Gdy czytam wiersz „Kochankowie” Jána Ondruša z jego książki Przełykanie włosa przetłumaczonej przez Zbigniewa Macheja i słyszę słowa: „Twoją lewą pierś/ leżącą na talerzu, przerośniętą drutem,/ przeszytą na maszynie do szycia,/ można przeglądać” (s. 15), to myślę o Grochowiaku i Wojaczku. Już nigdy nie wywikłam się z tych polskich skojarzeń. Nagle przypomina się zupełnie zapomniany poeta Stanisław Piętak – i jego księżycowe krajobrazy, jego liryzacja koszmaru istnienia w jakiś sposób podobna do Ondrušowych zaklinań. I jeszcze Emil Laine. O nim także myślałem, czytając wiersze Jána Ondruša. Krew, nóż, cięcie, lęk, zagrożenie (o, igła nawet) – te pierwsze, najprostsze sygnały połączyły echem niektóre wiersze Laine’a z pewnymi utworami Ondruša. Paradoksalnie przyszedł na myśl Tadeusz Nowak, jednak nie poprzez melodię i rytmikę wiersza, lecz przez przywoływane archetypy i symbole, bo oprócz noża są jeszcze na przykład księżyc, studnia, kamień, wilk.
Być może wiejskie dzieciństwo Ondruša miało tu jakiś wpływ. Jego pierwotną przestrzenią liryczną rządzą głęboko przeżyte obrazy z pierwszych lat życia na Nizinie Naddunajskiej w południowej Słowacji. Jakieś podwórko, pole, płynąca bądź stojąca woda, psy i inne zwierzęta, przydomowe drzewa, jabłko, wnętrze domu, drzwi, lustro, okna itd. Mała przestrzeń, na swój sposób rustykalna, ale groźna, niepokojąca. Nic z sielanki.
Sielanka może kiedyś była, ktoś mówił o niej, coś słyszano na jej temat. To jakieś odległe tło ciężko doświadczonego, porażonego świata. Obecnie decydujący głos mają groza, przerażenie, świadomość zaburzenia. I nie ma możliwości powrotu do stanu sprzed pęknięcia świata. Co spowodowało zniszczenie hipotetycznej sielanki? Z jednej strony doświadczenia historyczne (Zbigniew Machej w posłowiu dokładnie opisuje psychiczne mechanizmy doświadczanych przez poetę urazów ze strony nazizmu, a potem komunizmu), z drugiej strony uwarunkowania osobowościowe, kruchość, niezwykła nadwrażliwość autora tych wierszy. Trudno orzec, co właściwie, i w jakim pomieszaniu czy natężeniu, wpędziło go do zakładu psychiatrycznego. Tutaj mogę tylko podzielić się wrażeniami czytelnika, który zwraca uwagę na dotkliwe oznaki rozpadu świata.
Muszę przyznać, że to w tej poezji najbardziej przejmujące i oryginalne. To, jak się mówi mimo niemożliwości utrzymania konwencji mówienia na przyjętym poziomie. Oczywiście, poezja zazwyczaj zrywa z taką konwencją, tworząc swoją. Rzecz w tym, że tu zanegowano pożytek i tej drugiej, stricte poetyckiej, konwencji. „Nie ma słów na to, co czuję, na to, co przeżywam” – zdaje się mówić podmiot, i jednak jakieś znajduje. Lecz by to uczynić, musi zejść z wydeptanej ścieżki lirycznego wyznania, musi mnożyć niepojęte i niepokojące obrazy, by chociaż zbliżyć się do prawdy wypełniającego go bólu. Czy to zrywanie z przyjętą konwencją liryczną niszczy udręczoną psychikę, wpływając na dezintegrację osobowości, czy wręcz przeciwnie – każdy wiersz jest próbą ocalenia tożsamości na przekór cisnącym się terapeutycznym banałom i konsolacyjnym frazesom? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Dobrze czyta się te wiersze, bez poznawania odpowiedzi.
Jednym z powtarzających się wątków jest obsesja wiwisekcji twarzy – i w ogóle ciała, różnych jego części, turpistycznie i jakby kubistycznie przedstawianych członków. To nie tylko podstawienie lustra, co jest typowe dla liryki, ale raczej wchodzenie w lustro, roztrzaskiwanie jego tafli, wydobywanie wielokrotnego, często w zakrwawionych szkiełkach, autoportretu. Jest w tym jakaś pasja „składacza słów”, ale jeszcze bardziej „układacza życia”, „ciułacza doraźnego sensu”(tu aluzja do wierszy, w których słowacki poeta stwarza coś w rodzaju lakonicznej autocharakterystyki, posługując się określeniami typu „unikacz”, „oglądacz”, „obśliniacz” czy „wycofywacz”), jest w tym także prawdziwy heroizm wykluczonego przez społeczeństwo niewygodnego świadka, który własne neurotyczne halucynacje przeciwstawia, albo podstawia niczym lustro, przyjętym i do wierzenia podanym społecznym halucynacjom.
Szaleńczy upór dotyczy także rozumienia poezji. Jej totalność odczuwa się w tym wydaniu na sposób liryczny. Podkreślam – liryczny, a nie społeczny, zaangażowany, psychologiczny, filozoficzny, historyczny itd. To, co według Ondruša jest liryką, nie potrzebuje żadnego wsparcia. Nie temat ją tworzy, lecz uderzająca czytelnika fala gniewu, żalu i innych emocji. To ona ma poruszyć, a potem skłonić do refleksji. W przetłumaczonym przez Zbigniewa Macheja fragmencie autobiograficznym czytamy: „Nawet w lirycznym wierszu pojawiają się jakieś poglądy, idee, filozofia, wartości poznawcze. Trzeba je jednak stamtąd wyługować. Wiersz bowiem przede wszystkim nie chce przedkładać tego rodzaju kwestii, których się od niego oczekuje. W pierwszej kolejności dąży do liryzmu. Filozofia, pogląd, wartości poznawcze to tylko okoliczności, przesłanki i skutki lirycznej perypetii, jej szczegółów, intonacji”.
To właśnie liryka, a nie jakieś określone poglądy, skazuje poetę na samotność, a zdarza się, jak w tym przykładzie, że i na cierpienie. Liryka jest kłopotliwa, trudno użyć jej do czegokolwiek. Tak rozumiana liryka jest zamachem na naturalność, zwykłość, obyczajność, na państwowy porządek, na komunikacyjny ład. Nie wiadomo, skąd się wzięła i do czego zmierza. O usuwaniu z przestrzeni społecznej czegoś tak niejasnego i obmierzłego marzył Platon. Zbigniew Machej pisze w posłowiu o niewygodzie istnienia liryka i jego liryki: „W warunkach opresyjnego państwa i znieczulonego społeczeństwa poeta liryczny nieuchronnie staje się odszczepieńcem, który porusza się na pograniczu norm, coraz bardziej spychany na margines, przeklęty i ubezwłasnowolniony w majestacie prawa skorumpowanego przez funkcjonariuszy ideologii”.
Wydaje mi się jednak, że w warunkach każdego państwa poeta jest – mówiąc językiem Konrada Góry – „bezpaństwowcem”, odszczepieńcem, kimś niesłychanie i prowokacyjnie zbędnym. Musiałem przeczytać ten (mistrzowsko przetłumaczony) tomik słowackiego liryka, żeby to wreszcie w tak mocny i wyrazisty sposób do mnie doszło.