27/07/20

Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Biuro Literackie: rok po roku
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

4

Poetą, który najmocniej związał się z Biurem, wydając tam kolejne, coraz głośniejsze i nierzadko nagradzane książki, jest Andrzej Sosnowski. Tu chciałbym wrócić do skromnego arkusza pt. Cover, rozpoczynającego tę długoletnią i owocną współpracę. Mało o nim pisano w przeciwieństwie do innych wielokrotnie i na różne sposoby omawianych tomów. Dostałem go przed laty od autora wraz z krótkim listem, w którym nazywał tę publikację „legnicką drobnostką”. I wydało mi się, że dostrzegłem w niej taką postawę poetycką, w której nie goni się za pewnością i namaszczoną powagą podsuwania wzorców etycznych. Raczej proponuje się zabawę w cudzysłów, żonglowanie strzępkami literatury cudzej i własnej, co w efekcie daje nam niezwykły, synkretyczny i polifoniczny utwór niby to poetycki, a już właściwie prozatorski, nowy rodzaj poematu prozą. Nakładanie się twórczych i jednocześnie cytowanych warstw pisma, nieustanna weryfikacja wcześniej zapisanego przez właśnie wypowiadane, wręcz muzyczna technika powracających fraz, lekko tylko przetwarzanych refrenów to jest chyba właśnie to, co Adam Wiedemann nazwał, analizując niektóre prekursorskie poematy Witolda Wirpszy, metodą samplingu struktur wierszowych. Z jednej strony przypomina się Rimbaud i jego rozregulowywanie zmysłów, z drugiej ‒ awangardowe techniki muzyczne, matematyzacja liryki, algorytmiczne ustrukturyzowanie quasi-wierszy. Każdemu, kto z pasją odczytywał wcześniejsze książki tego autora i wiele z nich pamięta, czyta się tę książkę znakomicie, bowiem roi się tu od autocytatów bądź od ich genialnych zniekształceń, aluzyjnie pobrzękujących dawną świetnością. Pomysł jest przedni i miałby z grubsza oznaczać stały, zaprogramowany powrót do wcześniejszych książek celem ich nieustannego przerabiania. Jak świat światem autorzy czynili takie rzeczy, goniąc za rzekomą doskonałością, ale nikt chyba nie zrobił z tego tak ostentacyjnej metody twórczej. W tym poemacie wyciągnięto najdalej idące wnioski ze sławnego  powiedzonka przypisywanego Heraklitowi. Skoro wszystko płynie, to znaczy, że się także zlewa. Zlewa się stare z nowym, dziecięce lektury marynistyczne z poematami francuskich modernistów, plan dalszy z bliższym. Doraźna akcja liryczna z zalewem wspomnień i reminiscencji. Taki sposób pisania staje się jakimś sposobem walki z niepokojem, poemat rzeczywiście przypomina broń, którą się strzela, żeby zatrzymać rozbieganie i nadmierny ruch wszelkich skojarzeń. Skupia je chociaż na chwilę w ostateczną, jedyną bryłę, zbiera w porządku określonym przez konsekwencje i przyzwyczajenia języka. Z lotniskowca wypuszcza się samoloty, które nie zawsze wracają do bazy. „Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”[1] ‒ powiedział kiedyś w wywiadzie prasowym autor Życia na Korei i wynalazł właśnie taki wiersz, umożliwiający specyficzną satysfakcję czytelniczą. Utwór przypominający wirówkę nonsensu, karuzelę  skojarzeń brzmieniowych, semantycznych, intertekstualnych, dalszych. Płyniemy z autorem. Im kto mniej czeka na powrót wiersza z jego odwiecznym namaszczonym i pewnym siebie sensem, tym szybciej płynie i właściwie wcale nie tonie, bowiem nie oczekuje na wsparcie, na wyciągniętą autorską dłoń. Rzecz w tym, że tu nie ma mu kto tej ręki podać. To jest poezja oddelegowanego podmiotu, w czym tkwi jeszcze jedno źródło jej rewolucyjności, odmienności. Mówiłem o tym w rozmowie z Dariuszem Sośnickim przeprowadzonej dla „Odry”: „Być może ta wytrwała praca wielu młodych poetów, którzy chcą te znaki odwrócić i podmiot postawić na głowie, a potem położyć go do łóżka, żeby mówić już formą bezpodmiotową, do czegoś doprowadzi”[2]. Nie wspominałem tam o Sosnowskim, ale trzeba to teraz wyraźnie powiedzieć, że to właśnie on był szczególnym prawodawcą takiej postawy. Legnicka książka dostarcza dowodów aż nadto, że „fajerwerki śmierci wnętrza”[3] widać jak na dłoni (pozostaje rozszalałe lingwistyczne zewnętrze) z prawej burty szkunera, który przerobiony na lotniskowiec odnajduje się gdzieś w cichej zatoczce jako połyskujący automatyczną wieloznacznością batyskaf kapitana Nemo. Trzeba tylko chcieć płynąć i zupełnie bez obciążeń oddawać się prowizorycznym przeróbkom znanych standardów, bowiem „Tyle moich oceanicznych wariantów staje do ostatniego konwoju!”[4], ile jesteśmy (my, czytelnicy) w stanie wchłonąć, przerobić, wydalić. Ścieżki są chybotliwe a znaczenia, jak to na morzu, płynne. Jedno z nich zaprowadziło do Legnicy, która tym samym bezszelestnie weszła do literatury polskiej (będąc do tej pory mocniej osadzona w niemieckiej), wpływając tam na plecach pokawałkowanego, zanikającego podmiotu: „(…) Kawałek mnie budzi się przy kontuarze i kawałek punkt 14.44 wysiada w Legnicy i kawałek dalej zbiera się do drogi w tawernianej ciżbie roześmianych twarzy”[5].

*

Na szóstym festiwalu w roku 2001 pojawili się ci twórcy, którym w owym roku wydano w Biurze zbiory wierszy. O Zadurze i jego Poematach już wspomniałem. Był także Sosnowski z nową książką pt. Wiersze. Mariusz Grzebalski prezentował Drugie dotknięcie, a Tomasz Majeran Ruchome święta. Ponadto: Jacek Gutorow (X), Andrzej Niewiadomski (Kruszywo), Wojciech Bonowicz (Wiersze ludowe), Adam Wiedemann (Konwalia). Krystyna Miłobędzka zaistniała przez sztukę Ojczyzna przygotowaną przez Przemysława Bluszcza. Wieczór Jerzego Jarniewicza z okazji wydania książki W brzuchu wieloryba prowadził Andrzej Szuba. Ważnym wydarzeniem tego festiwalu było przywołanie pamięci walijskiego poety R.S. Thomasa. Książkę Biały tygrys w tłumaczeniu Szuby prezentowali Pióro, Sosnowski i Jarniewicz.

Był to rok ważny i z tego względu, że swoją pierwszą książkę w Biurze wydaje Krzysztof Siwczyk, od razu prezentując ją na festiwalu (Dane dni). Rozwój poezji młodego gliwickiego poety, stopniowo rezygnującego z estetycznych ideałów „Brulionu” (w ich realistycznym wydaniu), pokazuje drogę niektórych twórców z „roczników siedemdziesiątych”, którzy kontestując „Brulion”, weszli w krąg oddziaływania neoawangardy w stylu Sosnowskiego, Sommera, Sendeckiego czy Pióry. W tym sensie Siwczyk stał się w tamtych latach niemal wzorcowym wychowankiem Biura, kimś, kto – mówiąc w uproszczeniu – „zrozumiałość” w duchu Podsiadły czy Świetlickiego zaczął zastępować wysublimowaną i pogłębioną „niezrozumiałością”. Tak atmosfera Biura i imprez organizowanych przez nie, wydawanych książek, oddziaływała na niespokojnych i najwrażliwszych, wiecznie poszukujących. To wszystko doprowadziło do tego, że po paru latach i kilku książkach opublikowanych w Biurze, Siwczyk stał się najmłodszym polskim poetą, któremu wydano wiersze zebrane. Książka 29-letniego twórcy wyszła w serii „Dożynki” zaraz po tomach Zadury, Sosnowskiego i Tkaczyszyna-Dyckiego i nosiła tytuł List otwarty. 1995‒2005 [6]. Dzisiejsza lektura potwierdza ówczesne wrażenia. Ktoś wtedy powiedział, że Siwczyk to taki Rimbaud naszych czasów, który z genialnego licealisty, debiutującego wierszami pisanymi pod Świetlickiego, przeistoczył się szybko w kogoś świadomego zachodzącej rewolucji językowej i kulturowej. Dorósł do formy bardziej pojemnej, wymyślił sposób na niebezpośrednie wyrażanie swoich obsesji, przerażeń, przemyśleń i odczuć. Od młodzieńczego narcyzmu do nieoczywistego opisu istotnych praktyk intelektualnych – tak bym określił tę drogę, rozmiary eksperymentu prowadzonego w imię czegoś ważniejszego niż chęć zostania klasykiem przed trzydziestką.

Ale najpierw była ta pierwsza wydana w Biurze książka (Dane dni), pokazująca kogoś, kto przestał być melancholijnym artystą z ogólniaka i gliwickiego podwórka. Mówi do nas debiutujący mężczyzna przyglądający się swojej samotności, podsumowujący pewien okres życia w rytm programu – pisze wiersze dzień po dniu, zapisuje sumiennie cały miesiąc i wcale przy tym nie przypomina Podsiadłę, bo nie chce być wzruszający, zagniewany i bohaterski. Okazuje się, że w zakamarkach codzienności tkwią jeszcze inne mało poetyckie detale; może i świerzbią język, ale rzadko wychodzą na jaw. Nazwijmy je danymi, które płyną od dni. I ten dziwny tytuł rozrasta się nagle, bo książka nie tyle jest zapisem pewnych, danych (trudnych?) dni, co próbą przejęcia kodu, sposobu zapisywania danych przez codzienność. Codzienność wcale nie zapisuje się w naszej pamięci okrągłą frazą. To, co proponuje bohater jest chaotyczne, splątane, zdawkowe, ale bardzo prawdziwe – dotyczy dreptania w kółko, niemrawego uczestniczenia w „codziennej szamotanince”[7] i „tępej przepychance”[8]. I tu już pojawia się kwestia odbioru podobnej fali, to jest ta pierwsza rafa, na której prędzej czy później utknie najgorliwszy krytyk. Bo długość fali jest tu dość krótka, a sama fala wydaje się bardzo osobista, intymna, wręcz neurotyczna.

A co właściwie wyłapuje liryczny detektor Siwczyka, jego aparat na kryształki? Najwięcej mówi się tu o barierach, napotykanych granicach, o skończonych wymiarach, upiornej powtarzalności słów, czynności i gestów. Te wiersze to nie przebierająca w słowach analiza codzienności od jej „upierdliwej strony”, ze wskazaniem na bezsens, jałowość i pustkę. Takie „dane” o dniach przesyła nam ta maszyna licząca godziny, podmiot dziwnie trzecioosobowych wierszy. A może wcale nie dziwnie? Może to stylistyczny efekt owej logiki alienacji? Żeby kronika wypadków dnia nie była zbyt narcystyczna, a więc niewiarygodna, należało ją właśnie w ten sposób zobiektywizować, opisując tego kogoś – nie bardzo mnie, ale jednak – w trzeciej, lustrzanej osobie.

Powracamy tym samym do kwestii odbioru, już nie wspólnych, tożsamych fal sygnalizujących wyobcowanie z życia, z tak nam danych dni, lecz do odbioru siebie samego jako figury egzystencjalnej i zarazem retorycznej. Ten odbiór – już prawie telewizyjny – jest nacechowany daleko posuniętą powściągliwością, krytycyzmem i niechęcią w stosunku do form, w jakie trzeba się wtłaczać, żeby jakoś istnieć w cyrku podglądania, wyglądania, pokazywania się. Dominuje więc poetyka raportu, oschłość i suchość komunikatu z frontu, z pola codziennej walki o odrobinę intymności, o w miarę jeszcze własną twarz.

Wyjątkowo mocno działa na mnie ta nuta oporu, gniewu i ironii dotycząca swoistej oficjalizacji obrazu życia, portretu współczesnego człowieka poddanego medialnym manipulacjom. Te dane o dniach, chociaż nam dane, wcale nie muszą być przez nas przyjęte (jak czytam w dedykacji na przesłanym wtedy egzemplarzu) – nie powinniśmy ustawać w powątpiewaniu, w powściągliwości, w subtelnej krytyce. Dlatego subtelnej, że korzystającej z zasobów „danego” języka, ale przekrzywiającej go, parodiującej, karykaturującej. I może się okazać w tym kontekście, że ten ktoś, ta trzecia osoba pokazywana w skurczach i tikach, w nerwowej mechanice form codzienności, w „tańcu w kapciach dokoła swojej osi”[9], robi wszystko, żeby z tej opresji się wyzwolić, a ów subtelny sabotaż zaczyna właśnie od języka.

Rok 2002 przynosi nowe książki określające charakter kolejnego festiwalu i wpływające coraz mocniej na ogólnopolskie życie literackie. Powoli staje się tak, jak to wymyślił wiele lat wcześniej Krzysztof Jaworski, formułując żartobliwy slogan: „Witajcie w Legnicy poetów stolicy”. Zaczyna się czas popularności postaci i poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, i duża w tym zasługa jego intensywnej obecności na festiwalach i w planach wydawniczych Biura. W 2002 roku prezentuje książkę pt. Zaplecze. Prócz niego na scenie pojawiają się tacy twórcy, jak Marcin Sendecki (Opisy przyrody) i Dariusz Sośnicki (Symetria), Tomasz Majeran (Koty. Podręcznik użytkownika) i Adam Wiedemann (Bajki zwierzęce), Marcin Świetlicki (Wiersze wyprane) i Bohdan Zadura (Ptasia grypa i Między wierszami) oraz Krzysztof Gryko (Godziny szczytu) i Tobiasz Melanowski (Wycieczki krajoznawcze). Część zagraniczną wypełniają swoją poezją Mark Ford i Stephen Romer (wieczór prowadzi Jerzy Jarniewicz, wspierany przez Andrzeja Sosnowskiego).

A „Odsiecz”, którą wcześniej opisywałem, umożliwia dopływ świeżych poetyk. Wśród zaproszonych nowych twarzy jedno zaskakujące nazwisko – Bogusław Kierc, jako sygnał rozszerzania zakresu poszukiwań, akceptowania również i takich poetyk, które wydają się  odstawać od awangardowych wzorców. Obok otwarcia się na różne dykcje jest w tym geście zaproszenie do współpracy dla twórców z różnych pokoleń i środowisk. Niebawem drogą Kierca pójdą inni, np. Dariusz Suska, Piotr Matywiecki, Urszula Kozioł czy Jacek Łukasiewicz.

Jak zasłużony poeta, Bogusław Kierc, znalazł się wśród debiutantów? Czego szukał w Biurze Literackim? O odpowiedź poprosiłem go podczas rozmowy. Deklarował wtedy: „To, co najistotniej zajmujące w czynnym idiomie polskiej poezji, znajduję właśnie u poetów związanych z Portem Legnica. Kiedy więc przeczytałem w »Tygodniku Powszechnym« komunikat o »Odsieczy«, zdecydowałem się – lekceważąc skrupuły pokoleniowe – wysłać propozycję swojego zbioru poezji. Ryzyko wydało mi się tym bardziej warte podjęcia, że byłem świadomy konfrontacji mojego mówienia poetyckiego z mówieniem poetów młodszych ode mnie o całe pokolenie (i jeszcze młodszych). Ciekawi mnie, jak dalece te różne wypowiedzi mogą być dla siebie twórczo atrakcyjne i rzeczywiście wyrażać to, czego bez poezji wyrazić się nie da. I jeszcze tak, żeby chciało się to czytać i tego słuchać. Istotnie, to, co piszę, odległe jest od o`haryzmu, ale moje relacje czytelnicze z »barbarzyńcami« są całkiem niezłe. Podczas, gdy tendencje „klasycystyczne« w młodej poezji nie ekscytują mnie zanadto. Bywa, że rozbrajają swoją minoderią i wiernopoddańczym paseizmem. Bliżej mi do »barbaryzujących«”, bo skuteczniej wytrącają oczywistość z pozornej równowagi, przeciwdziałają dobremu samopoczuciu poetyckich misjonarzy”[10].

W innym miejscu Kierc zdecydowanie mocniej podkreślił swoje nadzieje związane z uczestnictwem w tym wszystkim, co kojarzyło się wówczas z festiwalami i Biurem. Chodziło mu, oraz wielu innym twórcom w różnym wieku, o znalezienie się w pobliżu źródła nowej żywej mowy poetyckiej, w miejscu, gdzie intensywnie i jakby kolektywnie pracowano nad jakimś nowym kształtem poetyckiej komunikacji, relacji do języka, do mówienia: „W żadnej, znanej mi, tego typu korporacji poetyckiej nie znajduję tak ostro zindywidualizowanych mówień, które zarazem są mówieniami umożliwiającymi rzeczywistą rozmowę dzięki szczególnemu wyczuleniu na nieoczywiste iluminacje kolokwializmów. I tych z języka potocznego, gazetowego, internetowego; i tych – ze »zboczeń« językowych: propagandy, reklamy, agitacji. Czy wreszcie – języka »myślącego« ciałem”[11].

Ostatni festiwal w Legnicy odbył się we wrześniu 2003 roku. Prócz wspomnianego Kierca, który prezentował świeżo wydaną w Biurze książkę pt. Zaskroniec, wystąpili: Zbigniew Machej (Prolegomena), Anna Podczaszy (Wte i nazad), Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki (Przyczynek do nauki o nieistnieniu), Darek Foks (Mer Betlejem), Maciej Malicki (60% słów), Jerzy Jarniewicz (Dowód z tożsamości), Krzysztof Siwczyk (Zdania z treścią) i Andrzej Sosnowski (Taxi). Festiwal żegnał się z Legnicą wyjątkowym bogactwem zdarzeń związanych z poezją obcojęzyczną. Wyszła książka Nocna zmiana Simona Armitage’a z przekładami Jacka Gutorowa i Jerzego Jarniewicza, w związku z czym odbył się wieczór autorski Simona Armitage’a  (i Glyn’a Maxwell’a). Wystąpił István Kovács, którego wiersze przetłumaczył i spotkanie prowadził Bohdan Zadura. Na festiwalu zaistniał D. J. Enright, dzięki wieczorowi poświęconemu jego pamięci, podczas którego miała miejsce premiera książki Raj w obrazkach przełożonej przez Piotra Sommera.

Tekst jest fragmentem Antologii szkiców o poetach Biura Literackiego, która ukaże się we wrześniu nakładem wydawnictwa Instytutu Literatury. Przypisy:
[1] Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca, (M. Grzebalski, D. Sośnicki), w: Trop w trop. Rozmowy z Andrzejem Sosnowskim, oprac. G. Jankowicz, Wrocław 2010, s. 14‒15.
[2] D. Sośnicki, Kiedy napiszesz tę recenzję. Rozmowa z K. Maliszewskim, „Odra” 1998, nr 4, s. 77.
[3] A. Sosnowski, Cover, Legnica 1997, s. 6.
[4] Tamże, s. 3.
[5] Tamże.
[6] K. Siwczyk, List otwarty. 1995‒2005, Legnica 2006. W skład książki weszły wszystkie wcześniej wydane tomy autora: Dzikie dzieci, Emil i my, Wiersze dla palących, Dane dni, Zdania z treścią, W państwie środka.
[7] K. Siwczyk, Rupiecie, w: tegoż, List otwarty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 163.
[8] K. Siwczyk, Styl, w: tegoż, List otwarty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 147.
[9] K. Siwczyk, Rupiecie, w: tegoż, List otwarty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 63.
[10]  „Pochłanianie bytu i bycia…” Z Bogusławem Kiercem rozmowa w drodze, w: K. Maliszewski, Pociąg do literatury. Szkicownik literacki z Dolnego Śląska, Wrocław 2010, s. 156.
[11] B. Kierc, Żeby się jednak dogadać, w: Bitwa o Legnicę 1996‒2003. W 14 wierszach 27 prozach i 66 zdjęciach, Wrocław 2004, s. 87.