Karol Maliszewski: Bohdanie, czy pamiętasz pierwszy tekst, który tłumaczyłeś z języka ukraińskiego? To był wiersz?
Bohdan Zadura: Tak, wiersz. Dmytra Pawłyczki, bardzo możliwe, że „Chleb”, jeden z białych sonetów, który zresztą jest w antologii 100 wierszy…. To mógł też być pierwszy w ogóle tekst po ukraińsku, jaki przeczytałem, ale za to głowy już bym nie dał, bo nie pamiętam, na czym mi się otworzył któryś z dwóch tomików Pawłyczki, z których robiłem ten wybór. To może właśnie „Chleb” zdecydował, że, pełen najróżniejszych wątpliwości, postanowiłem wejść w ten przekład. Szaleństwo, bezczelność, pragnienie czegoś nowego, chęć sprawdzenia, czy jeszcze potrafię rymować (znaczna część wierszy Pawłyczki to były wiersze rymowane, sylabotoniczne), z drugiej strony – całkowite désintéressement wobec tej literatury, stereotypowe wyobrażenie o niej jako ubogiej krewnej literatury rosyjskiej. Ktoś, kto jako kilkunastolatek był pod wrażeniem Francuzów – Apollinaire’a, Jacoba, Saint-John Perse’a, a później tłumaczył wiersze Mandelsztama, Brytyjczyków i Amerykanów oraz – za pomocą przekładów filologicznych – Węgrów, będzie marnował czas i swoją reputację niezłego poety na jakiegoś Ukraińca? W dodatku szukającego na Montmartrze w jednym z (bardzo pięknych skądinąd) paryskich liryków śladów Lenina? „Chleb” pomógł mi przezwyciężyć strach przed własną niekompetencją, bo gdy przetłumaczyłem ten wiersz, znalazłem istniejący przekład pióra bardzo znanego ukrainisty, gdzie chleb był pieczony na liściu grochu, a nie orzecha, bo jako groch przetłumaczyło mu się słowo горіх.
Skąd u Ciebie zainteresowanie tym językiem, kulturą i literaturą Ukrainy?
Jak wynika z tego, co powiedziałem przed chwilą, znikąd. Z czystego przypadku. Z tego, że redakcja „Akcentu” sąsiadowała z „Wydawnictwem Lubelskim”, które dostało polecenie z jakiegoś departamentu książki Ministerstwa Kultury, żeby wydać Pawłyczkę. Że Jadzi Białowąs przyszło do głowy, żeby mi go zaproponować. Że te wiersze mi się spodobały, że wreszcie kilkanaście lat wcześniej byłem świadkiem zażyłości Tadeusza Nowaka z Pawłyczką, co było decydującym argumentem. Wreszcie z tego, że po ukazaniu się Tajemnicy twojej twarzy Dmytro sprawił, że ZLP (od 1982 roku nie byłem jego członkiem) dokooptował mnie do swojej delegacji jadącej na Ukrainę. Że się wtedy z nim nie spotkałem i być może dlatego zaprzyjaźniłem się z Mykołą Riabczukiem. Że Riabczuk wprowadził mnie w Ukrainę, której istnienia nie podejrzewałem, której sam był uosobieniem, a to, że gdy u niego byłem, zjawił się Jurij Andruchowycz, dzisiaj mogę uznać za fakt w pewnej mierze symboliczny. To był późny listopad 1989 roku. Ta podróż, która miała coś zamknąć (bo Pawłyczko w mojej świadomości był jednorazowym epizodem), nieoczekiwanie coś otworzyła.
Wiesz, oczywiście mógłbym też na to spojrzeć całkiem inaczej. Przez pryzmat Juliusza Słowackiego i Krzemieńca, w którym pierwszy raz byłem właśnie w tym mroźnym i śnieżnym listopadzie. Przez zdjęcia i wpisy wybitnych postaci polskiej literatury z Iwaszkiewiczem na czele, które można było oglądać w tamtejszym biednym muzeum krajoznawczym. Przez lwowskość profesora Tadeusza Żulińskiego, szefa mojego ojca w Zakładzie Anatomii Patologicznej Instytutu Weterynarii w Puławach. Albo przez wątki ukraińskie w powieści Wilhelma Macha Góry nad Czarnym Morzem i opowieści teścia, któremu udało się uciec z kolonii Borszczówka w pobliżu Równego, spacyfikowanej przez Niemców i policję ukraińską w marcu 1943, a potem… Przez wyśpiewywany przez czternastolatka w harcerskim mundurku żal za zieloną Ukrainą. Przez błękitne niebo i żółtą pszenicę, gdy w 1975 roku jechałem z Sozopola tranzytem przez Czerniowce i Lwów. Przez rodzinną pamięć o ciotce mojego ojca Stefanii z domu Groch, która wyszła za mąż za Teodora Andrejewa, żołnierza stacjonującego w Puławach pułku kozaków, i wyjechała z nim do Charkowa, gdy pułk ten ewakuował się tam na początku I wojny światowej, podobnie jak Instytut Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa. W 1956 czy 57 roku, wykorzystując odwilż, ojciec, próbujący odnowić kontakt, napisał do niej, że ma syna Bohdana, który zbiera znaczki pocztowe. Odpowiedź na ten list przyszła do mnie w 1995 roku od jej wnuka Jurija; wyjmując tę kopertę ze skrzynki, myślałem, że to list od Andruchowycza. Na pewno to zainteresowanie nie wzięło się stąd, że Puławy leżą stosunkowo blisko Chełma, co podkreślał w jakimś tekście Dmytro, sugerując moje ukraińskie korzenie i mijając się w tym z prawdą. Raczej z poczucia winy, że kiedyś miałem lekceważący stosunek do ukraińskiej literatury. Gdyby pokuta mogła być przyjemnością, powiedziałbym, że to pokuta za nieuzasadnione poczucie wyższości.
Różnie rozumiana kategoria wolności spaja antologię Wiersze zawsze są wolne z tą obecną zatytułowaną 100 wierszy wolnych. Czy to głoszenie potrzeby wolności jest jakimś nakazem, obowiązującym tonem poezji ukraińskiej?
Wiersze w gorsecie rytmu i rymu oczywiście mogą być wolne w innym sensie niż to, co z obca nazywa się vers libre. Cytat z wiersza Mykoły Riabczuka, który był tytułem pierwszej antologii, odnosił się i do jednych, i drugich. Vers libre w poezji ukraińskiej zdobywał sobie prawo obywatelstwa później niż u nas. Gdy u nas był oczywistością, tam był jeszcze ekscesem czy ekstrawagancją. O Witaliju Boryspołciu nie słyszałem od żadnego z moich ukraińskich przyjaciół, choć z innych źródeł wynika, że w swoim czasie był on jednym z prekursorów tego typu wiersza w Ukrainie i bardzo popularnym w świecie poetą ukraińskim. Ogólnie rzecz biorąc, sztuka, a więc również poezja, jest dla mnie domeną wolności. Nie podoba mi się ważny polityk, mam prawo go obśmiać czy wyszydzić w wierszu. Mam chęć pisać wiersze o sadzeniu grochu, piszę sobie o tym. Przymus pisania wierszy o wolności ogranicza wolność. To chyba logiczne. Ale skoro wojna zmienia wszystko?
Takie wiersze powstają w obliczu zagrożenia, tak wygląda kultura pod ciągłą presją czynników politycznych… Mimo haseł „kultura poza polityką” czy „za dużo polityki” jakoś trudno się jej pozbyć, wciska się we wszystko, nawet w wiersz o miłości czy o wiośnie.
Nie wiem, czy próby pozbywania się polityki w sensie zapominania o niej to czasem nie jest błąd, a może i grzech. Zdaje się, że w tej kwestii Irwaneć i Żadan są zgodni. Wiesz, często w ostatnich latach przychodzi mi do głowy ten fragment z Ewangelii św. Łukasza, gdy Chrystus mówi: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!” Nie wiem, kogo powinienem tłumaczyć, bo kiedy dość nieoczekiwanie zająłem się literaturą białoruską, stało się tam to, co się stało. I miałem niejasne poczucie, że ci, którzy oficjalnie wspierali białoruskie pacyfikowane społeczeństwo, tak naprawdę w duchu marzyli, żeby mieć tak sprawne siły jak OMON Łukaszenki. Urywam ten wątek, bo jeszcze powiem słowo za dużo.
Korzystałeś z fragmentów pierwszej antologii czy też wziąłeś się do roboty całkowicie od nowa? Jakie pojawiły się nowości, a z czego musiałaś zrezygnować?
Pomysł na kontynuację serii rozpoczętej przez 100 wierszy polskich średniej długości, a potem 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego zrodził się u Artura parę lat temu. Myślałem o tej książce niespiesznie, wyobrażając ją sobie jako the best of, zbiór najpiękniejszych wierszy i najlepszych moich przekładów. Wojna zmienia wszystko, zmieniła i to. Tempo, w jakim powstawała ta antologia, było dość szalone. Może w innym nie dałoby się jej ułożyć. Wybranie z tysięcy wierszy stu to nie jest rzecz łatwa, zwłaszcza że podświadomie ma się ochotę każdego poetę pokazać ze wszystkich jego najlepszych stron. Decyzję wydawcy, by do 100 wierszy… nie weszły utwory z pierwszej antologii (a właściwie z pierwszych dwóch, bo wydanie z 2007 roku jednak różni się zawartością od tego z 2004) przyjąłem z ciężkim sercem, ale jednak jako wybawienie. Koszta były takie, że z dwudziestu autorów wypadło dziewięcioro, których później już nie tłumaczyłem: Emma Andijewska, Jewhen Brusłynowski, Mykoła Chołodny, Wołodymyr Cybulko, Hryhorij Czubaj, Nazar Honczar, Iwan Łuczuk, Roman Sadłowski, Wiktor Neborak. Przybyło trzydzieści nazwisk. Embargiem nie obłożyłem swoich przekładów wierszy, które znalazły się w antologii Листи з України/Listy z Ukrainy, która ukazała się w 2016 roku w ramach projektu Miesiąc Lwowski Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław pod redakcją Hryhorija Semenczuka i nie była normalnie dystrybuowana.
Posłowie zatytułowałeś „Od Andruchowycza do Żadana”, czyli zaproponowałeś układ alfabetyczny. W tej antologii jednak został on zakwestionowany.
Od A do Ż to nawet trochę więcej niż od A do Z, gdyby to była klasyczna antologia, to taki układ broniłby się efektownością, choć wprowadzałby również w błąd. Od A do Z sugeruje kompletność, a gdzie tu na przykład Ołeh Kocarew, Borys Chersoński, by już nie pytać o Linę Kostenko. Nie będę mówił, czy taka koncepcja mi się podoba bez zastrzeżeń – tutaj nie autorzy następują po sobie w myśl przyjętej zasady alfabetyczności czy dat urodzenia, a wiersze. Autorzy jakby schodzą znad wiersza pod wiersz, usuwają się trochę w cień, wiersze zaś mają się ze sobą łączyć, układać w pewną opowieść. W tym sensie antologistką jest może bardziej Joanna Mueller, która ustawiła wiersze w pewnym szyku, niż ja, który je przetłumaczyłem. Jako czytelnik tej nowej całości byłem usatysfakcjonowany, rzeczywiście powstała ciekawa narracja, wielka wielowątkowa opowieść, składająca się ze stu mikroopowieści.
Antologia sprawia wrażenie otwartej i przyjacielskiej. Jeśli chodzi o to pierwsze, mam na myśli prostotę, zrozumiałość, czytelność. Czy w poezji ukraińskiej nie ma jakiegoś nurtu hermetycznego, czegoś w rodzaju szkoły Karpowicza albo Białoszewskiego?
Prostota, zrozumiałość, czytelność – posługując się tymi epitetami, lejesz miód na moje serce. Gdybyś użył określeń – prostactwo, banalność, oczywistość – z pewnością bym się zjeżył. 100 wierszy… nie ma ambicji, żeby reprezentować wszystko, co ciekawe w ukraińskiej poezji. Z paru powodów: nie wszystkich tłumaczyłem, niektórzy są dla mnie nieprzetłumaczalni, jak choćby Petro Medianka, posługujący się językiem pogranicza ukraińsko-węgierskiego, po niektórych musiałbym wchodzić do cudzego ogródka (Nazar Honczar).
Jeśli chodzi o drugie, to jest wrażenie przyjacielskiego porozumienia z tłumaczonymi poetkami i poetami. Czy w tej antologii są w ogóle wiersze zupełnie nieznanych Ci twórców? A może jest tak, że musisz bliżej poznać człowieka, żeby próbować go tłumaczyć?
Na 39 autorów osobiście nie znam sześciorga. Coś w tym niewątpliwie jest, że zobaczenie i usłyszenie kogoś czytającego na festiwalu czy wieczorze autorskim często popychało mnie do tego, żeby zobaczyć te teksty po polsku. Nawet kusiło mnie, żeby noty o autorach zredagować w stylu: „Irynę Ciłyk usłyszałem i poznałem na festiwalu Meridian Czernowitz w Łucku w 2017 roku, dokąd przyjechała z synkiem Andrijkiem. W czasie spotkania Oksany Zabużko w sali miejskiego teatru Andrijek puszczał samoloty i strzałki z papieru, w czym towarzyszył mu ówczesny konsul RP w Łucku, Krzysztof Sawicki”.
Jak się tłumaczy z ukraińskiego komuś, kto jednocześnie tłumaczy z angielskiego i węgierskiego? Czy można tu mówić o jakiejś specyficznej idiomatyczności stwarzającej problemy tłumaczowi?
Jak się tłumaczy z angielskiego i węgierskiego, to już prawie zapomniałem. W to miejsce – raczej jednorazowo – wszedł mi słowacki (książka Petera Milčáka Bracia krwi, 2021) oraz białoruski, ten bardziej na stałe. Powiedziałbym, że zasadnicza różnica jest taka, że przy angielskim i węgierskim „matryca” brzmieniowa oryginału i przekładu są tak różne, że właściwie nie ma pokusy dosłowności. Na żadne mądrości nie będę się tu silił, raczej służę ciekawostkami. Im więcej podobnych słów, tym większe niebezpieczeństwo, że gdzieś się zdrzemniesz i rypniesz, jak z tym горіхem; stosunkowo duże jest prawdopodopobieństwo, że gdy z dwóch rymujących się ukraińskich słów jedno brzmi po polsku tak samo, znalezienie rymu będzie trudniejsze, niż gdyby oba nie miały takiego odpowiednika w polszczyźnie. Kiedy coś ci brzmi dziwnie w oryginale, powinieneś podejrzewać idiom, gorzej jeśli to bezsensowne dosłowne tłumaczenie ma swój dziwaczny urok i kusi cię, by je zostawić. Nie ukrywam, że choć prawie nie mówię po ukraińsku, czasami — przy tłumaczeniu prozy niektórych autorów — ogranicznikiem tempa przekładu jest szybkość pisania na komputerze. To też różnica między tłumaczeniem z angielskiego, gdzie nigdy nie nabrałem takiego automatyzmu. Tak czy owak, w każdym przypadku najważniejsza jest znajomość języka docelowego. W przypadku wierszy również czegoś tak dziwnego i trudno uchwytnego jak uniwersalny język poezji.
Nagle zdałem sobie sprawę, że chyba powinno się mówić o tłumaczeniach z dwóch języków, z ukraińskiego i rosyjskiego. Jak na Ukrainie widziane jest pisanie po rosyjsku? Czy w antologii są tego przykłady?
Moje ostatnie przekłady z rosyjskiego (nie licząc rosyjskojęzycznego łotewskiego poety Siemiona Chanina, którego tomik ale nie to Biuro Literackie wydało jesienią 2020 roku) były przekładami ukraińskiego prozaika, piszącego po rosyjsku; mam na myśli dwa tomy opowiadań Ołeha Sencowa, reżysera filmowego, zatrzymanego w trakcie aneksji Krymu przez Rosjan i skazanego pod zarzutem terroryzmu na wieloletnią kolonię karną, w końcu po protestach na całym świecie uwolnionego w 2019 roku.
Rosyjskojęzycznym Ukraińcom jednak nie odmawia się teraz ukraińskości. Czy ukraińskości można odmówić rosyjskojęzycznemu Charkowowi? Co prawda, w jednym z felietonów opublikowanych na portalu Zbrucz Ołeksandr Irwaneć ma ochotę zwrócić się do stojących wraz z nim w kolejce przed apteką w Irpieniu takimi słowami:
„…ponad trzy dekady słucham, jak prawie wszyscy dookoła mówią po rosyjsku. Powiedzcie mi, a czy wy wiecie, że to przez was Putin wszedł do naszego kraju? Tak, nie wątpię, jesteście patriotami i kochacie Ukrainę, inaczej teraz by was tutaj po prostu nie było. Ale on, nikogo z was nie pytając, ogłosił «obronę rosyjskojęzycznej ludności» i zaczął wojnę z naszym krajem po prostu dlatego, że tutaj mówi się po rosyjsku. Dlatego, że wy mówicie po rosyjsku. Zróbcie z tym coś, bardzo was proszę! Przechodźcie na ukraiński!”
Do tego hasła stosuje się wielu pisarzy, rosyjskojęzyczna była dawno temu Lubow Jakymczuk, po rosyjsku pisali swoje książki Wołodymyr Rafiejenko, Natalia Bielczenko, tak samo Julia Szeket. W antologii są wiersze piszącego po rosyjsku Ołeksandra Kabanowa, którego w swoim poemacie wymienia Irwaneć. Pamiętam, jak kiedyś Kabanow przyszedł do mnie w Warszawie na Wiejską do „Twórczości” i zostawił mi kilka numerów wydawanego przez siebie pisma „Szo”. Byłem kiedyś naczelnym „Twórczości”? Istniało kiedyś takie pismo? Nie wiem, na ile Irwaneć poszedł za ciosem generalizacji, a na ile z Kabanowem coś jest na rzeczy. Nie wydaje mi się, żeby w Kabanowie siedział Putin. Kabanow był organizatorem festiwalu poetyckiego „Kijowskie Laury”, zapraszał nań występującą również w poemacie Irwancia moskiewską poetkę Laurę Gorylik. Ale również rosyjskich emigracyjnych poetów ze Stanów, jeden z nich podszedł do mnie w trakcie bankietu i powiedział, że jednej rzeczy Polakom nigdy nie wybaczy. Zjeżyłem się. „Czego?” „Byliście na Kremlu i w 1612 roku wyszliście. Gdyby nie to, świat byłby piękny”. Wiesz, to, co mówi w swym nowym poemacie Irwaneć, mówił dawno temu, w „Pieśni rosyjskiej”:
Rozumem Rosji się nie obejmie…
Świat ocaliła Rosja, ot!
Tak nieraz już bywało.
Od tyranii, faszyzmu, od
Nawał, jakich nawały
Spadłyby, gdyby w porę
Nie dano im odporu.
Tak samo w te sierpniowe dnie,
Co się legendą stały,
Znów co sił w płucach Rosja „Nie”
Nieszczęściu powiedziała .
A co to było? Było to, –
Jak starsi powiadają –
Zebrało się światowe zło
I Rosję rozgnieść chciało.
To wszystko rozpoczęły dwa,
No może trzy narody.
Dokładnie – Litwa dała znak,
Inne pod jej przewodem.
Wdychając narkotyczny dym,
Pijana od rozkazów,
Z południa szła na pomoc im
Dywizja aż z Kaukazu.
Jelenie swoje oraz psy
Podstępni jak Danaje
Siodłali w głębi lasów swych
Jakuci i Nanaje.
Ciągnęli tak ze wszystkich stron,
Moskiewski bruk deptali.
A czy Rosjanie wojny chcą,
Nikogo nie pytali.
Huk było agresorów tych
Z republik i prowincji;
Najpodstępniejsi byli z nich
Żydzi i Ukraińcy.
Szybko się przemieszczała, fakt,
Ta szajka zgranych nacji
Wprost pod siedzibę młodej tak
Rosyjskiej demokracji.
Lecz ten, który na Kremlu stał
Przy sterze, rzekł – A, wała!
Powietrza nabrał, spytał: – Gdzie?
I pierzchła wnet nawała.
Tak któryś raz
Rosja ten świat
Od bied uratowała.
Tyle, że z subtelniejszą ironią, czasy wówczas pozwalały na subtelność.
Potoczne mniemanie na temat ukraińskiej poezji wiąże się z przeświadczeniem o jej wyjątkowej śpiewności, ze stereotypem dominacji rytmu i rymu. Podobno tych klasycznych akcentów formalnych więcej tam niż w naszej współczesnej poezji?
Potoczne mniemanie z czegoś zapewne się bierze i jak to potoczne mniemania obciążone jest ryzykiem błędu. Niewątpliwie język ukraiński jest bardziej muzyczny niż polski, śpiewność w zaskakujący przynajmniej dla mojego ucha sąsiaduje z twardością, kiedy mówię, plącze mi się „y” i „i”, „e” i „ie”. Moje dawne lekceważenie poezji ukraińskiej polegało na tym, że widziałem w niej rymowanki. Gdyby ktoś tę poezję poznawał tylko z przekładów Anety Kamińskiej, myślałby, że w ogóle nie ma w niej wierszy rymowanych, bo ta tłumaczka przyjęła zasadę, że takich nie przekłada. Ewolucja u różnych autorów przebiega w różnych kierunkach, Andrij Bondar zaczynał od rymowanych sylabotoniczych utworów, by przerzucić się na długie narracyjne vers libry, droga Wasyla Machny biegnie jakby w odwrotnym kierunku, co sprawia, że po przysłaniu mi nowego wiersza nie ma go już nazajutrz w swej skrzynce mailowej po polsku, a czasem nie ma go wcale. Tak jest z jego nowymi wierszami o wojnie, tak jest z wieloma wierszami Hałyny Kruk.
Czy jest coś takiego w poezji ukraińskiej, czego nie ma u nas? Specyficzny odcień godny wprowadzenia na rodzimy grunt? Może jakiś rodzaj śmiałości, ryzyka, odwagi?
Kiedyś wydawało mi się, że w poezji ukraińskiej możliwe są takie rzeczy, które w polskiej już nie mają racji bytu, bo jako państwo mamy pewne sprawy załatwione i będąc generalnie w lepszej i stabilnej sytuacji, możemy pogrzebać raz na zawsze na przykład patos, pozostawiając go grafomanom. Opresja ze strony własnego państwa, tam ciągle dająca się we znaki, u nas już należy do przeszłości, wolność słowa to rzeczywistość, oni tego wszystkiego mogą nam zazdrościć, a my powinniśmy im współczuć. Wydawało mi się więc, że poezja ukraińska, choć za sprawą Bu-Ba-Bu potrafiąca się cieszyć i bawić, równocześnie – wiem, że to brzmi fatalnie – wyczulona była na sprawy społeczne, że znajdowała w niej odzwierciedlenie radziecka i poradziecka rzeczywistość. W 100 wierszach… wydaje mi się to trochę mniej widoczne niż w antologii Wiersze zawsze są wolne. Prawdą jest, że wybierając teraz wiersze, starałem się wybierać takie, które mają odniesienie do obecnej sytuacji. Wojna w końcu trwa tam nie od 24 lutego 2022, a od 2014 roku.
Chciałem zapytać o najstarszego i najmłodszego poetę w antologii… Czy różnica pokoleń ma wpływ na wybór poetyki? Czy istnieją jakieś spory i dyskusje „starych” z „młodymi” we współczesnej poezji ukraińskiej?
Najstarszy to Dmytro Pawłyczko, urodzony w Stopczatowie 28 sierpnia 1929 roku. Na pytanie o najmłodszego jeszcze niedawno odpowiedziałbym, że Andrij Lubka, rocznik 1987, choć jego rówieśnikiem jest Łeś Bełej. O rok młodsi od tych dwóch są Switłana Lisowska i Wasyl Karpiuk. Twoje pytanie uświadomiło mi, że podobnie jak z polskimi najmłodszymi poetami, straciłem kontakt i rozeznanie z najmłodszymi poetami Ukrainy. Bo niemożliwe, żeby nie było ciekawych przed trzydziestką. W dawnych latach był konflikt organizacyjno-pokoleniowy, trochę analogiczny do konfliktu SPP – ZLP, młodsi i najciekawsi odcinali się od Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy, utworzywszy Stowarzyszenie Pisarzy Ukraińskich. Oczywiście, dzieliło ich wiele, również samo podejście do literatury i roli pisarza, do sposobu mówienia o literaturze. W jakiejś mierze to są dalej dwa odrębne światy. Przeczytałem niedawno w sieci rozmowę z Ołeksandrem Gordonem; pytany o najwybitniejszych współczesnych pisarzy ukraińskich wymienia z nazwisk, które mnie coś mówią, jedynie Mariannę Kijanowską. To właściwie powód, dla którego w jego nocie uwzględniłem przynależność związkową.
Żadan zaczyna i kończy antologię. To chyba symboliczny gest, wskazujący na wyjątkową w tej chwili rolę tego twórcy…
To moim zdaniem bardzo dobra klamra. Oba te wiersze pochodzą z tomu Antena, który przyniósł mi nagrodę Literatury na Świecie za przekład poezji i którego drugie wydanie właśnie się ukazało we Wrocławiu. Miałem też szczęście być jego tutorem, kiedy pół roku był w Warszawie na stypendium Gaude Polonia. Gdybym to ja musiał decydować o kolejności wierszy w antologii, na początek i na koniec wybrałbym te same, które wybrała Joanna. Myślę, że wyjątkową rolę Serhij odgrywa od dawna, od czasów swych początków, od podziemnych wydawnictw, anarchistycznych sympatii, będąc człowiekiem, który nie tylko za czymś się opowiada, ale i na rzecz tego działa, ponosząc pełne ryzyko. W trakcie Euromajdanu charkowskiego został ciężko pobity. Teraz działa w Charkowie, organizując pomoc dla mieszkańców i obrońców atakowanego miasta. Pewnie masz rację, on dzierży rząd dusz, jeśli chodzi o ukraińskich poetów. Równocześnie nie ma w nim żadnej pozy, jest normalnym skromnym człowiekiem. Choć od dawna jego dynamiczne czytania i koncerty gromadziły i porywały tłumy.
Kim jest Lubow Jakymczuk i dlaczego nosi twoje skarpetki? Stałeś się bohaterem jej wiersza. Może i dla innych ukraińskich twórców jesteś ważnym poetą z Polski? Wiesz coś na ten temat?
Lubow to jedna z najwybitniejszych współczesnych poetek, których w Ukrainie nie brakuje. W 2010 roku była stypendystką programu Gaude Polonia i trafiła pod moją artystyczną opiekę wraz z Andrijem Lubką i Pawłem Szczyrycią. Miałem w zwyczaju nie tylko spotykać się ze swoimi podopiecznymi w Warszawie, ale też zapraszać ich do Puław, pokazywać swoje miasto i pobliski Kazimierz Dolny, organizować w miarę możliwości spotkania w Towarzystwie Przyjaciół Puław i w Kuncewiczówce. Do obowiązków tutora należało śledzenie tego, co piszą lub tłumaczą, a ja jako powinność traktowałem też przełożenie czegoś z ich rzeczy na polski, gdzieś wydrukować lub przeczytać w trakcie spotkań z publicznością. Z Lubką i Szczyrycią miałem lepszy kontakt niż z Lubowią, nie tylko dlatego, że onieśmielała mnie jej uroda; Lubow była w ciąży i nie piła wina ani tym bardziej wódki. Wtedy – to chyba był czerwiec – przyjechała do Puław ich czwórka, a licząc Lubow za dwie osoby, to piątka, bo także Hałyna Kruk, która nie była w ciąży, piła wino i wódkę, znałem ją od paru już lat i miałem z nią bardzo dobry kontakt. Tu sobie pozwolę na dygresję – przez długi czas od 2004 roku towarzyszyło mi wobec Hałyny poczucie winy, bo nie potrafiłem zapomnieć rozczarowania na jej twarzy, gdy we Lwowie pokazałem jej antologię Wiersze zawsze są wolne i nie znalazła w niej siebie. Ale jest czerwiec, piękna, prawie upalna pogoda i następnego dnia ta pogoda się załamuje. Robi się zimno. Lubow przyjechała w letniej sukience i w klapkach. Po powrocie ze spaceru po puławskim parku nie ukrywa, że zmarzła, zwłaszcza w stopy, które ma, jak przystało na wysoką osobę, dość długie. To moja żona wpadła na pomysł, żeby dać jej parę moich nowych skarpetek. Do czasu, gdy przeczytałem ten jej wiersz, żyłem w przeświadczeniu, że były szare, a nie niebieskie. Ten kolor to licencia poetica. Stypendium Lubow zakończyło się drobnym skandalem: wróciła na Ukrainę przed uroczystym zakończeniem, czyli przed spotkaniem z Ministrem Kultury i Sztuki, który stypendystom wręczał dyplomy; zbliżał się termin rozwiązania i bała się, że urodzi w Polsce. Kiedy Lubow przysłała mi ten wiersz, przetłumaczyłem go sobie i wydrukowałem w „Tece Puławskiej” jako Natalia Jurak. Włączyłem go do antologii, wraz z dwoma starszymi. Lubow „ukradła” mi Aneta Kamińska, która wydała bardzo znany tom wierszy Jakymczuk MoreleDonbasu. W ukraińskim ich wydaniu były „Poetry Relations”, w polskim nie. Pomyślałem, że mogę sobie w 100 wierszach… pozwolić na taki prywatny akcent.
Druga część twojego pytania stawia mnie w głupiej sytuacji. W 2003, już nie pamiętam, kto, pewnie Bondar, poprosił mnie o wstęp do antologii Maskult, zawierającej wiersze z nowych książek jego, Andruchowycza i Żadana, która towarzyszyła ich wspólnym występom.(Dzięki temu tekstowi wiem, że Serhija poznałem na festiwalu „Ostry nawrót dekadencji” w Poznaniu w 1997 roku). Ostap Sływynski nazywał ich najpopularniejszymi ukraińskimi poetami nowego tysiąclecia, poprzedzać swoim słowem taką książeczkę to nie w kij dmuchał. Saszko Irwaneć zapragnął, żebym opatrzył wstępem wybór jego wierszy Любіть!, Łeś Bełej poprosił o kilka zdań do tomu Дзеркальний куб, 2012 (po dziesięciu latach jako Lustrzany sześcian tomik ten wyjdzie w Polsce), Switłana Lisowska o parę słów przed jej debiutanckim Contempem.Dawno temu Ilia Strongowski, wówczas dla mnie całkiem anonimowy, przysłał mi mail z tomem wierszy zamiast poezji z prośbą nie o przekład, a o lekturę, opinię i ewentualne sugestie. W pierwszym odruchu chciałem posłać nie tyle jego na drzewo, co mail do kosza, ale wciągnęły mnie te wiersze. Andrij Bondar i Andrij Lubka dawali nie raz dowody na piśmie i publicznie, że byłem – jestem – dla nich kimś ważnym. Linijkę mojego wiersza Ihor Kotyk wykorzystał jako tytuł swej krytycznoliterackiej książki, otwierając ją esejem poświęconym mojej poezji. Kiedy wyszedł w Folio mój pierwszy w Ukrainie wybór wierszy, ktoś – bodaj Lubka – napisał, że chyba tylko ja mogłem we wspólnym przedsięwzięciu połączyć tak różne osobowości z trzech pokoleń jak Pawłyczko, Riabczuk i Bondar. To, jakby Andrzej Sosnowski powiedział, fantastyczne. Kiedy byłem parę lat temu na Książkowym Arsenale w Kijowie, Dmytro Pawłyczko podarował mi swój nowy tom wierszy Jasa, 2019 , gdzie ma stronie 97. jest wiersz bez tytułu, który przytoczę Ci w swoim przekładzie:
***
Przyśnił mi się Bohdan Zadura,
Wesoły, genialny Lach.
Mój nauczyciel, żywa ironia,
i w każdym zdaniu podwójny sens.
Przełożył książkę moich wierszy,
niepogwałconych moich metafor rymami.
Dotknął niczym świętego chleba,
nagimi myślami cieszył się jak malarz
żywą naturą. A dzisiaj
pyta mnie Bohdan, jak ucznia:
„Czemu zaprzepaściłeś siebie,
upiększasz rymami starymi
myśli, co błyszczeć powinny świeżością?”
Mówię mu: „Bohdanie, ja na froncie
śpiewać tak muszę jak moi chłopcy,
a ich śpiewy bracie, zawsze są rymowane,
niby kozackie konie zawsze podkuwane,
wszystkie te rymy to nie kości, ale
złotymi łzami omyte hufnale.
Taki jest szlak mój, natura mej drogi,
żołnierzowi UPA wybacz mi, mój drogi”.
25.01 2019
To miłe przeczytać o sobie, że jest się wesołym facetem, nie wspominając już o tym drugim epitecie. Żarty żartami, ale przeczytać, że jest się nauczycielem starszego od siebie o szesnaście lat poety, który zapisał się na trwałe w historii Ukrainy i w jej kulturze jako poeta i tłumacz, jeden z ojców jej niepodległości, działacz polityczny, nie zawsze dyplomatyczny dyplomata, przyjaciel Jarosława Iwaszkiewicza, to jednak wzruszające.
W tej książce Dmytro wpisał mi dedykację: „Drogi mój przyjacielu, Bohdanie, Ukraina w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Uratować nas może od Moskwy tylko majdan. Uciekać nie będę. Nie zapominaj mnie! Ty – kozackie masz nazwisko – Zadura. Ty pomogłeś mi poznać Polskę prawdziwą. Jestem ci wdzięczny! Trzymaj się! Kijów 21 V 2019”.
Tłumaczyli moje wiersze na ukraiński oprócz już wspomnianych Riabczuka, Pawłyczki, Bondara, Lubki, Wasyl Machno, Dana Pinczewska, Roman Małynowski, Pawło Szczyrycia, Wasyl Łoziński, Marianna Kijanowska, Hałyna Kruk, pojedyncze wiersze także Jurij Andruchowycz i Iwan Andrusiak, mam nadzieję, że tłumaczyli je jako wiersze poety, a nie jako wiersze tłumacza ukraińskich wierszy. Żadan mnie nie tłumaczył, Babkina też nie, ale podobno uważają mnie za ważnego dla siebie poetę.