1
Już pierwszy wiersz mówi coś o kłamstwie, od razu wrzucając odbiorcę w czas etycznego maksymalizmu. Rzeczywiście „epoka miniona”. I jeszcze – nie wiem, czy słuszne – skojarzenie z „określoną epoką”. Najważniejsze i pierwsze wspomnienie związane jest z imperatywem mówienia prawdy. Przypomina, że było się po stronie, za czymś opowiadało. I motto pierwszej części jakże stosowne do tego naszego (przepraszam za pokoleniowe utożsamienie) albo-albo. Bo w pewnym sensie „ewangeliczne” to były czasy. Wyraziste, mimo pozornego rozmazania – w „czarnej dziurze” pisało się jasne, etyczne wiersze. Było, minęło. Ale czy na pewno słusznie miniona epoka? Czy nagle nie tęskni się za czymś razem z wczesnymi wierszami Zbigniewa Macheja, z tą nagle wyrzuconą przez fale butelką? Owszem, brzmi to jak głos z bardzo daleka czy „telefon z antypodów”, lecz nie całkiem umarło, jakoś nie zdążyło pokryć się kurzem. Coś ciągle ćmi, boli. Przynajmniej mnie, rówieśnika tych gestów i rozterek.
Najbardziej dotkliwy był kontrast – i te utwory doskonale to pokazują – między małością codzienności a wzniosłością sumienia. Tutaj Jezus mówi o Judaszu jak o przyjacielu, a więc jest coś ponad tym, co jest, co wydaje się i co się sądzi. Z drugiej strony obserwujemy „grzebień z wyczesanymi włosami”, wyliczamy przedmioty i szczegóły, w niczym nie znajdując oparcia. Fałsz i niesmak to główne sygnatury opisywanej rzeczywistości, do której z trudem przykłada się ewangeliczne wzorce. Dlatego sięga się dalej. Po bardziej sugestywne przykłady moralnej wyrazistości związane z okupacją i holokaustem. I wtedy takie wiersze są jak jaskrawe plamy na tle szarzyzny, znieruchomienia, zniechęcenia.
2
Gdyby tylko tyle dało się powiedzieć o tych utworach, to nie warto byłoby do nich wracać. Tak jak już nie wraca się do innych przykładów lirycznego kombatanctwa. Oryginalność Macheja polegała na połączeniu przewidywalnego etyzmu z nieprzewidywalnym estetyzmem, z zupełnie własną i kapryśną melodyczno-obrazową linią wiersza. Takie były nauki i wpływy w owych latach poszukiwania poetyckich wzorów. W każdym z nas inaczej układały się znajome tony i zaskakujące akcenty. Dzisiaj czytany młody Machej ujmuje świeżością, energią i biegłością w scaleniu zapożyczonych głosów. W scaleniu tak zupełnym, że prawie niezauważalnym. I melancholia, i postawiony na baczność zmysł etyczny, i patos gdzieś tam dźwięczący w głosowych strunach, i wisielczy humor – wszystko to dogaduje się w raz mocnym i drapieżnym, to znowu sennym i somnambulicznym rytmie. Jakby ktoś chciał pogodzić Mandelsztama z Gałczyńskim (ba! „Mickiewicza/ z Janis Joplin”), Eliota z surrealistami, Miłosza z Wojaczkiem, Herberta z Bursą. I godzi. Bo wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Brzmi, jak należy.
3
Motto drugiej części nakierowuje na to, co poszczególne i lokalne. Rozważania o plemieniu, narodzie czy człowieczeństwie uzupełnia się o małomiasteczkowe raporty, bo prawdę trzeba „w sobie wyczytać”. Bliżej, wokół, w zasięgu ręki jest gotowa o niej opowieść. Najpierw wybór postaci i sytuacji, a potem cierpliwa obróbka obserwacji i scen. Wiersz jest dopracowany w każdym calu, a mimo to przez swą lekkość i muzyczność stwarza wrażenie empatycznej notatki na gorąco.
Lokalność powraca w innym stylu i rytmie w cyklu zapisków prozą opatrzonych mottem z Baudelaire’a. Znów chodzi o prawdę, o dochodzenie do niej, o pracę prawdy służącą wierności i sile sztuki. „Tyle rzeczy za zamkniętymi oknami” – reporter wraca do wyobraźni, bo to ciekawsze niż zwykłe patrzenie. Obserwacje nakładają się, intencje kumulują. W ten sposób powstaje cykl liryków prozą, chyba jeden z ciekawszych w drugiej połowie dwudziestego wieku. W pewien sposób podobnych do pisanych w tym samym czasie przez Olgę Tokarczuk krótkich próz, których cykl autorka Miasta w lustrach zatytułowała właśnie Okna. Do mieszczuchów ukrytych za szczelnie zamkniętymi oknami i bramami w jeszcze inny sposób dobierali się wtedy Jacek Podsiadło i Krzysztof Śliwka. W „czarnej dziurze” lat osiemdziesiątych tyle się działo, pisało i szukało.
Co można opowiedzieć o życiu w małej mieścinie? Czym rozsadzić ciasny gorset oglądu i odczucia? Humorem, absurdem, surrealizmem, naruszeniem przyjętych zasad reprezantacji. Jasne, że opowiada się o Cieszynie, ale jeszcze więcej o sposobie patrzenia na mityczny, stworzony, literacki Cieszyn jako emblemat małej, zaklęśniętej w sobie, rzeczywistości stanu wojennego. Nawet można się doszukać parodii wysokiego stylu mówienia o kombatanckich powinnościach. Rozmowy polskie latem 1984 Macheja to, stylizowany na „naturszczykowski”, monolog rozgadanych kobiet z miasteczka. Nie poruszają wielkich tematów, nie wspominają o Conradzie i pożądanej postawie, nie obrabiają po wielekroć „ojczyzny”, „patriotyzmu” i „honoru”. One po prostu z wielkim przejęciem omawiają to, co najbliższe i najważniejsze – bulwersujące małą społeczność ekscytujące zdarzenia obyczajowo-kryminalne. Tak opisany świat wydaje się autarkiczny i „nieprzemakalny”: heroiczne dylematy moralne nie docierają doń wcale. Bohater wspomina dzieciństwo, komentuje fakt włamania do apteki Pod Błękitnym Słoniem, opisuje wygląd i zwyczaje fryzjera Palucha, a potem młodego szewca, nie pomijając – rzecz jasna – doktora Madeja i córki hodowcy nutrii Szlauera. I tak od scenki do scenki tworzy się łańcuszek pewnej konieczności, przewidywalnego bycia w zamkniętym kręgu, bycia chwilami barwnego, a niekiedy odstręczającego; jeżeli na sposób surrealistyczny i humorystyczny można pokazać zapyziałość, to tutaj tak właśnie z powściągliwością i smakiem zrobiono. Płyną te historyjki, docierając do istoty natury ludzkiej – człowiekowi, owszem, zdarzają się momenty wielkości, lecz stosunkowo rzadko. I nie mają one większego znaczenia w ostatecznym rozrachunku, bowiem ten związany jest z jednostajnością i banałem, zaś egzystencjalne średniactwo tylko od czasu do czasu rozświetlają race dziwactwa lub występku. Seria obrazków zmierza do finału, do ujawnienia skrywanej intencji: „W naszej mieścinie jest mnóstwo szubrawców, głupców, zawistników, oszczerców i wszelkiej innej bezinteresownie nieżyczliwej swołoczy, bez względu na to, czy jest stan wojenny, czy zaczyna się demokratyczna zmiana ustroju. Pewnego dnia muszę się spakować i stąd wyjechać. Wyjechać i nigdy nie wrócić. Czekam tylko na telefon zza oceanu albo z antypodów”.
4
Spakować, zamknąć za sobą drzwi, wyjechać. Ten nowy tom starych wierszy pokazuje to, co zostawiono za sobą, od czego poszło się w stronę innych możliwości ekspresji. Nie czuję się na siłach, żeby to jakoś podsumować, choćby i z tego względu, że proces rozwoju i szukania wciąż trwa.
Rzućmy okiem na ostatnie części. Obie mocno przez motta naznaczone sugestią prawdy. Podkreślam – już nie imperatywem, lecz tylko sugestią. Motto z Wata mówi o tym, że prawda przyciąga, ale też odpycha. Za tą tezą stoi obraz pływaka, który „zasnął na wodzie w zacisznej płyciźnie zatoki/ obok meduz i sam jakże meduzie podobny,/ bierny zarówno fali tamtej,/ co go zabiera,/ i tej, która odnosi”, a mnie się zaraz mgliście przypomina coś z Becketta mówiącego o tym, że jednocześnie płynie się i tonie. Taka więc prawda. Dobrze się w niej zanurzyć, byle nie zachłysnąć.
Natomiast przywoływany w ostatniej części Mieczysław Piotrowski podkreśla, że „kościste wnętrze jest jedyną treścią”, a prawda ulotna – jeden nieostrożny ruch, mający za cel jej przybliżenie, spłoszy ją, unieważni. I wiersze pod takim stygmatem (ostrożności, niepewności) umieszczone, kruszeją, wydają się ulotne. I żeby całkiem nie uleciały, coraz częściej zanurzane są w utrwalającym je katarynkowym rytmie. Tak jakby forma stała się pewnikiem, czymś, czemu można w ostatecznym rachunku zawierzyć. Bo te wiersze ostatnie mówią o zawiedzionych rachubach, o aksjologicznej rozsypce, które może przechytrzyć tylko rzemieślniczy upór poety, litajnijny, a więc modlitewny, rytm: „Jest to taniec słodyczy ze strachem, mrozu/ z ołowiem, potu z krwią”. Tańcowi rymów i uwiedzeniu rytmem towarzyszy niezwykle wyostrzona świadomość gestu. Niektóre rozkołysane i śpiewne wiersze kończą się „zimnokrwistymi” dodatkami w stylu: „Tę litanię można wydłużać/ w nieskończoność. Oznacza ona/ tylko jedno: im jestem starszy,/ tym bardziej jestem świadomy./ A im bardziej świadomy,/ tym mniej czegokolwiek/ pewny”.
Chwile pewności związane są z miłością i przyrodą. Życie społeczne i zwalczające się nawzajem sumienia, polityka i jej powtarzalne korowody, szukanie prawdy poza samym sobą, poza swoimi uczuciami i gotowością do czujnej, skromnej epifanii – skojarzono z pustką i nicością. Przejście od młodzieńczego maksymalizmu do krystalizującej się (ale ciemny to kryształ) dojrzałej świadomości obrazują – chyba najmocniejsze w tomie – wiersze końcowe. Wykorzystując mocno zakorzenione w polskiej tradycji lirycznej „nuty lozańskie”, Machej kreuje rytuał przejścia, „przepoczwarzania się w wiek męski, wiek klęski”: „Dziedzictwa i przeznaczenia/ zamieniały się maskami. Pieczęcie/ krwi rozsypywały się w proch./ Nie miałem już nikogo. Nie/ miałem nawet imienia i nazwiska.” Tak oto po raz kolejny ktoś staje się na nowo. Przed nim nowe życie do odkrycia, nazwisko do napisania, imię do wymówienia. I jeszcze do wyartykułowania przeczucie, że „Zwątpienie zamknie wyobraźnię poetów/ w widzialnym, rzeczywistym świecie”.