Jacek Kopciński: Od dwóch lat w Krzemieńcu na Ukrainie – rodzinnym mieście Juliusza Słowackiego – odbywają się spotkania pisarzy polskich i ukraińskich. Brałeś w nich udział jako poeta i jako tłumacz współczesnej literatury ukraińskiej. Dlaczego właśnie Ukraińcy?
Bohdan Zadura: Przyznam, że moje pierwsze spotkanie z poezją ukraińską było dość przypadkowe, a nawet wymuszone. W połowie lat 80. Wydawnictwo Lubelskie, które wtedy „obsługiwało” literaturę ukraińską, zaproponowało, żebym zrobił wybór i przekład wierszy Dmytra Pawłyczki. Propozycja wydała mi się trochę zabawna, jako że nie znałem wtedy zupełnie języka ukraińskiego, jednak poważniej zastanawiałem się nad czym innym. Nad tym mianowicie, czy nienajgorszemu polskiemu poecie (śmiech) wypada tłumaczyć wiersze jakiegoś Ukraińca. Nie tylko dlatego, że Ukrainiec ten w jednym ze swoich utworów szuka śladów Lenina w Paryżu, ale zwyczajnie dlatego, że istnieje podejrzenie, iż te wiersze po prostu muszą być kiepskie. Przypomniałem sobie jednak, że dawno temu we „Współczesności” czytałem chyba jego wiersze w przekładzie Tadeusza Nowaka, a potem obu ich widziałem w Budapeszcie, więc pomyślałem, że może jednak wypada. Wkrótce się zresztą przekonałem, że Pawłyczko jest bardzo dobrym poetą. Wybór ukazał się w 1989 roku i trafił na Ukrainę. Kiedy pojechałem tam pierwszy raz, witano mnie jako tłumacza ich literatury i… obdarowano wierszami. Wprawdzie broniłem się przed tym, mówiąc, że bardziej zaangażowany jestem w tłumaczenia poezji węgierskiej, ale wtedy usłyszałem, że poezja węgierska może poczekać…
A ukraińska nie. To był ważny moment dla całej literatury ukraińskiej.
Tak, i właśnie wtedy zacząłem się o tym przekonywać. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Mykołą Riabczukiem (rocznik 1953), u którego z kolei poznałem Jurija Andruchowycza (rocznik 1960). Czytając ich wiersze miałem odczucie, ze niektóre z nich mógłbym lub chciałbym sam napisać. Była to poezja nowocześniejsza, od tej, którą pisał Pawłyczko. Trafiłem na Ukrainę w takim szczególnym momencie, kiedy już się czuło nowe, a jeszcze można było popróbować smaku starego. Trudno było np. uwierzyć, że autokar z pisarzami eskortowany jest przez milicję, a na granicach województw wita się nas wódką, chlebem i solą. Po jakimś czasie uczestniczyłem w przygotowywaniu „ukraińskich” numerów „Literatury na świecie”, potem „Akcent” wydał duży blok literatury ukraińskiej, i tak, dość dla siebie nieoczekiwanie, zacząłem tłumaczyć nie tylko wiersze, ale także prozę, eseje.
Dziesiąty numer „Literatury na świecie” z roku 1995 poświęcony był „bubabistom”.
Tak, to oni, pisarze spod znaku Bu-Ba-Bu czyli Bufonady-Bałaganu-Burleski, nadawali ton nowej literaturze ukraińskiej. Jurij Andruchowycz, znany w Polsce przede wszystkim jako prozaik i eseista, … Ołeksandr Irwaneć, poeta i dramaturg, Wiktor Neborak, poeta, rockman.… Ale także inni, piszący w podobnym stylu, jak choćby Mykoła Chołodny czy Jewhen Brusłynowski, który w 1996 roku wydał tom wierszy i opowiadań w formie ściennego kalendarza ze zdzieranymi kartkami. Pierwsze zdanie tej książki informuje, że dwudziestego ósmego kwietnia 1986 roku czas na Ukrainie się zatrzymał, w związku z czym wprowadza się nowy sposób jego odliczania, tj. każdy kolejny dzień to będzie zawsze któryś kwietnia 86 roku. Jak wiadomo, 28. kwietnia 86 wydarzyła się katastrofa w Czarnobylu.
To pomieszanie zgrywy z powagą bardzo przypomina Bu-Ba-Bu.
Historię i istotę Bu-Ba-Bu wykłada Andruchowycz w znanym, dwukrotnie u nas drukowanym eseju „Ave Chrysler”, nie będę więc szczegółowo opowiadał o tym zjawisku. Przytoczę fragment „Chryslera”: „Mija już wieczność od chwili, gdy spotkaliśmy się we trzech i zostało wypowiedziane tamto fatalne i święte, uniwersalne i karnawałowe Bu-Ba-Bu… Czegośmy chcieli?… Wydaje się, że najpierw była to nie tyle estetyka, co sposób przetrwania. Albo estetyka jako sposób przetrwania. Lub odwrotnie. Innymi słowy – próba bycia maksymalnie wolnym w sytuacji ogólnego zniewolenia. Trzymać się obok siebie, czuć łokieć jak bicie serca. Cóż za banały wypisuję? Jaki łokieć? Po prostu lubiliśmy czytać wiersze jeden drugiemu. … Nasz był czas. Sprzyjał nam. Jeszcze nigdy i nikt z poetów nie miał tak sprzyjającego czasu. Wolności zewnętrznej wciąż przybywało, my odkrywaliśmy w sobie wciąż więcej zasobów wolności wewnętrznej”.
Ukraińskie Bu-Ba-Bu rymuje mi się z polskim „bruLionem” z lat 80. Podobny, prowokacyjny ton wypowiedzi, podobna niechęć do stereotypowej roli literata, przede wszystkim jednak sprawą zasadniczą wydawał się wtedy brak wolności zewnętrznej… O ile jednak w Polsce już od lat 70. istniał silny nurt poezji społecznie, a w pewnym momencie także politycznie zaangażowanej – myślę o poetach Nowej Fali, potem twórczości Jana Polkowskiego, Bronisława Maja, o „Raporcie z oblężonego miasta” Zbigniewa Herberta – o tyle na Ukrainie wolność w poezji zaczęła się właśnie od prowokacji i karnawału w stylu Bu-Ba-Bu…
Niezupełnie, chociaż rzeczywiście w powojennej poezji polskiej i ukraińskiej aż do czasów Bu-Ba-Bu nie ma równoległości. Nie ma np. tak wyrazistego przełomu, jakim w poezji polskiej był rok 1956. Socrealizm na Ukrainie zaczął się wykruszać o wiele później, a w swej „znacjonalizowanej” formie trwał do końca ubiegłej dekady. Dlatego trzeba docenić wiersze tzw. „szestydesiatnykyw”, poetów pokolenia lat 60., Pawłyczki, Niny Kostenko, Iwana Dracza, którzy mniej lub bardziej kompromisowo odchodzili od socrealizmu, pozwalając sobie na prywatność, intymność, intelektualizm, porzucanie poetyckich klisz. Ale w początku lat 60. debiutowali też poeci, którzy, jak Wasyl Stus (1938–1985), szli na całość, to znaczy w ogóle nie publikowali w oficjalnych wydawnictwach. Była też oczywiście literatura emigracyjna, która zachowała stały kontakt z tym, co działo się na Zachodzie. Niemniej Bu-Ba-Bu to był rzeczywiście wybuch, o ile można tak powiedzieć, pamiętając, jak niewielką ilość ludzi obchodzi dziś poezja (nie tylko zresztą na Ukrainie).
Na czym więc polegało to wielkie szczęście „bubabistów”, o którym pisze Andruchowycz?
No cóż, za swoją karnawałowo manifestowaną wolność „bubabiści” nie musieli płacić życiem czy więzieniem. Zbierali jakieś cięgi, ale przecież świadomie prowokowali. W 1992 roku we lwowskim Teatrze Wielkim zorganizowali coś w rodzaju poezjo-rock-opery, podczas której wspominany już tu Chrysler – wielka, amerykańska gablota, która naprawdę istniała – wylatywał w powietrze. „Bubabiści” zachłystywali się nagłym dostępem do kultury Zachodu, chociaż rzecz jasna znali ją już wcześniej. Między innymi za pośrednictwem polskich przekładów. Pamiętam zachwyt Irwancia nad tym, że tłumacz Ashbery’ego czy Enrighta przekłada jego wiersze. A więc założenie, że granica między Zachodem i Wschodem przebiega na Bugu, okazało się stereotypem. Z pisarzami ukraińskimi mniej więcej mojego pokolenia spokojnie można było rozmawiać o literaturze europejskiej i światowej. Ale pamiętam rozmowy starszych polskich i ukraińskich pisarzy-batalistów, którzy długo wymieniali swoje wojenne doświadczenia i pamiętam, jak to pomyślałem sobie wtedy, że na szczęście nas, młodszych od nich, nie łączy wspólnie przelewana krew, a te same książki, któreśmy czytali.
Twórczość poetów naszego „bruLionu” nie stała się – jak teraz to widzimy – jakimś zasadniczym przełomem w poezji polskiej. Twórczość „bubabistów” – owszem. Na czym ów przełom polegał?
Andruchowycz mówi w swoim eseju o demokratyzacji języka poetyckiego, mężnieniu słownika, czego nie należy sprowadzać do pojawiających się niekiedy w wierszach bubabistów wulgaryzmów. Chodziło w istocie o próbę wyprowadzenia poezji ukraińskiej na wolność tj. uwolnienia jej od ludowo-romantycznego modelu, który zakonserwował się w niej od czasów Szewczenki, wzmocniony poniekąd przez socrealizm. Poezja współczesna nie zaprzeczyła zresztą całkowicie ludowości, ale inaczej tę tradycję podjęła. W wierszach takich poetów, jak Hryhorij Czubaj (1949–1982) czy Kostiantyn Moskałeć (rocznik 1963), ludowość przełamana jest często przez surrealizm i nawiązania do antyku oraz baroku. Ta mieszanka wydaje mi się niezwykle atrakcyjna.
Bubabiści dokończyli niejako dzieła, które zapoczątkowali poeci ukraińskiego modernizmu w latach 20., wtedy jawnie wzorując się na poezji młodopolskiej.
Tak. Jednym z haseł modernizmu ukraińskiego czy też ukraińskiego „odrodzenia” było zawołanie Myłoły Chwylowego „precz od Moskwy”, co ani politycznie, ani kulturowo nie zostało spełnione. W tym haśle krył się ważny projekt europeizacji Ukrainy, począwszy od nastrojenia poezji na europejską, w tym młodopolską nutę. Warto zresztą podkreślić, że modernizm ukraiński był wielonurtowy, bo mieścił w sobie i awangardę, i neoklasycyzm. W poezji dzisiejszej też te tradycje są zauważalne. „Bubabiści” odkryli dla siebie poezję Antonycza. Z niej pochodzi deklarowany przez nich urbanizm.
Próbując opisać sytuację, w jakiej występowali „bubabiści”, Andruchowycz cytuje Petra Karmańskiego, członka ówczesnej, lwowskiej grupy poetyckiej Młoda Muza: „My – w przeciwieństwie do większości – czuliśmy, że naszemu narodowi przyjdzie niebawem zdać egzamin dojrzałości i że egzamin ten oblejemy…”. Karmański przeczuwał, że w momencie wszechogarniającej sowietyzacji Ukrainy, Szewczenkowski model kultury nie wystarczy do zachowania tożsamości jej mieszkańców. Andruchowycz na początku lat 90. przypomina jego słowa, jakby obawiając się tego samego, mimo iż sowietyzacja na chwilę zelżała. Stąd poważna praca tego czterdziestoletniego dziś pisarza nad przywracaniem Ukraińcom ich europejskiej pamięci. Praca płynąca z poczucia odpowiedzialności za wspólnotę, o którą nie podejrzewałbym wesołka z Bu-Ba-Bu.
Zgoda, z jednym zastrzeżeniem: poważna refleksja Andruchowycza nad europejskością Ukrainy to w istocie kontynuacja działań Bu-Ba-Bu, którego „największym grzechem” – jak ironicznie pisze – była próba roztopienia bryły „przaśnej, niedouczonej powagi, przykrywającej wszystko, co ukraińskie”. Andruchowycz najbardziej boi się powrotu na Ukrainę żywiołu sowieckiego, ale denerwuje go jeszcze coś, a mianowicie ów smutny Ukrainiec ze zwisającym wąsami nucący swoje ludowe dumki, w których nie ma już kozackiej odwagi, a tylko wschodnia bezradność. Wymierzone w taki stereotyp Ukraińca prowokacje Bu-Ba-Bu i poważne refleksje Andruchowycza nad dziedzictwem Cesarstwa Austro-Węgier mają w istocie ten sam cel: „rekreację” czyli wywołanie europejskiego ducha z narodu ukraińskiego.
Bubabiści nie uniknęli przy tym oskarżenia o narodowy indyferentyzm, podobnie jak poetów Młodej Muzy w latach 20. nazywano ich „ptakami obcego chowu”. Tymczasem na początku lat 90. pisali oni wiersze wręcz patriotyczne, choć dalekie od ludowo-romantycznego wzorca.
Żeby tylko dalekie! Jeśli pamiętasz „Pieśni wschodnich Słowian” Irwancia, „List otwarty do premiera Kanady Briana Mulroneya…”, czy „Kochajcie!”, po którym odsądzano go od czci i wiary, to się pewnie ze mną zgodzisz, że raczej trzeba tu mówić o zwarciu niż o dystansie. To było z pewnością jeśli nie szarganie świętości, to przyzwyczajeń. Gdyby „Ukochany kraj” był darzony w Polsce taką sympatią, jak na Ukrainie to, co parodiował w „Kochajcie!” Irwaneć, to polski odpowiednik w przybliżeniu można by sobie wyobrażać jako – pozwolisz, że zaimprowizuję: „Obłąkany kraj, o, obłąkany kraj, obłąkane i miasta i wioski, obłąkany kraj, o, obłąkany kraj, obłąkany, jedyny nasz polski”. W przybliżeniu, bo u Irwancia jest to przełożenie na ideologiczne antypody, republik na stany, ta łaska pańska, co na pstrym koniu mody jedzie, czego rzecz jasna nie ma w mojej improwizacji.
Takich wierszy poeci „bruLionu” nigdy nie napisali.
Myślę, że ze względu na sytuację w całej polskiej kulturze ostatniej dekady takie wiersze nie miały racji bytu. Podobnie nie wyobrażam sobie na przykład, by któryś z polskich poetów współczesnych mógł dziś napisać dobry wiersz o Katyniu. Mimo najlepszych intencji. I nie sądzę, by mając jaką taką świadomość literacką w ogóle się do tego zabierał. Istnieje bowiem bardzo silne podejrzenie, że taki wiersz stanie się li tylko wehikułem do przenoszenia znaczeń oczywistych. Do tego służy prasowa publicystyka, reportaż, przemówienie, ale nie wiersz. I skoro można już o czymś mówić w inny sposób, nie należy do tego angażować poezji. Naprawdę żyjemy w innym czasie, niż czas, w którym o guzikach mordowanych oficerów pisał Zbigniew Herbert. Okazuje się jednak, że temat ten mogą dziś z powodzeniem podjąć poeci niepolscy, ale świetnie rozumiejący polskie doświadczenie. Myślę właśnie o Ukraińcach, konkretnie o wspominanym na początku naszej rozmowy Pawłyczce i jego wierszu „Podarunek Stalina”. Przyznam, że przy każdej ponownej lekturze tego wiersza odczuwam wzruszenie, a nie zażenowanie czy wstyd.
Przełom w poezji ukraińskiej dotyczy więc także poetów starszego pokolenia. Czy nie wiąże się on właśnie z sytuacją jeszcze nie wypowiedzianego doświadczenia, które – zanim trafi do gazet i przemówień, i tam się zbanalizuje – w wierszach znajduje swój najciekawszy wyraz? Dla Bu-Ba-Bu było nim dojmujące doświadczenie Ukrainy zamienionej w ruinę, zwłaszcza ukraińskich miast. Można powiedzieć, że to właśnie na ruinie miast – w sensie niemal dosłownym – wyrosła ich poezja. I zarazem, że za sprawą nowej poezji Stanisławów, Lwów, Stryj, Drohobycz, a więc dawne polskie miasta, odrodziły się w mowie ukraińskiej – i już do niej przynależą. Irwaneć czy Neborak mogą bez żadnych kompleksów powiedzieć o Lwowie „nasze miasto”, nie skuwając z dawnych nagrobnych tablic polskich symboli. Ich pamięć indywidualna Lwowa – jak twierdzi Andruchowycz – jest żywsza od odziedziczonej przez młodych Polaków pamięci historycznej. W ten sposób, ja sądzę, dokonuje się rzeczywiste przewartościowanie i w kulturze ukraińskiej, i w relacjach między Ukraińcami i Polakami.
Ich pamięć indywidualna Lwowa jest żywsza od odziedziczonej przez młodych Polaków pamięci historycznej. No, niestety, nie jestem młody, jakąś tam pamięć historyczną odziedziczyłem, ale to nigdy nie był dla mnie problem. Komuś, kto mieszka od urodzenia tam, gdzie mieszkał jego ojciec, dziadkowie, pradziadkowie, może jest łatwo mówić, że nie ma tego typu problemów. Jechać do Lwowa? A fahren nach Breslau, to nie łaska? Kwestia pamięci historycznej jest zawsze w jakiejś mierze kwestią stereotypu? Jako kilkunastolatek z dziwnym przejęciem wyśpiewywałem żal za zieloną Ukrainą. Kiedy ten Lwów był nieosiągalny, to jechać do Lwowa było tak jak jechać do Ostendy; Lwów był zmitologizowany. Kiedy rzeczywiście w tym mieście się znalazłem, uświadomiłem sobie, że nie mam żadnych tęsknot, żadnych rewindykacyjnych pokus, że nie ważne, czyje jest to miasto. Ważne było dla mnie, w jakim jest stanie. Mówisz o możliwości rzeczywistych przewartościowań, i w kulturze ukraińskiej, i w relacjach między Polakami i Ukraińcami. Że takie przewartościowania są możliwe, widzę po sobie: od lekceważenia do szacunku i podziwu. Kiedy kilkanaście lat temu tłumaczyłem wiersze Pawłyczki, wydawało mi się, że robię coś dla literatury ukraińskiej, dzisiaj, kiedy tłumaczę tego samego Pawłyczkę czy innych, mam przeświadczenie, że robię coś dla literatury polskiej, a najchętniej bym powiedział, że dla siebie. Bo coś robię, za parę dni wyjdzie „Akcent” 3/2000, z najnowszymi wierszami Pawłyczki, Hałyny Petrosaniak, Wołodymyra Cybulki, Chołodnego, Sierhija Żadana, Wasyla Machno, Ludmiły Taran; prozą Wołodymyra Jaworskiego i Irwancia, esejem Riabczuka. Jest kwestia tych nieszczęsnych symboli, myślę, że ktoś, kto wynalazł pomniki, tak w ogóle nie miał najlepszego pomysłu. Jest kwestia tam, na Ukrainie, i tu, w Polsce. W „Głosie Ziemi Puławskiej’ (nr 3/2000) na pierwszej stronie wielka zapowiedź: „KONTROWERSYJNE POMNIKI Kto zezwala zbrodniarzom z UPA stawiać pomniki w Polsce? O tym traktuje artykuł Jana Białowąsa, mieszkańca Końskowoli, rodem z Kresów. Czytaj na str. 5” Nie owijajmy w bawełnę. Kiedy mówiłeś, że bubabiści mogą powiedzieć bez kompleksów o Lwowie „nasze miasto”, nie skuwając żadnych dawnych nagrobnych polskich symboli, miałeś na myśli niedawną uchwałę Rady Miejskiej Lwowa, którą (Radę) co bardziej pryncypialni chcą odwołać za zbyt daleko idące ustępstwa na rzecz Polski. To bardzo śmieszne, nawet jeśli smutne; i jestem pewien, że Irwaneć, Neborak i Andruchowycz zgodziliby się ze mną. Jestem pewien, bo tekst, który kiedyś m. in. o nich napisałem, nie bez powodu nosił tytuł „Ukraińskie słowo humoru”. Gdyby tego było mało, to wiersz Andruchowycza „Pomnik” jest dla mnie dowodem, że w kwestii pomników łatwo byłoby – nam – dojść do porozumienia.