debaty / wydarzenia i inicjatywy

Poezja jako dar meneli i inne przygody intelektualne widm totalitaryzmów

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie „Na scenie czy w polu”.

strona debaty

Na scenie czy w polu?

A każ­dy począ­tek jest w cudzy­sło­wie bana­łu,
jak, na przy­kład, abso­lu­tyzm komu­ni­stycz­ny,
i to A na począt­ku zda­nia, nie
do prze­łknię­cia. Czy
to ścią­ga docin­ków? Dotnij sobie.

Robert Rybic­ki, „PODRÓŻ DOOKOŁA STACJI”

Poję­cia nie umie­ra­ją. To my zapo­mi­na­my. „Komu­nizm”. „Poezja zaan­ga­żo­wa­na”. „Husa­ria”. „Ułań­ska fan­ta­zja”. Ule­ga­my nowym modom. Daje­my się ponieść albo zobo­jęt­nić. „Gest”. „Pro­jekt”. „Pre­ka­riat”. „Per­fo­ra­cja”. Ucie­ka­my od jed­nej odpo­wie­dzial­no­ści, a gdy zbli­ża­my się do dru­giej, wra­ca­my. I zno­wu. Takie waha­dło, odmie­rza­ją­ce czas w pono­wo­cze­snej próż­ni. A może też przy­jem­nie łech­cą­cy pod­brzu­sze wir, któ­re­mu ani nie daje­my się wcią­gnąć, ani ode­pchnąć. Ten stan zawie­sze­nia jest naj­wy­god­niej­szy, bo naj­bar­dziej pozor­ny. Pozo­ru­je bycie w cią­głym ruchu, nie­ustan­ny udział w prze­mia­nach, ba, kon­sty­tu­uje w nich naszą istot­ną rolę.

W tak skon­stru­owa­nej (a raczej wiecz­nie kon­stru­ują­cej się) rze­czy­wi­sto­ści, zwłasz­cza tej lite­rac­kiej, docho­dzi do gło­su jesz­cze zestaw bra­ków, waka­tów i bez­kró­le­wi. Nie ma kwo­rum. Nie ma kano­nu. Nie ma auto­ry­te­tów. Piszą­cych ani kry­ty­ku­ją­cych. Nie ma innych punk­tów odnie­sie­nia, te insty­tu­cjo­nal­ne są w nie­wiel­kim stop­niu osta­tecz­ne. Decy­du­je umow­ność, nawet wobec hege­mo­nów z prze­szło­ści (Świe­tlic­ki, Pod­sia­dło, nie wspo­mi­na­jąc już o Kry­nic­kim czy Som­me­rze). A w przy­pad­ku bra­ku ści­śle okre­ślo­nej hie­rar­chii, domi­nu­ją mniej­sze dra­bin­ki – kole­siow­skie, śro­do­wi­sko­we i lokal­ne.

Nie dzi­wię się, że ktoś pró­bu­je wyjść z tego impa­su, prze­ła­mać go jakąś pro­po­zy­cją ładu wer­ty­kal­ne­go i hory­zon­tal­ne­go zara­zem. Nie­ko­niecz­nie kon­se­kwent­ną i spój­ną, na to nie ma cza­su; by pro­jekt mógł i zdą­żył zaist­nieć, trze­ba dzia­łać raczej szyb­ko niż z wyczu­ciem. Zatem Paweł Kacz­mar­ski z Mar­tą Koron­kie­wicz i przez jakiś czas eki­pą oko­ło­prze­rzut­nio­wą (takie prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wa­ne pismo kry­tycz­no­li­te­rac­kie dla kone­se­rów): Mają Staś­ko, Dawi­dem Kuja­wą i Jaku­bem Skur­ty­sem, ogła­sza­ją: „zebra­ło się śli­ny”, robi­my anto­lo­gię tak zwa­nej poezji zaan­ga­żo­wa­nej. Wie­my, kto jest zaan­ga­żo­wa­ny, oddzie­la­my wier­sze zaan­ga­żo­wa­ne od nie­za­an­ga­żo­wa­nych i jed­no­cze­śnie wszyst­kie te „za” są bar­dzo dobre, zosta­ły napi­sa­ne przez naj­cie­kaw­szych i naj­zdol­niej­szych przed­sta­wi­cie­li mło­de­go poko­le­nia poetyc­kie­go o jed­nym, dwóch lub (wyjąt­ko­wo) trzech zbio­rach wier­szy. Mamy swo­ją histo­rię. Ba, nawet auto­ry­te­ty: Kon­ra­da Górę i Szcze­pa­na Kopy­ta, nie­pod­wa­żal­ne poetyc­ko i poza­po­etyc­ko posta­cie, lide­rów „ruchu”. Jeste­śmy pierw­si (od lat), toteż my wyzna­cza­my ramy dys­ku­sji o naj­now­szej i naj­młod­szej poezji. To nasz Kapi­tał.

I wystar­czy zaba­wy w papu­gę o imie­niu Kry­zys. Wyty­ka­łem już nie­ści­sło­ści i nie­do­pra­co­wa­nia tego pro­jek­tu, Maciej Topol­ski roz­wi­nął ten wątek jesz­cze sku­tecz­niej w niniej­szej deba­cie (choć aż szko­da, że go rów­nie moc­no nie wypluł, to jest spu­en­to­wał), dla­te­go też sku­pię się na innych, palą­cych w tej mate­rii zagad­nie­niach, wycho­dzą­cych znacz­nie poza ramy „pro­jek­tu lite­rac­kie­go” czy „pola poetyc­kie­go”.

Coś jest na rze­czy w nad­mia­rze cudzy­sło­wów. Na pierw­szy plan wysu­wa się język deba­ty i zawar­te w nim ter­mi­ny. Karie­rę – o zgro­zo – kry­tycz­no­li­te­rac­ką robi kil­ka zwią­za­nych stric­te z kon­kret­nym świa­to­po­glą­dem. I to nie tyl­ko w tej roz­mo­wie, nie od dziś. Na czo­ło wysu­wa się „kla­sa”. Z całym sza­cun­kiem, dro­dzy oświe­ce­ni lewa­cy, ale w wol­no­ryn­ko­wej rze­czy­wi­sto­ści, w jakiej funk­cjo­nu­je­my, nie­za­leż­nie od tego, na ile nam się to nie podo­ba, podob­ne poję­cia, zwy­czaj­nie, mija­ją się z praw­dą prak­tycz­nie każ­de­go rodza­ju. „Świa­do­mość kla­so­wa” czy „kla­so­wa czuj­ność” to relik­ty ośmie­szo­ne­go sys­te­mu, aku­rat­ne do dys­ku­sji, ale o roli humo­ru, gro­te­ski i iro­nii w lite­ra­tu­rze, fil­mie i muzy­ce roz­ryw­ko­wej, z uwzględ­nie­niem inspi­ra­cji od Misia po Rejs, od Per­fec­tu po Kapi­ta­na Nemo, nie wspo­mi­na­jąc o rze­szy Dyga­tów i innych Waży­ków, z siłą ide­olo­gicz­nej kre­acji w Kamie­niach na sza­niec włącz­nie. Kla­sy zosta­ły w szko­łach, spo­łe­czeń­stwa i spo­łecz­no­ści w ana­lo­gicz­nych graj­doł­kach radzą sobie nie­źle bez bazy i nad­bu­do­wy. Nie chcę, by ktoś grał ze mną i mną w grę, opar­tą na podob­nych prze­brzmia­łych zasa­dach. Zde­cy­do­wa­nie przy­da­ła­by się tutaj więk­sza języ­ko­wa neu­tral­ność.

Dru­gim takim poję­ciem jest „pra­ca”. Rozu­mia­na jed­no­wy­mia­ro­wo, w myśl poza­ryn­ko­we­go stan­dar­du z lat minio­nych: „piszę, to mi się nale­ży”. Za jakie tek­sty się nale­ży? Czy w grę wcho­dzą tyl­ko tek­sty „słusz­ne” czy jed­nak zna­cze­nie może mieć w jakiś spo­sób mie­rzo­na jakość? Jeśli tak, to w jaki? Kopyt i Góra tak, ale na przy­kład Dako­wicz i Wencel? Albo Sen­dec­ki? Ile jest war­ty wiersz „Tran”? Kto o tym decy­du­je? Skąd bie­rze te pie­nią­dze? Kosz­tem kogo? Na któ­rej uli­cy leżą? Każ­de­mu według potrzeb? Boję się, mam duże potrze­by, nawet bar­dzo wol­ny rynek im nie podo­ła. Oba­wiam się, że inne, bar­dziej „ludo­we” mecha­ni­zmy zacię­ły­by się, zbyt sil­nie i nachal­nie naoli­wio­ne ide­olo­gią. Zabra­kło­by im kla­sy, nawet przy dodru­ku, oczy­wi­ście pie­nię­dzy. (Nie­wta­jem­ni­czo­nym sygna­li­zu­ję – to kolej­ny wątek do osob­nej deba­ty).

Ale, prze­cież, nie ma pro­ble­mu – gło­ście sobie komu­ni­zmy i anar­cho­syn­dy­ka­li­zmy, okra­szo­ne sze­re­giem wyklu­czeń (zatrzy­mam się jedy­nie na woju­ją­cym wega­ni­zmie, któ­ry mi śpie­wa do każ­de­go kotle­ta). Tyl­ko nie nazy­waj­cie tego – w pierw­szym sze­re­gu – lite­ra­tu­rą, a w dru­gim – kry­ty­ką lite­rac­ką. Naj­wię­cej grze­chów w tym zakre­sie popeł­nia ta dru­ga, dopi­su­jąc na mar­gi­ne­sie apo­li­tycz­nych (Mansz­tajn, Przy­by­ła), poli­tycz­nych w nie­wiel­kim stop­niu (Tara­nek, Wit­kow­ska i Mate­usz) lub poli­tycz­nych, ale i o innych, rów­nie waż­nych wła­ści­wo­ściach, wykra­cza­ją­cych poza narzu­co­ne ramy poli­tycz­no­ści (Góra, Doma­ga­ła-Jakuć, Bąk, a zwłasz­cza Foks, o czym może kie­dyś sze­rzej), wła­sne, ultra­po­li­tycz­ne nar­ra­cje, słusz­ne inter­pre­ta­cje w duchu wiel­kich mark­si­stów. To już na krót­ką metę zwy­kła ide­olo­gicz­na kru­cja­ta, nie­wie­le się róż­nią­ca od misji czy świę­tych wojen. Bru­tal­na pró­ba zawłasz­cze­nia prze­strze­ni wspól­nej przez jeden dys­kurs, sil­nie nace­cho­wa­ny „rewo­lu­cyj­nie”. Wal­ka o nie­rząd dusz.

Poja­wia­ją się wier­sze „słusz­ne” lub „nie­słusz­ne” zamiast „dobrych” lub „sła­bych”. Fakt, to jakieś uspra­wie­dli­wie­nie dla for­so­wa­nia obec­no­ści w lite­ra­tu­rze zwer­sy­fi­ko­wa­nych tek­stów takich poetów jak Domi­ni­ka Dymiń­ska, Jaś Kape­la czy Urszu­la Zającz­kow­ska albo – oczy­wi­ście zacho­wu­jąc odpo­wied­nie pro­por­cje i wędru­jąc zde­cy­do­wa­nie w górę – Kira Pie­trek czy Kami­la Janiak. W innych kate­go­riach pierw­sza trój­ka żegna się z poezją w pod­sko­kach, a kolej­na dwój­ka raczej nie doma­ga, gdy nie może rów­nać kro­ku – „lewa”, „lewa”. Mar­cin Sen­dec­ki swój „Tran” (tren?) bar­dzo traf­nie puen­tu­je gorz­ko (podwój­nie!): „wier­sze leją ina­czej”. Nie będzie nas, będzie las. Kogo obcho­dzi efekt doraź­ny, jed­no­ra­zo­wy? Sam wiersz zresz­tą jest cie­ka­wym eks­pe­ry­men­tem, opar­tym na dekla­ra­tyw­no­ści i iro­nii zara­zem. Fakt, bro­ni się przede wszyst­kim (jeże­li nie – tyl­ko) jako (uda­na) paro­dia wier­sza (mode­lo­wo, pro­jek­to­wo) zaan­ga­żo­wa­ne­go. Ale też (nawet jak by się nie upie­rać) jako przy­kład nie­przy­sta­wal­no­ści kul­tu­ry do natu­ry, lite­ra­tu­ry do rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą mia­ła­by opi­sy­wać. Nie tyl­ko Foks śmie­je się tutaj ostat­ni.

Ponad­to dzi­wią mnie podob­ne dąże­nia ludzi ude­rza­ją­cych w libe­ra­lizm, wol­ny rynek i sztu­kę kom­pro­mi­su, któ­rzy tyl­ko dzię­ki tak sze­ro­ko i tole­ran­cyj­nie okre­ślo­nym warun­kom brze­go­wym w ogó­le mogą gło­sić podob­ne poglą­dy. Komu­nizm to naj­bar­dziej skom­pro­mi­to­wa­na w dzie­jach uto­pia, bar­dziej niż Atlan­ty­da, Lemu­ria czy Stu­mi­lo­wy Las. (Ja tego nie wymy­śli­łem, nawet do par­tii nale­ża­ło nie­wie­lu człon­ków mojej rodzi­ny). Nie­mniej sza­nu­ję pra­wo innych do odmien­ne­go zda­nia. „Neo­li­be­ral­ne pier­do­lo­lo” nicze­go nie roz­my­wa, dro­ga Maju (Staś­ko). Raczej uwzględ­nia fakt zło­żo­no­ści rze­czy­wi­sto­ści i sze­ro­kie­go spek­trum róż­nych punk­tów widze­nia, z two­im włącz­nie, z peł­ną akcep­ta­cją jego ode­rwa­nia od rze­czy­wi­sto­ści i absur­dów poznaw­czych. Tak, są przy­pad­ko­wi kaci i ofia­ry z pre­me­dy­ta­cją obsa­dza­ją­ce się w wyklu­czo­nych rolach. Docho­dzą rów­nież zwy­czaj­ne, ludz­kie ewo­lu­cje świa­to­po­glą­do­we i zmia­ny zdań. Mecha­nizm przy­czy­no­wo-skut­ko­wy nie musi prze­cież dzia­łać bez zarzu­tu, zero­je­dyn­ko­wo i logicz­nie. Wnio­ski mogą być róż­ne, niczym z kape­lu­sza: Niem­cy gotu­ją holo­kaust Żydom, po latach Żydzi przy­mie­rza­ją się do podob­nych zacho­wań wobec Pale­styń­czy­ków. I ana­lo­gicz­nie z total­nie panu­ją­cym nam ustro­jem, zwłasz­cza w malow­ni­czej wer­sji sprzed śmier­ci Sta­li­na. Koło się zamy­ka. Poezja mia­ła­by tutaj być małym instru­men­tem, kołem zęba­tym, któ­re uru­cha­mia­ło­by rewo­lu­cyj­ną machi­nę. Za wszel­ką cenę. Jeśli dany wiersz nie pora­dzi sobie sam, pomo­że mu kry­ty­ka towa­rzy­szą­ca.

Wła­śnie. Nie o takich towa­rzy­szy kry­ty­ków-domi­na­to­rów pozwo­li­łem sobie kie­dyś na blo­gu ape­lo­wać. Pro­ble­mem jest zastą­pie­nie bra­ku kry­ty­ki towa­rzy­szą­cej jej – w pew­nych zaan­ga­żo­wa­nych kon­tek­stach – nad­pro­duk­cją. Kry­ty­ka, towa­rzy­szą­ca lub nie, ma pra­wo (według orto­dok­sów – wręcz obo­wią­zek) w jakiś spo­sób pro­wa­dzić czy­tel­ni­ka za rękę, ale dla­cze­go – w przy­pad­ku tak zwa­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia – pro­wa­dzi za rękę, obie nogi i szy­ję (że ogra­ni­czę się do dyplo­ma­tycz­nych obsza­rów) auto­ra? Autor na smy­czy czy­tel­ni­ków przy­naj­mniej może na tym zaro­bić (wiem, wiem, mrzon­ki na temat pro­zy), ale smycz kry­ty­ków, nagra­dza­ją­cy bat? OK, są jesz­cze opcje śro­do­wi­sko­we (pomoc w lan­sie) czy opcje nagro­do­we (pod warun­kiem, że dani kry­ty­cy mają fuchy w jury). Ale to i tak bar­dzo ryzy­kow­ne moż­li­wo­ści dla koniunk­tu­ra­li­stów. Nagro­dyzm jesz­cze nie opa­no­wał pol­skie­go życia lite­rac­kie­go, za mała podaż w sto­sun­ku do nie­za­spa­ka­jal­ne­go popy­tu. Po co zatem dawać się mode­lo­wać przez kry­ty­ków? A już tym bar­dziej w nur­cie tak zwa­nej poezji zaan­ga­żo­wa­nej, za któ­rą mia­ła­by stać jakaś, jed­nak praw­dzi­wa, nie­zgo­da? Zgo­da na kon­tro­lo­wa­ną nie­zgo­dę? Taka mała, wybit­nie pol­ska, hipo­kry­zja? Nie mam wię­cej pytań.

Z jed­nej stro­ny każ­dy fer­ment jest potrzeb­ny i ożyw­czy w ogól­nym inte­lek­tu­al­nym i lite­rac­kim mara­zmie. To nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, po każ­dej stro­nie bary­ka­dy. Z dru­giej – ten wymknął się spod kon­tro­li, kon­tro­lę narzu­ca­jąc i wymu­sza­jąc, na pozio­mie real­nym, sym­bo­licz­nym i meta­fo­rycz­nym. Jak­by ktoś posta­wił lustro przed miło­ści­wie nam panu­ją­cy­mi i odtwo­rzył panu­ją­ce tam hie­rar­chie i zależ­no­ści z naczel­ną zasa­dą wszel­kich auto­ry­ta­ry­zmów: kto nie jest z nami, jest prze­ciw­ko nam.

Rafał, jak możesz poważ­nie sądzić, że poezja nie jest poli­tycz­na? (Wer­sja ocen­zu­ro­wa­na i uła­dzo­na). Jak możesz mieć pro­blem z popraw­no­ścią poli­tycz­ną? Narze­kać na moż­li­wo­ści pary­te­tów? Tak się już nie myśli. Tak się już nie mówi. „Się” nabie­ra mocy spraw­czej w rękach nowej dyk­ta­tu­ry. Koniec dygre­sji.

Ależ uwa­żaj­cie sobie, co tyl­ko sobie życzy­cie (powtó­rze­nie zna­czą­ce). Tyl­ko dla­cze­go, przy oka­zji, zamier­za­cie komu­kol­wiek narzu­cać swo­ją, dość wąską wizję świa­ta, nie tyl­ko lite­rac­kie­go? Dla­cze­go ma zwy­cię­żać popraw­ność poli­tycz­na (oczy­wi­ście rów­nież trak­to­wa­na wybiór­czo, ale to wątek do roz­wi­nię­cia przy innej oka­zji)? Dla­cze­go poli­tycz­ność poezji ma być głów­ną, naj­waż­niej­szą kate­go­rią poznaw­czą, ba, naj­bar­dziej mia­ro­daj­ną rów­nież w kon­tek­ście oce­ny jako­ści wier­sza? Dla­cze­go este­tycz­ny odbiór i kry­ty­ka lite­rac­ka w kate­go­riach este­ty­ki ma od razu być palo­na na sto­sie jako anty­in­te­lek­tu­al­na? Karo­lu Mali­szew­ski, zagrzmij. Nie inte­re­su­je mnie, jaki jest wasz sto­su­nek do kry­ty­ka z Nowej Rudy, na ile jest dla was pas­se, vin­ta­ge lub emo. On przy­naj­mniej pró­bu­je szu­kać uni­wer­sal­nych klu­czy tudzież wytry­chów do poszcze­gól­nych tek­stów, ksią­żek i, za prze­pro­sze­niem, „pro­jek­tów”. Szu­ka, po omac­ku i na wyczu­cie, cze­go się nie wsty­dzi, jakichś oznak czu­cia, egzy­sten­cji, życia na róż­nych poetyc­kich pla­ne­tach (kicz, ale szcze­ry, tak pew­nie by to ujął K.). Zuzan­na Sala też o tym, mimo­cho­dem i jak­by nie­co wsty­dli­wie, wspo­mi­na: wiersz ma dzia­łać na emo­cje, nie­za­leż­nie od innych aspek­tów zna­cze­nio­wych, inte­lek­tu­al­nych czy anga­żu­ją­cych; ina­czej może­cie go sobie co naj­wy­żej wsa­dzić w bary­ka­dę i pod­pa­lić. Z tego nie zacią­gnie­cie się rewo­lu­cyj­nym dymem. Ale tu, oczy­wi­ście, nie cho­dzi o odko­py­wa­nie Karo­la – jak w kul­to­wym dow­ci­pie o zakon­ni­cy – czy inne babra­nie się w prze­szło­ści, tyl­ko o, zwy­czaj­nie, szer­sze i bar­dziej empa­tycz­ne podej­ście do kry­ty­ko­wa­nia i komen­to­wa­nia poezji jako takiej. Odgór­nie narzu­co­ne tezy zbyt szyb­ko się przedaw­nia­ją, a zanim się to sta­nie – czę­sto i tak są anty­sku­tecz­ne. Myśle­nie, jed­nak, ma to do sie­bie, że im bar­dziej dane wpły­wy pró­bu­ją nim zawład­nąć, tym szyb­ciej zaczy­na się je fil­tro­wać. Nawet mimo nasze­go wro­dzo­ne­go kon­for­mi­zmu, któ­ry rów­nież mógł­bym wam, zaan­ga­żo­wa­nym, zarzu­cić – w koń­cu stwo­rzy­li­ście łatwą „instruk­cję obsłu­gi dobre­go wier­sza”, do któ­rej może paso­wać prak­tycz­nie każ­dy tekst, w zależ­no­ści od wasze­go widzi­mi­się lub nie­wi­dzi­mi­się. Cza­sem nawet zazdrosz­czę wam tej pre­me­dy­ta­cji w uprasz­cza­niu, zwłasz­cza gdy kolej­ne dedlaj­ny bru­tal­nie skra­ca­ją mi czas na poetyc­kie lek­tu­ry, pod­czas któ­rych – ambi­cja to moja sza­lo­na reli­gia – muszę każ­do­ra­zo­wo zaczy­nać inter­pre­ta­cję, ba, „pra­cę z tek­stem” od począt­ku. Ale jesz­cze pew­nie o tym poga­da­my.

*

I jesz­cze dwie istot­ne spra­wy, na mar­gi­ne­sie, ale sze­ro­kim (tym razem nie spo­łecz­nym):

1. Nie­przy­stęp­ność tek­stów kry­tycz­nych Kuja­wy. W ogó­le tak posta­wio­ny pro­blem. Coś w tym jest. Miło, że autor ude­rzył się w pierś. Szko­da, że nic z tym nie zamie­rza robić. A dał­by radę. Sko­ro Kacz­mar­skie­mu się uda­je, Koron­kie­wicz rów­nież, tak samo Skur­ty­so­wi (choć ten ostat­ni potra­fi inte­lek­tu­al­nie przy­pier­do­lić). Staś­ko wal­czy w sobie tyl­ko zna­nej lidze. Nie­mniej – jako jedy­ny jej uczest­nik – nie­zmien­nie lide­ru­je. (Tak, po to są gwiazd­ki w tek­ście, by mogli zoba­czyć je inni, choć­by i po zde­rze­niu z jego ścia­ną).

Nie bój­my się wyklu­cza­ją­cych podzia­łów na sztu­kę wyso­ką, czy­li esej kry­tycz­no­li­te­rac­ki, i sztu­kę niską, czy­li recen­zję, felie­ton i tym podob­ną publi­cy­sty­kę. Pisz­my tak, by ktoś chciał to czy­tać poza auto­rem, kole­ga­mi-kry­ty­ka­mi, bied­ny­mi stu­den­ta­mi (jeśli ktoś ich taki­mi tek­sta­mi tłam­si) i żoną (acz­kol­wiek moja, zwo­len­nicz­ka fabu­ły i akcji, wstę­pu, roz­wi­nię­cia i zakoń­cze­nia, robi to spo­ra­dycz­nie).

2. Pean Łuka­sza Żur­ka na cześć naj­now­sze­go poema­tu Góry. Przy­zna­ję bez bicia (pia­ny), że kie­dy czy­tam o wie­ko­pom­nym zna­cze­niu Nich dla poezji zaan­ga­żo­wa­nej, Nich jako swo­istej cezu­rze, przez któ­rą pol­ska lite­ra­tu­ra „już nigdy nie będzie taka sama”, czu­ję się tak jak wte­dy, gdy z ust róż­nych Dako­wi­czów sły­szę (auten­tyk), że Smo­leńsk to naj­waż­niej­sze wyda­rze­nie w kul­tu­rze pol­skiej. Worm­sy w Łącz­ce, worm­sy w ruinach ban­gla­de­skiej fabry­ki. Baw­my się dalej w auten­tycz­ność gry. Szu­kaj­my kamie­ni węgiel­nych, tyl­ko potem domyj­my ręce.

(A tak na mar­gi­ne­sie mar­gi­ne­su – jesz­cze do nie­go wró­cę, prze­ko­pię się przez nie­go. Nie ocze­ku­ję jed­nak cudu. Ale to po ruinach języ­ka w Darze mene­li Rober­ta Rybic­kie­go. Czu­ję pod­skór­nie, że nad­cho­dzi jego czas, nie tyl­ko ze wzglę­du na stu­le­cie awan­gar­dy w Pol­sce. Zaan­ga­żo­wa­nie i inne kate­go­rie stric­te poli­tycz­ne mogą znik­nąć z tape­ty rów­nie szyb­ko, jak się poja­wi­ły).

O AUTORZE

Rafał Gawin

Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.