debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Na scenie czy w polu: podsumowanie

Krzysztof Sztafa

Podsumowanie debaty "Na scenie czy w polu?".

strona debaty

Na scenie czy w polu?

Wprzódy być może kilka luźnych i krótkich „akapitów o intencjach”. Inicjując debatę „Na scenie czy w polu”, chcieliśmy w Biurze przetestować albo – to dopiero byłoby ciekawe – wyodrębnić bieguny krytyki literackiej (a ściślej: tej uroczo niszowej zakładki z pstrokatym napisem „krytyka poezji współczesnej”). Słowem, chcieliśmy zbadać stan techniczny torów, po jakich ta ostatnia się porusza, sprawdzić kierunki rozwidleń, które napotyka po drodze, podejrzeć pozycje, które przybiera w wagonie i poznać towarzystwo, z którym dzieli się (suchym, wiadomo) prowiantem.

Wejdę głębiej w tę infantylną metaforę podróży, która przyszła mi do głowy najpewniej ze względu na zbliżającą się Stację Literatura 22. Wszystkich parających się tak zwaną „profesjonalną działalnością krytycznoliteracką” można byłoby bowiem zmieścić w jednym wagonie – i nie, nie byłby to wagon pendolino. Nasz pociąg to stary, rdzewiejący ogór ze smutnymi lampami centralnymi: kiedy pędzi z zawrotną prędkością trzeciego biegu fiata 126p, podróżni na plastikowych siedzeniach robią fikołki, a kiedy przystaje na dworcu, oczekujący na płycie muszą zatykać uszy od pisku zdezelowanej maszynerii.

Trzeba przyznać, że przynajmniej jest w tym pewien urok. Zakończona właśnie debata „Na scenie czy w polu” miała zatem ambicje, aby skonfrontować ze sobą możliwe scenariusze pisania „o poezji”, „wokół poezji”, „przy poezji”. Całość, rzecz jasna, przy tym założeniu, że w długim międzyczasie wcale nie wszystko zostało już powiedziane, zaklepane albo „zaorane” – zarówno podczas zeszłorocznej, bardziej sprofilowanej debaty „Formy zaangażowania”, jak i przy okazji samej działalności krytycznej: recenzenckiej, eseistycznej, polemicznej, naukowej czy jakiej tam jeszcze.

Błąd: trochę jednak zostało. Ale i tak jest radośnie.

Do tego, że jest „radośnie”, czyli ciekawie, wrócę jeszcze później – już w stosownym, poważnym trybie – a tymczasem jako prowodyr całej inicjatywy wysunę gorzką sugestię: ostatecznie okazuje się, że wcale nie byliśmy w żadnej podróży. Raczej zagraliśmy meczyk ping-ponga u kolegi w piwnicy; nic to, że na poziomie olimpijskim, skoro żadnemu spośród oddanych głosów nie można przecież odmówić formalnej wirtuozerii i krytycznej precyzji (o tym dalej). Jako dyscyplina, ping-pong ma to do siebie, że mimo wszystko nie dopuszcza zbyt wiele inwariantów czy odstępstw; rozgrywka jest zestandaryzowana, a punkty nabijamy tylko w jeden możliwy sposób. Poprzez odbicie piłeczki.

Niemniej, nie obyło się bez ciekawych zwrotów akcji i fascynujących zagrań na ścinkę czy podkrędkę. Pozwólcie, że skomentuję mecz.

*

Debata „Na scenie czy w polu” już od samego początku – pierwszy serw należał do Maćka Topolskiego – została z grubsza sprofilowana dokładnie wobec tej szaleńczej dychotomii, której – o ja naiwny! – chciałem uniknąć, zarysowując w swoim wprowadzeniu możliwie szeroką przestrzeń dla wymiany zdań. Opozycja ta brzmi: zaangażowani kontra reszta świata. Tekst „To wyplujcie” – ciekawa próba problematyzacji pojęcia polityczności w tej wersji, jaką posługiwała się była redakcja „Przerzutni” – zawierał w sobie zestaw zarzutów wobec działalności współautorów antologii Zebrało się śliny i, oprócz rozpoznania, że oto niewątpliwie coś się w młodej krytyce literackiej zmieniło, z grubsza sprowadzał się do kilku kwestii.

Zatem: (1) subpole poezji – czyli jakaś tam nasza literacka rzeczywistość – zostało zdominowane i zawłaszczone przez projekt nowej polityczności, który to projekt (2) spisano niedbale, a wręcz „niechlujnie”, bez szczególnej troski o metodologiczną czy pojęciową spójność oraz „ramy teoretyczne czy historycznoliterackie”, (3) w efekcie czego doszło do arbitralnej supremacji określonych poetyk odpowiadających subiektywnemu równaniu „zaangażowani = najlepsi, najlepsi = zaangażowani”. Ostatecznie poezja stała się zakładnikiem w grze toczonej przez własną krytykę – nie tylko mocno zideologizowaną, ale również wewnętrznie sprzeczną, niepewną swoich punktów dojścia, wybiórczą, niekonstruktywną, samolubną i nieznoszącą żadnego sprzeciwu.

Te argumenty na różny sposób powtórzą Rafał Gawin, Marcin Sendecki (w poetyckiej interwencji „Tran”: „wiersze leją inaczej”) czy Karol Maliszewski, chociaż ten ostatni ze stosownym dla siebie zrozumieniem problemu i zjawiska (osobiście czuję wobec tego zrozumienia pewien respekt): „Moim zdaniem, stworzyli [zaangażowani – K.S.] swoją opowieść, nie zawiodła ich intuicja w trafnej diagnozie pewnego języka, jednego spośród innych dochodzących do głosu. Szkoda, że te inne języki nie znajdują tak świetnie przygotowanych interpretatorów, takiego nagłośnienia, wyolbrzymienia.” Tymczasem – pisze Topolski po analizie korpusu tekstów spisanych przez członków byłej „Przerzutni” – „pojęcie wiersza (politycznie) zaangażowanego jest problematyczne ze względu na swoją porażającą objętość, a zwłaszcza terminologiczną niejasność. Trudno stwierdzić, dlaczego przy tak ogromnej karierze tego pojęcia (…) zarówno wśród krytyków literackich, jak i poetów, nie pokuszono się o szeroko zakrojony projekt uściślenia ram poezji zaangażowanej, tak pod względem historycznoliterackim (wskazanie poprzedników? przedstawienie kontekstu, w jakim nastąpił wysyp młodych poetów zaangażowanych?), jak i teoretycznym (co to jest wiersz polityczny i jak działa? czy jego działanie jest realne? etc.). W zamian krytyczki i krytycy literaccy operują pojęciem spękanym od wewnątrz, o charakterze otwartego zbioru, do którego włączani są jedni i z którego wykluczani są (dosłownie) drudzy.” W intuicjach krakowskiego krytyka – któremu najgłośniej zawtórował Rafał Gawin – istotny jest również ten paradoksalny mechanizm wykluczenia: paradoksalny, bo wywodzący się ze środowiska redaktorów/krytyków postępowych, pragnących egalitaryzacji oraz równości w dostępie do krojenia poetyckiego tortu.

Topolski, rzecz jasna, argumentował z większym polotem, dogłębnie analizując teksty (chociażby nieukończony projekt „Kanon poezji zaangażowanej”) współautorów antologii Zebrało się śliny z Pawłem Kaczmarskim i Martą Koronkiewicz na czele oraz przyglądając się ich działalności krytycznej: każdy zainteresowany z pewnością wróci do eseju „To wyplujcie”. Zarzuty Topolskiego wyrastają – jakby nie było – z właściwych przesłanek o pewnej niekonsekwencji byłej redakcji „Przerzutni” i zamieszania, jakie wokół siebie wywołały/wywołali. Autor z Krakowa zdaje się jednak ignorować fakt, że w naturze wszelkich gestów projektujących leży właśnie ten naddatek niepewności, związany z przełamaniem wygodnego status quo i ustanowieniem nowego rozdania.

To postulowane przełamanie wiąże się z tym, na czym w swoim tekście „Sprostowanie…” skupił się Dawid Kujawa, a mianowicie z prymarną pracą na pojęciach. Punktem wyjścia do takiej roboty jest – a wierzę, że Kujawa wypowiedział w tym jednym chociaż przypadku pogląd bliski wszystkim „zaangażowanym” kolegom i koleżankom – określona dyspozycja poznawcza, czyli przekonanie, że „wiersz posiada potencjał polityczny i policyjny, zwykle niezwiązany bezpośrednio z literą tekstu, ich wzajemny stosunek zaś opiera się raczej na specyficznym ustawieniu potencjometrów niż kategorycznym zajęciu jednej z dwóch możliwych pozycji.” Już w tym miejscu nietrudno połapać się, że chodzi o zerwanie z naiwną – w przekonaniu wyżej wymienionego – wiarą w „obiektywność” czy „bezstronność” sądów dotyczących literatury, która w pierwszej kolejności wcale nie buja w metafizycznych obłokach, a raczej współkształtuje naszą rzeczywistość (tą mniej literacką).

Kluczowa praca na pojęciach, które Rafał Gawin uważa za całkowicie skompromitowane – takie jak klasa czy praca – w tym świetle nie jest próbą hegemonizacji subpola poezji przez jedyną słuszną ideologiczną opcję, a raczej propozycją wyrwania z zastałych form mówienia o literaturze. Oczywiste, że taka propozycja nie jest klasyczną „teorią wszystkiego”; to raczej sprofilowany projekt o konkretnej orientacji. O powołaniu takiej pracy pisze Kujawa: „Wypadałoby z krytyki literackiej strzepać pozostały po latach 90. kurz „obiektywnych stanowisk”, wtedy będziemy mogli pogadać – albo chociaż porządnie się pokłócić.”

Topolskiemu w pierwszej kolejności odpowiedział jednak Jakub Skurtys, którego tekst „Dysfagicy i dysfaganci” stanowił fascynującą dekonstrukcję sformułowanych przez krakowskiego autora zarzutów. Odwołując się do źródłowego znaczenia terminu „krytyka” (krinein) jako „rozdzielania, rozstrzygania, sądzenia”, Skurtys – Kujawa robi coś bardzo podobnego – zasygnalizował potrzebę powołania krytyki projektującej z mocnym i jasno określonym programem: „Porozmawiajmy zatem o krytyce projektującej, o jej politycznym wymiarze i o lęku rodzimych humanistów przed każdym silnym gestem”.

W całym tym nowym politycznym zwrocie chodziło właśnie o to, by wydobyć siłę gestu krytycznego, który ze swojej natury nigdy nie jest zawieszony w próżni. Owszem, taki gest ma w sobie siłę hegemonizującą, ale tylko w przypadku braku stosownej kontry z drugiej strony stołu (pingpongowego). Przede wszystkim jednak oferuje odmienną od tej oficjalnej – mocno już stetryczałej – orientację krytyczną, dzięki której krytyka literacka może odzyskać silną, podmiotową pozycję. Skurtys mówi o tym dość jasno: „Największą zaletą podjętych w obrębie „Przerzutni” i Zebrało się śliny… działań była dla mnie właśnie ich utopijna specyfika: nie tyle oddzielająca dobro od zła, jak imputuje Topolski, bo nie o tej rangi metafizycznym geście mówimy, ale przywracająca możliwość poetologicznego i zarazem politycznego myślenia o wierszach w obrębie mocno sformalizowanej krytyki, otwarcie występującej przeciwko tendencjom impresjonistycznym i antyintelektualnym. Wynikające stąd (do)wartościowanie pewnych poetów jest raczej pochodną możliwości lektury, jakie stwarzają ich wiersze, niż chęcią przemilczenia innych.”

Lektura zaangażowana rozgrywa się poza toporną dychotomią tego, co „literackie” i tego, co „polityczne” – raczej łączy te pozornie odległe od siebie bieguny. W swoim tekście „Pytania do tzw. krytyki zaangażowanej” – będącym zresztą bardzo interesującym świadectwem ewolucji światopoglądowej autora – w sposób zwięzły napisał o tym Łukasz Żurek, wyjaśniając, na czym polega punkt dojścia tej skonkretyzowanej dyspozycji krytycznej: „Przejście w interpretacji danego wiersza czy tomiku od mikrostruktur językowych do makrostruktur społeczno-ekonomicznych (naśladowanych, reprezentowanych, odtwarzanych, tworzonych w utworze).” W tym kontekście zadziwia pozycja, przy jakiej obstaje Rafał Gawin, z uporem wskrzeszający najntisowy relikt nieprzechodniości pomiędzy tym, co „etyczne” i „estetyczne” oraz powtarzający zarzuty o niekonstruktywnej hegemonizacji rzeczywistości literackiej przez byłą ekipę „Przerzutni”: „Nie o takich towarzyszy krytyków-dominatorów pozwoliłem sobie kiedyś na blogu apelować. Problemem jest zastąpienie braku krytyki towarzyszącej jej – w pewnych zaangażowanych kontekstach – nadprodukcją. Krytyka, towarzysząca lub nie, ma prawo (według ortodoksów – wręcz obowiązek) w jakiś sposób prowadzić czytelnika za rękę, ale dlaczego – w przypadku tak zwanego zaangażowania – prowadzi za rękę, obie nogi i szyję (że ograniczę się do dyplomatycznych obszarów) autora?”. Pytanie powinno brzmieć: jakiej dyskusji oczekuje łódzki poeta i krytyk, jakiego „konkstruktywnego” antagonizmu? Takiego, w którym moglibyśmy przy okrągłym stole wyrazić swoje opinie, przybić sobie piątki i po prostu rozejść się w spokoju umysłu do domu? To chyba tak nie działa: spór, o który woła Gawin, jest sporem „bezpiecznym”, pozbawionym swojego punktu dojścia, nienaruszającym w żaden sposób „powierzchni zapisu”, a raczej sprowadzającym się do gawędy, spokojnej i nudnej wymiany zdań, której uczestnicy nie są zainteresowani jakimikolwiek zmianami, a raczej bezpiecznym poszerzaniem liberalnego pola modalnego w nieskończoność; takiego pola, w którym wszystkie głosy są sobie równe i nic – oprócz intelektualnego kontenansu niektórych – z nich nie wynika. Zresztą Gawin przyznaje otwarcie, że nie podoba mu się, kiedy w ferworze dyskusji rzeczy wymykają się spod kontroli (grunt to kontrola): „Z jednej strony każdy ferment jest potrzebny i ożywczy w ogólnym intelektualnym i literackim marazmie. To nie ulega wątpliwości, po każdej stronie barykady. Z drugiej – ten wymknął się spod kontroli, kontrolę narzucając i wymuszając, na poziomie realnym, symbolicznym i metaforycznym”.

Przyznam, że sam nie czuję się ani szczególnie kontrolowany, ani szczególnie zdominowany. Wróćmy tymczasem do Żurka. Precyzyjny, jasny i wyważony tekst „Pytania do tzw. krytyki zaangażowanej” w ogólności udzielił odpowiedzi na kilka podstawowych pytań dotyczących „politycznie podkręconej” interpretacji poezji, ale szczególnie celne wydają się te ustępy, w których warszawski autor zwraca uwagę na jałowość negatywnej recepcji wydanej niedawno antologii Zebrało się śliny: „Samo pojęcie zaangażowania czy też polityczności ze sfery świadomych wyborów ideologiczno-estetycznych lub etykiet, którymi próbuje się sprowadzić do wspólnego mianownika jednak bardzo różne osobowości krytycznoliterackie, staje się więc czymś na kształt tła niemalże każdej wypowiedzi krytycznoliterackiej oraz literackiej – szkic Rafała Wawrzyńczyka o Sosnowskim, Wiedemannie i Domarusie pokazuje to bardzo dobitnie. Nie wiem, czy to dobrze, ale stwierdzanie, że to źle, także niczego nie załatwi. Pytania nadal pozostają w mocy”.

Pytania nadal pozostają w mocy, bowiem w uwagach dotyczących antologii – a zarazem całego projektu nowego zaangażowania/ nowej polityczności – brakuje interesujących kontrpropozycji jak inaczej ustawić krytykę (oprócz sięgania do oklepanego modelu poezji jako gry z tekstem, poezji „estetycznej”, „czystej”, pozbawionej napięć i wyłączonej z udziału w społecznych antagonizmach). Pytania nadal pozostają w mocy, a moc jest wielka.

Na uwagę zasługuje głos Mai Staśko „Jestem mężczyzną, więc mam obowiązki męskie” oraz odpowiedź na tenże Marty Koronkiewicz w tekście „Strzelanie na oślep”. Poznańska krytyczka nie tyle wzięła udział w tej konkretnej dyskusji – rzeczywiście do pewnego stopnia wtórnej wobec tego, co wydarzyło się podczas „Form zaangażowania” – ile raczej podważyła samą ideę debaty jako element patriarchalnego urządzenia oraz kultury flejmu. Wobec internetowego chamstwa i trollingu to oczywiście w dużej mierze słuszne, zachodzę jednak sobie w głowę w którym momencie tej konkretnej, zakończonej dyskusji pojawiły się „totalnie absurdalne argumenty” czy hejt.

Głos w tej sprawie należy do Koronkiewicz: „Krytyka literacka cierpi przez brak dyskusji, przez wypracowane w latach 90. poczucie, że samo współistnienie głosów, a nie ich dialog, ma namacalną wartość, że wystarczy „pięknie się różnić” (i w ogóle aporie i chiazmy). Mityczne „porozumienie” – podszyte tu ewidentnie jakąś mistyką kobiecości, której się odruchowo boję – staje się w tekście Staśko fetyszem; fetyszyzując zaś Staśko odcina najprostszą prowadzącą do niego drogę.” Dla zainteresowanych problemem odsyłam zarówno do pierwszego, jak i drugiego tekstu, warto tę wymianę zdań prześledzić na własny rachunek.

W innym – zarówno od potyczki na linii Staśko-Koronkiewicz, jak i ping-ponga rozgrywanego pomiędzy zaangażowanymi oraz niezaangażowanymi – rejestrze spisała swój głos Zuzanna Sala, której nieskrępowaną szczerość uważam za punkt centralny zakończonej właśnie debaty. To właśnie jeden z tych głosów, na które liczyłem najbardziej, niezależnie nawet od tego, czy osobiście zgadzam się z zaproponowanym przez autorkę modelem krytyki jako – określenie Koronkiewicz – „komentarza do działającego samodzielnie wiersza”.

Na sam koniec zatem zostawię was, drodzy czytelnicy, z jednym z najbardziej – według mnie – udanych sformułowań tej dyskusji: „Zapamiętam jednak chyba na zawsze moment, w którym przerwałam w sobie wewnętrznie toczenie beki ze smoleńskiej poezji na rzecz próby zrozumienia uczuć, które się w niej kryją. I ten moment jest jak na razie moim największym czytelniczym osiągnięciem. Kieruję się przeświadczeniem, że aby walczyć z wykluczeniem trzeba przede wszystkim przestać wykluczać. Jeśli się bardziej zastanowię, kto w moim otoczeniu jest prawdziwym Innym, okaże się, że to raczej wyborca PIS-u niż gej, prędzej katolik niż muzułmanin. Jeśli natomiast wierzę, że lektura to nie tylko akt estetyczny, ale także etyczny, że literatura ma emancypacyjną moc, moim obowiązkiem jest słuchanie głosów niezgodnych z moją wizją świata.”

*
Wszystkim uczestnikom oraz uczestniczkom dyskusji serdecznie dziękuję za udział i chęć podzielenia się swoim zdaniem: fakt, że wszyscy (również ja, czyli „pracownik biura”) klepiemy te teksty za nieskrywaną darmoszkę, nie jest tutaj bez znaczenia. Do spisania już wkrótce!