy wiersz z tego podręcznika użytkownika?
Tomasz Majeran: No to może ja też odchrząknę, a po odchrząknięciu od razu powiem, że coś jest na rzeczy, bo zdarzało mi się nie raz, nie dwa te czynności mylić, zapewne ku rozpaczy kotów, które jednak głaskanie znacznie bardziej cenią niż pozdrawianie… Teoria chrząknięć pomyłkowych? Tak, to są rzeczy straszne, do których wrócimy.
A odpowiedź, Bohdanie, będzie żołnierska i zgoła nieewangeliczna – na początku były koty, a potem było słowo. Natomiast chyba na zawsze nierozstrzygnięta pozostanie kwestia, czy pierwszy był Ptyś, czy Balbina, ponieważ ich wredna matka powiła je hurtem (miot liczył 5 kotów) w jakiejś rynnie i tak zostawiła. Odnaleziono je przez przypadek i właśnie hurtem, więc na tym kończy się i zaczyna kocia genealogia.
Słowo wiązane było potem i poniekąd pojawić się musiało. Rzecz w tym, że nie było mi dane w dzieciństwie wychowywać się w towarzystwie czworonogów, więc pojawienie się nagle dwóch braci mniejszych w moim życiu było (racjonalizuję to sobie teraz) jednak dość ważnym wydarzeniem, które musiałem jakoś językowo zutylizować. Nie jestem chyba ulubionym uczniem św. Franciszka, bo przez większość swojego niedługiego i podłego życia przechodziłem dość obojętnie obok setek anonimowych psów i kotów i ich pcheł, choć zdarzało mi się czasem zrymować jakieś zwierzę. Zjeść zresztą także. Powiedziałem braci mniejszych? Heh. Jednak sióstr mniejszych – bo Ptyś i Balbina to dwie kocice. No więc musiałem jakoś oswoić się z tymi dwoma stworzeniami w moim życiu, a jedynym narzędziem, jakim dysponowałem, był język. Stąd te wiersze. Dopiero później odkryłem, że znacznie skuteczniej oswaja się koty przy pomocy baleronu niż sonetu.
Pierwsza lekcja – króciutka, jak przystało na pierwszą, żeby nie zniechęcić, to lekcja udzielana tyleż czytelnikowi, co kotu, przez kogo? Przez kota, przez tę wredną kocią matkę, która powiła go w rynnie? „Kto ty jesteś / kotek mały / jaki znak twój / lew”. Wiadomo, do jakiego tekstu ten wierszyk odsyła, od jakiego tekstu się odbija, bawiąc się nim jak mały kotek goniący za szeleszczącym papierkiem. Bogiem a prawdą, to bardzo mi się podoba budowanie tożsamości w obrębie tego samego gatunku, przecież ten koci znak jest dużo bardziej na miejscu – jeśli można tak powiedzieć niż orzeł biały w przypadku małego Polaka. A ambicje, które się za tym znakiem skrywają, wcale nie mniejsze. Czy to zgodna z Twoimi intencjami interpretacja? Dobrze pomyśl, bo z tego mogą wynikać zupełnie nieoczekiwane konsekwencje.
Jak najbardziej zgodna! Albo niezgodna. Między „Bogiem a prawdą”, powiadasz? Od dawna fascynowała mnie herezja zawarta w tym utartym związku frazeologicznym, jej wewnętrzna (przynajmniej z chrześcijańskiego punktu widzenia) sprzeczność. Co jest między Bogiem a prawdą? Czy aby przypadkiem nie to samo, co między katechizmem a podręcznikiem? Zmierzam do odpowiedzi na Twoje pytanie, a odpowiedź jest poniekąd zawarta w tytule całego kociego cyklu – „Koty. Podręcznik użytkownika”. Wydało mi się rzeczą godną i sprawiedliwą zacząć ten podręcznik cytatem z katechizmu i w ten sprytny sposób umieścić całość cyklu gdzieś między Bogiem a prawdą, w jakiejś miłej umowności, która nie jest ani wiarą, ani wiedzą.
Bądźmy (ale tylko przez moment) konsekwentni. Pytasz, kto komu udziela pierwszej lekcji? No więc jeżeli potraktować całą książkę jako „Katechizm małego Kociaka”, to zapewne lekcję zadaje jakiś koci Władysław Bełza, a odrabia ją po prostu kotek mały. A jeśli to jednak zwykły podręcznik użytkownika? No cóż, wówczas lekcję powinien odrobić użytkownik – na przykład fizjolog, anatom lub mag. Ale myślę, że łatwo możemy sobie wyobrazić wiele innych relacji, które nie popadają w żadną z tych skrajności – i to byłaby, między Bogiem a prawdą, jakaś odpowiedź.
Zobacz, Bohdanie, jaki mamy pasztet już w drugiej kwestii. Boga, prawdę, fizjologię, sonet i baleron. Dorzućmy jeszcze, że „Lew” jest znakiem ludzkiego zodiaku i nie wiemy, czy i jaki ma odpowiednik w zodiaku kocim, a wyjdzie na to, że popełniłem jakiś potworny traktat poetycki o niesłychanym ciężarze gatunkowym. Ale to są oczywiście ludzkie, a nie kocie gry słowne, więc jakby pośledniejszego gatunku. A propos gier słownych – jak, Twoim zdaniem, powinno się mówić: „ten rajzefiber” czy „ta rajzefiber”?
Do trzech razy sztuka? Pewnie to, jak się mówi, zależy od tego, co się myśli. Jak gorączka to ta, ale jak ta gorączka jest bardziej niepokojem, to ten?
No właśnie, tu jest pewien kłopot. Podobnie – ten message czy ta message? Wychodzi na to, że kot ma mniej wątpliwości w tej materii, skoro bez wahania stwierdza „ta rajzefiber” w lekcji bodaj piętnastej? Czyli, że ma większą świadomość językową? Ja tam lubię takie dysonanse, chropowatości, rysy w wierszu. (Dlatego, nawiasem mówiąc, pozostanę niepocieszony, że zatytułowałeś swój poemat „Trumny z IKEI”. Bezwzględnie powinno być: „Trumny z IKEA”!).
Więc może pora przestać udawać, że mówimy o kotach? Albo inaczej – że nie mówimy tylko o kotach? Miałem kiedyś przyjemność zamienić parę zdań z Wisławą Szymborską i zdam Ci teraz relację z rozmowy. Mówiliśmy o jej wierszu pt. „Kot w pustym mieszkaniu”, będącym narracją opuszczonego przez właściciela kota, a zaczynającym się od słów – „Umrzeć, tego się nie robi kotu / Bo co ma począć kot / w pustym mieszkaniu”. Siła tego tekstu polega m.in. na tym, że każdy, kto doświadczył straty bliskiej osoby, może spokojnie mówić kocimi słowami z tego wiersza, i na tym, że poczucie straty zostało wyrażone za pomocą czynności najzupełniej elementarnych. Zastanawiałem się więc jak powiedzieć to pani Wisławie i mój aparat językowy oscylował wokół prostego zdania oznajmującego „To ja jestem tym kotem”, kiedy usłyszałem: „Panie Tomku, to ja jestem tym kotem”. Zatkało mnie, bo nie wypadało brnąć w licytację i mówić pani Wisławie, jak głęboko się myli, gdyż kota, o którym pisała, ma właśnie przed sobą.
Tak czy owak kot w tej historii potraktowany został nader instrumentalnie (taka już jest kocia dola). Myślę, że Ptyś i Balbina też zostały potraktowane instrumentalnie. Ich obecność w moim codziennym życiu stała się naprawdę ważna, kiedy uświadomiłem sobie, że rachunek prawdopodobieństwa i biologia są nieubłagane i będę świadkiem (i co gorsza – z ich punktu widzenia – niemym świadkiem), całego ich życia, i że tak jak towarzyszyłem ich dzieciństwu, a teraz młodości, tak wkrótce będę musiał przeżyć ich śmierć. „Wkrótce” – w ludzkim sensie tego słowa. Ponieważ operujemy na małej skali, rzecz staje się mniej rozwlekła, a bardziej dramatyczna – znowu z ludzkiego punktu widzenia. Więc te wiersze powstają troszkę po to, żeby zawczasu oswoić te małe śmierci mniejszych sióstr.
Trudno mi się o tym mówi. Kiedy przeczytałem Agnieszce ostatni wiersz z cyklu, który opowiada o kocim życiu po życiu, to usłyszałem, że jestem podła świnia, że tak piszę o Ptysiu i Balbinie, że tak nie wolno. A mówimy przecież dopiero o oswajaniu się z kostuchą, a nie o kostusze samej…
No dobrze, miałem ten sam problem, „Tak więc świadomość czyni nas tchórzami”, wiem, o czym mówisz. Nie będę Cię zanudzał wspomnieniami, jako dziecko miałem, nie, nie mogę powiedzieć, że miałem, on nie był mój, dzieci chyba mają tylko zabawki, więc pamiętam kota, dużego, czarnego, który zszedł na psy, bo punktualnie o 15-tej wyruszał na spotkanie mojemu ojcu, gdy ten wracał z pracy, ale pamiętam rozdarcie swego niewinnego dziecięcego serduszka, kiedy ten kocur przynosił w pysku jakąś podduszoną mysz albo co gorsze całkiem zaduszonego ptaszka. No, więc niewątpliwie, koty to drapieżniki, ale wydaje mi się, że ich egzystencja została u Ciebie zredukowana do walki o byt (i o kocią godność), ani to „kochankowie namiętni, ani sawanci chłodni”. Jakby w tym świecie, który pokazujesz, nie było miejsca na uczucia. Nie ma właściwie kocio-kocich układów, żadnej erotyki. W pewnej mierze to chyba nawet zrozumiałe, nie tylko dlatego, że Ptyś i Balbina są jednej płci, o czym dowiedziałem się w trakcie tej rozmowy. Koty są dyskretne, dyskretniejsze od psów, które z niczym się nie kryją, ani z płcią, ani nawet ze swym homoseksualizem. Nie ma w Twoich wierszach żadnego „marcowania”, Twoje koty są bezpłciowe. (No, z drobnymi wyjątkami: np. w „Lekcji 8”: „Jaka karma, taki los – ma mama śpiewała, / Lecz na dach się łajdaczyć chętnie pobiegała”). Zresztą, jeśli wierzyć fachowcom, to, co bierzemy za płacz niemowlęcia albo jęki rozkoszy, to są odgłosy bólu, koci penis taką ma konstrukcję, że dla kotki to bardzo wątpliwa przyjemność. Więc jak mi się wydaje, nie ma w Twoich lekcjach właściwie układu ja-ty, jest układ my – obcy. Obcy gatunkowo – ludzie, ryby, psy. Kim człowiek dla kota, tym dla człowieka kto? Wbrew temu, co Jacek Gutorow pisał o Tobie jako o poecie powierzchni, ja w tych zabawnych przecież wierszykach dostrzegam same głębie egzystencjalne, ontologiczne, metafizyczne. Jak się tych słów użyje, to brzmi to natychmiast głupio. Ale dla mnie wcale te wiersze nie są do śmiechu.
Te ręce, które chodź kotku się pieścić
Te ręce, które on nie chce się pieścić,
I te, które czy on będzie się pieścić,
Niech spierdalają
Kiedy czytam tę ostatnią linijkę, powtarzającą się na końcu każdej z sześciu strof „Lekcji 6”, to przechodzą mi ciarki po krzyżu. A publiczność w Legnicy, kiedy czytałeś ten wiersz, śmiała się jak głupi do sera z „brzydkiego” wyrazu. Może to i lepiej?
Zacznę od końca. Jeśli chodzi o przemiłą publiczność w Legnicy to mam swoją teorię na ten temat. Otóż moim zdaniem legnicka publiczność bezbłędnie rozpoznaje, że cały wiersz został napisany strofą saficką i po prostu żywiołowo reaguje na pewien kulturowy kod zaszyfrowany w metrum tego wiersza. Otóż myślę sobie, że umieszczenie w klasycznym wersie adonicznym kategorycznego „niech spierdalają” po prostu podoba się słuchaczom i czytelnikom, chociażby dlatego, że wyraźne (by nie rzec łopatologiczne) kontrasty zazwyczaj się podobają. A tu, proszę bardzo, kontrast jak ta lala: wiersz o kocim autyzmie i nieskrywanej niechęci do świata został napisany linijkami zarezerwowanymi zwyczajowo dla poezji miłosnej.
Wiesz, Bohdanie, ja w zasadzie nie mam nic przeciwko łyżwiarstwu figurowemu, więc jeśli ktoś nazywa mnie poetą powierzchni, to ja się z tego bardzo cieszę – łyżwiarstwo figurowe i ślizganie się po powierzchni wydaje mi się bowiem rozsądną alternatywą dla siedzenia w gumofilcach nad przeręblą i wpatrywania się w tyleż niezgłębioną, co mętną toń. Jeśli ktoś widzi w tym moim ślizganiu się coś więcej niż tylko próby rozpaczliwego utrzymania równowagi, to właściwie wypada mi się tylko zawstydzić i podziękować za życzliwość i kredyt zaufania. A te wszystkie „głębie egzystencjalne, ontologiczne i metafizyczne” są po prostu ową legendarną wartością dodaną, która powstaje w momencie, kiedy tekst spotyka się z czytelnikiem, i w zasadzie mi, jako autorowi, nic do tego. Autor jest w takiej sytuacji – pozwól, że zacytuję mojego ulubionego piosenkarza z Ameryki – „independent like a hog on ice”. Pamiętam, że kiedyś próbowaliśmy to z Andrzejem Sosnowskim i Henrykiem Berezą spolszczyć i ostatecznie wyszło nam „niepodległy jak na lodzie knur”. Tom Waits, gdyby znał język polski, chyba nie miałby nic przeciwko temu?
Pewnie zarzucisz mi zaraz, że to, co właśnie powiedziałem, to tylko próba wyślizgnięcia się z „głębokich tematów”, że to odwracanie kota ogonem. No więc zgoda – mi też nie jest do śmiechu, kiedy piszę/czytam te zabawne przecież wierszyki. Co więcej – myślę najzupełniej poważnie i najzupełniej nieskromnie, że „Koty. Podręcznik użytkownika” to jeden z niewielu naprawdę poważnych projektów, jakie powstały w moim pokoleniu (trzeba by to jeszcze potwierdzić u Mariana Stali). Mówisz, że w kocich lekcjach nie ma właściwie układu ja – ty, jest układ my – obcy. Zgoda. Ale czy to dyskredytuje mnie lub ciebie, obcych lub układ? Ha! Obaj wiemy, że niekoniecznie. Kim człowiek dla kota, tym dla człowieka kto? Pozwól, że się jednak wyślizgnę i odpowiem w ten sposób: trzeba na to spojrzeć z kociej perspektywy. Kot nosi swój dumny łeb na wysokości mniej więcej 20–30 centymetrów i patrzy („rzadko i niechętnie, pod nieznośnym przymusem”) w durny łeb człowieka na wysokości, średnio licząc, 180. centymetrów nad poziomem podłogi. Jesteśmy 6 razy wyżsi od kotów i to jest niezaprzeczalny koci fakt. No to powiedz mi teraz, Bohdanie, czy inny układ niż my-obcy jest tu możliwy? A jak byś się czuł, gdyby nagle jakiś obcy gatunkowo stwór wielkości czteropiętrowego bloku postanowił cię przytulić? A co byś powiedział rękom o średnicy, lekko licząc, jednego metra, którym zachciałoby się podrapać cię za uchem, hę? Niech spierdalają?
Chciałbym wrócić do tych dwóch cytowanych linijek z „Lekcji 8”. „Jaka karma – taki los”, ponieważ mama to śpiewa, natychmiast pod te słowa podkładają mi się słowa znanej, bardzo ambitnej piosenki „Jakie życie – taka śmierć”, wykonywanej przez ambitną wykonawczynię, ale rzecz jasna również znana maksyma niemieckiego filozofa mówiąca, że człowiek jest tym, co je, skąd już bardzo blisko do Marksowskiej zasady „byt określa świadomość”, a słowo karma też natychmiast odsyła co najmniej do dwóch różnych pojęć. A w tym wszystkim jeszcze Jan Kochanowski i to na domiar złego bardziej z trenów niż z fraszek. Po co pan to robi, panie Tomku? Ja wiem, ale gdyby tak jeden z recenzentów Xięgi Przysłów Cię zapytał? Z kociej złośliwości? Takie żarty, no z Miłosza, to może jeszcze, ale z Kochanowskiego?
Toś mnie bardzo zmartwił, bo miałem nadzieję, że jednak i z trenów, i z fraszek. Widzę, że muszę teraz w odpowiedzi sprokurować szybki esej pod roboczym tytułem „Jan Kochanowski i ja. Poezja spójników”, aby jakoś usprawiedliwić się z tego okropnego cytatu metrycznego w lekcji ósmej. Otóż dla mnie nie ma jednego „Kochanowskiego od fraszek” i drugiego „Kochanowskiego od trenów”. Znam tylko „Kochanowskiego od trenów i fraszek” i jeśli mamy jakąś naukę z lektury Jana z Czarnolasu po 500 latach, to płynie ona ze spójników, ze szczególnym uwzględnieniem spójnika „i”.
A w lekcji ósmej po prostu interesowało mnie, co można by zrobić w arbitralnie narzuconym sobie rygorze rytmu i rymu, bo oczywiście lekcja ósma zarówno metrum, jak i rymy zapożyczyła z Trenu VIII. Byłem ciekaw, dokąd mnie to zaprowadzi i – myślę sobie – że warto było podjąć tę wycieczkę, jeśli jej efektem jest slogan „Jaka karma taki los”. Nie ukrywam, że wiążę z nim bardzo konkretne plany marketingowe, które uczynią mnie bogatym.
Ale żarty na bok, mój klient pocztowy chciał złożyć oświadczenie – jeśli pamiętać o tym „i”, to lekcja ósma przestaje być żartem, a staje się rozmową (nie tylko ta lekcja zresztą). Nie wiem jak Ty, ale ja czasem lubię se pogadać z kimś inteligentnym.
Zauważyłeś być może, że czasem sprawiam wrażenie, że wiem więcej niż wiem naprawdę, a czasem, że udaję głupszego niż jestem. Co do publiczności legnickiej, to oczywiście forma i kontrasty „Lekcji 6” wymuszają śmiech; kto by się nie uśmiechnął słuchając tego wiersza, to by był głuchy, a kto by go bez uśmiechu czytał, to byłby ślepy. Bardzo elegancko i przekonująco wziąłeś publiczność legnicką w obronę. Dziękuję, sam przecież też byłem tej publiczności cząstką. Teraz ja w obronę biorę Jacka Gutorowa, „poeta powierzchni” to wcale nie jest formuła deprecjonująca, jak wyjdzie jego książka Niepodległość głosu. Poezja polska po roku 1968, to się przekonasz. Mam zresztą nadzieję, że bardziej komentowałeś, niż się broniłeś. Teraz ja się pobronię: nie uważam bynajmniej, że jest jeden Kochanowski od fraszek, a drugi od trenów, nie zmieniłem również przeświadczenia o wyjątkowej roli spójników ze szczególnym uwzględnieniem spójnika „i”. Gdybym zmienił, pewnie nie przyszłoby mi do głowy, żeby coś strawestować tak, by brzmiało to „śmiech i zgrzytanie zębów”. Przyznasz, że „i” musi tu wytrzymać dużo większe naprężenie niż przy oryginalnym płaczu. I coś z repertuaru „refleks szachisty”: kiedy zwracałem uwagę na nieobecność kocio-kociej problematyki, odpowiadałeś mi, że trzeba kocim okiem – z kociej perspektywy – popatrzeć na człowieka. A ja właściwie zmierzałem do tego, że w tych kocich wierszach problemem dla kota nie jest drugi kot: problemem jest dla kota Człowiek, Pies, Rybka. (Z ludzkiej perspektywy patrząc: kocia bezradność wobec ludzkich rąk: potrafię sobie dopowiedzieć takie wiersze, których w Podręczniku użytkownika nie ma: o sterylizacji, kastracji, wysiedleniu (jakby spotęgowanym; jeśli nie do bajek należy przeświadczenie, że koty przywiązują się do miejsca). Większość „ludzkiej” literatury dotyczy stosunków międzyludzkich, a Twoje koty nie babrzą się w kociości, one otwarte są na inną przestrzeń. Na coś większego niż one. Myślę, że o tych sprawach można pisać tylko tak. Dobry wiersz jest zawsze również o czymś innym niż jest?
Tak sądzę. Dobry wiersz jest zawsze również o czymś innym niż jest.
Zaskoczyłeś mnie z tym „dopowiadaniem” sobie lekcji w podręczniku, bardzo ładnie mnie zaskoczyłeś. Ja ciągle myślę o tych kocich lekcjach jako o rzeczy w toku, która tu i ówdzie wymaga dopisania paru wierszyków. Artur Burszta wspaniałomyślnie uznał, że w tej chwili jest tego wystarczająco dużo, żeby zmajstrować książeczkę, ale ja ją traktuję jako dopiero pierwsze rozpoznanie (zaznaczenie?) terenu. Widać to wyraźnie w spisie treści, gdzie tu i ówdzie brakuje jakiejś lekcji. Mam parę kawałków rozgrzebanych, które być może trafią do następnego wydania, o ile będzie następne wydanie. Między innymi jest tam wierszyk o kotku, któremu dano zastrzyk i wysterylizowano. Zaczyna się jakoś niewinnie tak:
Zastrzyk – tego się nie robi kotu,
Bo co ma począć kot,
Co się nigdy nie okoci.
Zresztą kto wie, może zdążę go jeszcze skończyć i włożyć do książki, zanim Artur Burszta wyśle do Wrocławia swoich siepaczy? Więc te wiersze, których nie ma, jednak są, ale potwornie rozgrzebane w notatkach, plikach, w głowie. Piszę raczej niewiele, dwa-trzy kawałki rocznie, więc kolejne lekcje raczej nieprędko się zmaterializują w rymowanej postaci.
No i nie wiem, jak to jest z tym kocim erotyzmem. Z jednej strony trudno powiedzieć, dokąd mnie zaprowadzą następne lekcje, z drugiej – z całą pewności fakt, że Ptyś & Balbina – moje dwa cudne obiekty doświadczalne – są wysterylizowane, ma tu kluczowe znaczenie. Po prostu nie marcują, a nie marcując, nie skłaniają mnie do głębszych obserwacji i badań w tej dziedzinie. Przeczucie mówi mi jednak, że podstawowa relacja w tej książeczce pozostanie dokładanie taka, jak ją opisujesz – moje koty raczej nie będą babrać się w kociości, będą otwarte na inną przestrzeń, na coś większego niż one. Warto pamiętać, że kot ugania się za własnym ogonem tylko przez pierwsze tygodnie życia, kiedy dopiero określa swoją tożsamość.
Ogon wszystko przetrzyma – tak kończy się jedna z pierwszych, dokładnie „Lekcja 2”. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by zauważyć, że jej retoryczna struktura jest identyczna jak struktura najbardziej pewnie znanego listu św. Pawła do Koryntian. Zdarzało się, że ten list służył jako motto wierszy, które podpisywały się pod zawartą w nim charakterystyką miłości, bywało, że stanowił kontrapunkt do zupełnie odmiennego spojrzenia na to uczucie?, zjawisko?, pojęcie? Myślę, że w tej „Lekcji” mamy tu do czynienia z wyjątkowym przykładem kociej wręcz giętkości językowej, a równocześnie poruszamy się – jako czytelnicy – po bardzo kruchym i śliskim lodzie. Jeśli przyjmiemy, że to wiersz o miłości, to już jesteśmy w lodowatej wodzie.
Gdybym mówił językami myszy i ludzi,
a ogona bym nie miał,
stałbym się jak sierść zająca
albo szczur śmierdzący.
I gotowiśmy być jak ów cymbał. A kot przecież nie mówi językiem ludzi, miauczy nam o tym już w pierwszej linijce. I te słowa, choć przypominają nam słowa z „Listu do Koryntian”, nie są nimi. Mówią o czymś innym. O czym? Nie wiem i nie będę Ciebie pytał, gdybyś potrafił na to prosto odpowiedzieć, to byś – jak sądzę – tego wiersza nie napisał.
Naprawdę mogę nie odpowiadać? Uff. To mi się upiekło. Masz rację, nie potrafię prosto odpowiedzieć. Pamiętając jednak o tych, którzy przysłuchują się naszej rozmowie w „Dzienniku Portowym”, podpowiem tylko tym najdociekliwszym, że koty zasłużyły, żeby mieć swoją Dobrą Nowinę, swoje Dzieje i Listy Apostolskie, skoro już mają swoją Apokalipsę.