debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Poetę zaangażowanego poznam

Karol Maliszewski

Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Na scenie czy w polu?”.

strona debaty

Na scenie czy w polu?

Zajęty czytaniem i opisywaniem interesujących mnie, zawsze w coś zaangażowanych, tomików, zupełnie przypadkiem dowiedziałem się o tej dyskusji; a potem Rafał Gawin wezwał mnie niczym umarłego do tablicy żywych. Dużo tego życia na niej. Sporo skreśleń, wykrzykników, aporii, arogancji, trudnych słów. Biedna poezja uprawiana w ciszy dorobiła się więc pomruku, to nic, że chwilami niezrozumiałego, ale mówi się, mówi. Takie czasy, że mówi się na modłę polityczną, z mocno podkreślaną sygnaturą zaangażowania. Przysłuchując się dyskusji o niej, stwierdzam, że jedna nisza przygania drugiej, a ich języki rozmijają się ze sobą jak wściekłe monady. Czy to znaczy, że coś drgnęło w świecie opisanym przez Martę Koronkiewicz jako wielogłosowy, lecz nie kontaktujący się ze sobą, nie wchodzący w relacje? Nie potrafię tego ocenić, poruszenie wydaje się moderowane, sztuczne, naciągane; aż chciałoby się, żeby ktoś krzyknął, bądź zaśpiewał tęsknie, po swojemu i nie na temat (który po czasie okaże się t y m tematem), bezceremonialnie łamiąc „granice pól” i „krawędzie dyskursów”. Zdaje się jednak, że to obecnie już niemożliwe, jesteś cały w zalecanej (zalecającej się) metodologii albo nie ma cię wcale.

Zostawmy Martę Koronkiewicz, Pawła Kaczmarskiego, Jakuba Skurtysa i Dawida Kujawę w spokoju – opisy ich przedzierania się przez znaczenia, których sensy tak zręcznie upolityczniają się w interpretacji, bywają fascynujące. Dlaczego nie mogą wydawać antologii i pisać do nich określonych wstępów? To jak zawsze dzieje się obok – główny obiekt poezji (poetyckości) pozostaje nieporuszony, każdorazowe światło pada na chwilę i szybko gaśnie. Nie da się oświetlać obiektu ciągle w ten sam sposób. Obiekt tego nie cierpi, zaciska się, zamyka w sobie, nie ufając następnej uzurpacji. Ale ta uzurpacja w tej chwili dziejowej, w czasie neurotycznie rozkołysanego horyzontu aksjologicznego była nieodzowna. Moim zdaniem, stworzyli swoją opowieść, nie zawiodła ich intuicja w trafnej diagnozie pewnego języka, jednego spośród innych dochodzących do głosu. Szkoda, że te inne języki nie znajdują tak świetnie przygotowanych interpretatorów, takiego nagłośnienia, wyolbrzymienia.

A co byłoby, pofantazjujmy, gdyby nasze uniwersytety kształciły inaczej i ci młodzi, wybijający się, krytycy wzrastali w atmosferze intelektualnej, powiedzmy (o, zatrważająca naiwności), bardziej liberalnej czy wręcz prawicowej? Jak wyglądałaby taka antologia? Czy ślina nie byłaby słodsza od opłatka czy czegoś w tym rodzaju? I co, gdyby ten wielokrotnie przywoływany Spektakl podszyty był większą metafizycznością? Jak wyglądałoby zaangażowanie?

Oczami duszy już widzę ów nowy wstęp (bo właściwie w czym Debord lepszy od Eliadego czy Levinasa?). Inny Paweł Kaczmarski i inna Marta Koronkiewicz pisaliby o zaangażowaniu pierwotnym (tak nazywając każde zerwanie ze społecznym milczeniem, każde otwarcie się na inność nagle odkrytej w sobie gotowości mówienia-bycia-stanowienia), a potem zaangażowaniu wtórnym, polegającym na bezkompromisowej i kłopotliwej – w świetle religijnych, duchowych, ideologicznych kanonów – „wymianie języka” wchodzącego w kontakt z transcendencją. Być może, któreś (jeśli nie wszystkie po trochu) z opisywanych przez nich zaangażowań miałoby polityczny odcień, a szczególnie ten jego rodzaj, który byłby owocem konfliktu ze społecznym przyzwoleniem (ograniczeniem) na użycie języka i języków. Ku własnej ekstazie!

Ku własnej ekstazie, która staje się ekstazą innych (albo od tego innego nadchodzi) – ze śliną czy bez, nieważne. Samonapędzający się spektakl odgrywany obok uniwersytecko-lewicowego dyskursu. A może wcale nie obok? Może właśnie to się wszystko przenika, a ci młodzi krytycy czytają tylko to, co widzą oczami teorii, pomijając całą skomplikowaną resztę?

Nie ma żadnej reszty. Tym bardziej skomplikowanej. Jest to, co wyczytamy. Co nam teoria pozwoli wyczytać. Rozumiem, że dzisiaj nie można inaczej. Że nie możecie. Pozwólcie więc zdziwaczałym, chybiającym, umarłym (nie mającym już niczego do stracenia) być poza rozdanymi kartami, zideologizowanym podziałem interpretacyjnej pracy. Oni muszą istnieć nie tylko dla waszego dobrego samopoczucia, lecz przede wszystkim dla tych, którzy doktoratu z wersyfikacji nigdy nie zrobią, a czują, cholernie dużo czują w związku z poezją. Wolność czytania, czyli orzekania po swojemu, co jest naprawdę zaangażowane, bo mocno angażuje, wciąga w grę wyobrażeń, odczuć i przemyśleń warunkowanych wszelako, także społecznie.

Mówię ze swojej niszy – tylko tyle. Nie jestem w niej tak całkiem sam. Widzę m.in. Jacka Podsiadłę i Krzysztofa Śliwkę, którzy angażowali się już w czasach, kiedy to dzisiejszym zaangażowanym nie śniło się, że zaangażują się w cokolwiek, na przykład w przygodę życia. I jest też Darek Foks, uzmysławiając jeszcze inną ekspresję zaangażowania, totalną, ale jakby nieoczywistą, łamiąc coś, co wydawało się tegoż zaangażowania mierzalnością i formatem. Są – w tej perspektywie czytani – Cezary Domarus i Kacper Bartczak. (A jak nazwać specyficzny kształt zaangażowania w wierszach Radosława Wiśniewskiego?). Jest tak ładnie niezaangażowany Wojciech Bonowicz, w którego najnowszym tomiku czytam: „Napisz do poety./ Wyślij kartkę/ albo napisz na Facebooku// że jego ślepy upór/ jest ci potrzebny”.

Ślepy upór – w takie zaangażowanie wierzę. Krok dalej to już publicystyka. Ślepy upór Roberta Rybickiego. Piotra Janickiego. Konrada Góry. Marka Krystiana Emanuela Baczewskiego. Miłosza Biedrzyckiego. Itd. I szaleństwo jako forma najwyższego zaangażowania we wszystkie warstwy rzeczywistości naraz. Kłaniam ci się, Ivanie Blatny, Kazimierzu Biculewiczu, Janie Riesenkampfie, itd. O, widzę również Klarę Nowakowską, która jako „niezaangażowana buddystka” znalazła się tu przez przypadek, mrucząc coś pod nosem i – jak dla mnie – trafiając w punkt (z przygotowywanej do druku „Czarnej Nici” wyrywam fragmencik):

Peleng

Poetę zaangażowanego poznasz po tym, że

kiedy całuje, to zawsze też pomyśli o
ciasteczku,

a kiedy głaszcze kota, to
o czekoladkach.

*

„Dobrze, przyznam ci się do tego snu. Była w nim Joanna Orska. Krzyczała, że nie było żadnych barbarzyńców i żadnych klasycystów. A ja jej mówię, że tak samo w swoim czasie nie było żadnych turpistów, a jednak ktoś taki stempel odcisnął i coś sobie o nich opowiadamy, bo mamy jakiś uchwyt, że barbarzyńcy byli i będą, że na zawsze zostali w pewnej opowieści. I pytam, czy wobec tego ma pomysł i odwagę na własną opowieść i odpowiedź, jak się chce odnieść do wymagań czasu i poetyki, i mówię jej, że właściwie proponuje kolejną czarną dziurę bez nazwy (za to pełną akademickiego mamrotania). A tego się mimo wszystko poetom nie robi, bo spójrz, dziewczyno, na ten ziejący pustką cmentarz lat osiemdziesiątych, tyle nieuchwyconej w porę poezji, nienazwanej po swojemu przez przekonujących pasjonatów” (Po debiucie, Wrocław 2008, s. 110-11)

O AUTORZE

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.