debaty / ankiety i podsumowania

Przeczytane, odhaczone, częściowo przeżyte. Nerwowy notatnik

Karol Maliszewski

Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Biurowe książki roku 2019”.

strona debaty

Biurowe książki 2019 roku: wprowadzenie

1.

Kalen­darz majów to jeden z tych tego­rocz­nych tomi­ków, któ­re rze­czy­wi­ście coś z czło­wie­kiem robią, a nie tyl­ko zosta­ły prze­czy­ta­ne i odno­to­wa­ne, bo oby­czaj każe. Jak to jeden z tych? Z jakich niby tych? A może po pro­stu jedy­ny taki tomik, co rze­czy­wi­ście coś robi? I czu­jesz tę ogrom­ną robo­tę języ­ka rze­czy, któ­ry tym róż­ni się od języ­ka gestów i min, że rze­czy­wi­ście coś dźwi­ga, coś boli, potrzą­sa, prze­ni­ka. Gdy­by żył Mil­czew­ski-Bru­no, od ser­ca i szcze­rze wrę­czył­by poecie „kilof roku” albo „łychę od kopar­ki deka­dy”. Kon­rad Góra zatem poza kon­ku­ren­cją, poza zawo­da­mi odby­wa­ją­cy­mi się na łamach ład­nych kul­tu­ral­nych pism. Pozo­sta­je­my w total­nej nie­ład­no­ści, nie­kul­tu­ral­no­ści i nie­li­te­rac­ko­ści, w zupeł­nie obcym kalen­da­rzu ludz­kich, spo­łecz­nych i lirycz­nych pery­fe­rii. Fadro­ma w ser­cu jaru. Rzu­cam to hasło, spraw­dza­jąc, po któ­rej stro­nie jesteś, czy­tel­ni­ku. Jeże­li rezo­nu­je, to widzę cię wyraź­nie i sły­szę, że ten oddol­ny, ludz­ki, pro­sty język nie jest ci obcy. Jeże­li nie, pro­po­nu­ję przejść do wier­szy Jac­ka Deh­ne­la. Tam się nasy­cisz. Tam się dopie­ro dzie­je w roz­bu­cha­nej i pięk­nej lite­rac­ko­ści. Zwróć uwa­gę, w jak cie­ka­wy spo­sób autor ten wra­ca do daw­nej for­my. I musisz przy­jąć zupeł­nie bez iro­nii doj­rza­łe mistrzo­stwo każ­dej prze­czy­ta­nej fra­zy. Chy­ba że rze­czy­wi­ście wolisz robo­ciar­ską suro­wość, chro­pa­wy doku­men­ta­ryzm, pra­cę u pod­staw nowej meta­fo­ry, to wróć do Kon­ra­da Góry. Jeże­li te war­to­ści są ci obce, a nie­spo­dzian­ki cenisz w gra­ni­cach zna­nych kon­wen­cji, tomik Jac­ka Deh­ne­la połkniesz szyb­ko jako nie­sły­cha­nie spraw­ne uko­ro­no­wa­nie takiej posta­wy. I tu cię, hipo­te­tycz­ny czy­tel­ni­ku, zosta­wiam. Chciał­bym wtrą­cić cho­ciaż dwa zda­nia o wła­snych wra­że­niach, bo kon­wen­cjo­nal­ność, wyobraź sobie, może też wzru­szać i wstrzą­sać. Mnie kil­ka­krot­nie coś takie­go spo­tka­ło przy nie­któ­rych frag­men­tach tomi­ku Naj­dziw­niej­sze. Jeże­li prze­la­tu­ją­cy po ple­cach dreszcz jest jaką­kol­wiek mia­rą, to zmie­rzył rodzaj dozna­wa­ne­go napię­cia. Naj­waż­niej­sze doty­czy prze­kra­cza­nia „smu­gi cie­nia”, wyjąt­ko­wo moc­no pod­kre­śla­ne­go poczu­cia śmier­tel­no­ści.

To nie zna­czy, że doko­nu­ję tu wybo­ru, opo­wia­dam się po stro­nie. Kon­sta­tu­ję tyl­ko, że Biu­ro Lite­rac­kie ma dość kapry­śny pro­fil wydaw­ni­czy, racząc cię rze­cza­mi, posta­wa­mi, poety­ka­mi nie­sły­cha­nie odle­gły­mi od sie­bie. I to jest chy­ba naj­pięk­niej­sze: że chło­niesz to wszyst­ko naraz, a potem się otrzą­sasz, nazy­wasz, stem­plu­jesz, nume­ru­jesz po swo­je­mu. I czu­jesz, że przy­naj­mniej coś z tego rozu­miesz, bo z utwo­rów Bian­ki Rolan­do, pomiesz­czo­nych w tomie Stel­le, nic albo nie­wie­le, taki pusty jesteś, nie­do­uczo­ny i nie­czu­ły. Oczy­wi­ście, masz wra­że­nie, że to poezja, któ­ra kie­dyś będzie odkry­ta i zro­zu­mia­na zupeł­nie w podob­nym sty­lu, jak zosta­ła odkry­ta i doce­nio­na poezja Witol­da Wirp­szy. Bian­ka Rolan­do jako Wirp­sza naszych cza­sów, zada­nie domo­we do odro­bie­nia przez następ­ne poko­le­nie wyśmie­wa­ją­ce (sły­szę ten rechot) demon­stro­wa­ne tu żało­sne podry­gi.

No to kogo jesz­cze zro­zu­mia­łem albo też wyda­wa­ło mi się, że coś docie­ra, że odbie­ram i prze­rzu­cam na swo­je tery­to­rium? O, spo­re frag­men­ty wchło­ną­łem, z mega­lo­mań­skim poczu­ciem, że poją­łem, z księ­gi o nie­lu­bia­nym prze­ze mnie for­ma­cie, zaty­tu­ło­wa­nej Waruj. Na okład­ce dwa nazwi­ska „Łań­cuc­ka Muel­ler”, więc nale­ży pod­kre­ślić, że to eks­pe­ry­ment gra­ficz­no-poetyc­ki autor­stwa wspo­mnia­ne­go duetu arty­stek. Pro­szę wyba­czyć, że tyl­ko o samych wier­szach powiem kil­ka zdań. Trak­tu­ję je jak naj­bar­dziej chy­ba rady­kal­ny prze­jaw lirycz­ne­go femi­ni­zmu. Tak mi się poro­bi­ło na sta­rość, że gdy ona (autor­ka) mówi „lin­gwizm”, ja sły­szę „femi­nizm”. Zro­zu­mia­łe, że w pew­nym momen­cie kobie­ty zaczę­ły szu­kać jakie­goś inne­go, „poza­mę­skie­go”, języ­ka. Nie­któ­rym podob­no się uda­ło. Przy­znam, że taką pew­ność mam zawsze przy tek­stach Joan­ny Muel­ler. To pew­ność nie­mal rów­na tej, jaka towa­rzy­szy­ła nie­gdyś przy czy­ta­niu Miło­będz­kiej.

I przy oka­zji „daję laj­ka” i „już nie pier­do­lę”, prze­ska­ku­jąc nad tomem Trans­par­ty Niny Manel. Oj, nie tak łatwo nad nim prze­sko­czyć. Zasta­na­wia­ją­ca jest tu owa kre­acja „stwo­ra”, isto­ty ludzio­po­dob­nej, hybry­dycz­nej, pół­ma­ne­ki­no­wej (jak­że mi dro­gi motyw mane­ki­na, kra­wiec­twa, szy­cia, mody, ale o tym innym razem), bio­rą­ca się chy­ba z chę­ci upra­wia­nia języ­ka poetyc­kie­go poza sta­ry­mi ogród­ka­mi, a już szcze­gól­nie poza naka­zem kon­fe­sji. Sza­lo­ne wier­sze Niny Manel, „zakrę­co­ne na mak­sa” w bar­dzo dobrych tego zna­cze­niach – tak­że trans­pł­cio­wym, trans­ge­nicz­nym, a nawet trans­ma­gicz­nym; zapach­nia­ło od razu Har­rym Pot­te­rem. A niech sobie pach­nie, bo wca­le nie jest od rze­czy. Wyobraź­my sobie Her­mio­nę Gran­ger stu­diu­ją­ca neu­ro­ko­gni­ty­wi­sty­kę, takie wier­sze by pisa­ła, wszyst­kie dedy­ku­jąc Rono­wi Weasley­owi. Szczę­śli­wy ten Dawid Mate­usz, szczę­śli­wy. Ale może i nie, bo ma teraz sil­ną kon­ku­ren­cję w domu… Szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o poczu­cie humo­ru, w tym zarów­no Nina Manel, jak i Lola Kit­tin­ger są nie­zrów­na­ne. Lubię te wier­sze i z tego powo­du, że są sku­tecz­nym lekar­stwem na wszel­kie bla­do­li­ce nabz­dy­cze­nia mło­dej poezji.

2.

I też tro­chę zro­zu­mia­łem z nie­któ­rych utwo­rów Anny Ada­mo­wicz (Ani­ma­lia), z jej zaan­ga­żo­wa­nia po słusz­nej stro­nie. Chciał­bym zwró­cić uwa­gę na wiersz, w któ­rym spo­ty­ka się kil­ka per­spek­tyw, two­rząc w efek­cie spe­cy­ficz­ny tembr tego zaan­ga­żo­wa­nia. Poro­zu­mie­nie mię­dzy cia­ła­mi (woła­nie z trze­wi do trze­wi) to jed­no, a nawią­za­nie do sym­bo­licz­no-kul­tu­ro­we­go zaple­cza to dru­gie. Nato­miast na te dwie płasz­czy­zny nakła­da się trze­cia, być może naj­bar­dziej istot­na, bła­gal­na, modli­tew­na i jed­no­cze­śnie biją­ca na alarm w związ­ku z nad­cho­dzą­cą zagła­dą śro­do­wi­ska natu­ral­ne­go; zja­da­jąc wszech­obec­ny pla­stik, jeste­śmy prze­zeń zja­da­ni…

two­rzy­wo

z trze­wi Euro­py Zachod­nio-Wschod­niej wołam do cie­bie
alba­tro­sie o trze­wiach pocię­tych przez pla­stik
wybacz że nie jestem sprę­ży­stą mątwą

z brzu­cha dziew­czy­ny o imie­niu Pol­ska wołam do cie­bie
alba­tro­sie noszą­cy w brzu­chu zapal­nicz­ki
wybacz że nie jestem chru­pią­cym kry­lem

z klat­ki blo­ku w cen­trum Wro­cła­wia wołam do cie­bie
alba­tro­sie o płu­cach zwłók­nio­nych pyłem
wybacz że nie umiem tra­wić bute­lek

z szar­pa­ne­go przez roz­zie­wy cia­ła wołam do cie­bie
alba­tro­sie o cie­le jak cmen­tarz zaba­wek
wybacz że nikt nie umie stra­wić

módl­my się
abym godził się z tym cze­go nie mogę
abym zmie­niał to co mogę
abym mądrze odróż­niał mię­so od polie­stru

Alba­tros jako gatu­nek nie został wybra­ny przy­pad­ko­wo. Przy­po­mnij­my Charles’a Baudelaire’a i jego wiersz zawie­ra­ją­cy opis spo­krew­nio­ne­go z syl­wet­ką poety, alba­tro­sa. Ten król prze­stwo­rzy z momen­tem dotknię­cia pokła­du łodzi sta­je się wła­sną, wyśmie­wa­ną przez obser­wa­to­rów, kary­ka­tu­rą, zaprze­cze­niem wol­no­ści i lotu, smut­nie wlo­kąc za sobą cią­żą­ce skrzy­dła („a natych­miast te kró­le błę­ki­tu wspaniałe/ Bez­sil­nie opusz­cza­ją swo­je skrzy­dła białe/ I cią­gną je za sobą jak drew­nia­ne wio­sła”).

A jaką kary­ka­tu­rą sta­je się, najadł­szy się pla­sti­ku? Czy jest w sta­nie w ogó­le funk­cjo­no­wać choć­by jako sym­bol? Wiem, że ten tekst ma cha­rak­ter inter­wen­cyj­ny, doraź­ny. Wyda­je mi się jed­nak, że otwie­ra się w nim prze­strzeń do głęb­szych prze­my­śleń. War­to wspo­mnieć o nasu­wa­ją­cej się para­le­li tego wąt­ku z odwiecz­nym topo­sem uka­zu­ją­cym poetę jako pta­ko­po­dob­ną isto­tę, skłon­ną do lotu, waha­ją­cą się na wyso­ko­ści, kru­chą i lek­ką. Na ten sam obraz nakła­da­ły­by się współ­cze­sne kono­ta­cje doty­czą­ce gatun­ków zagro­żo­nych. Być może jest tak, że wymie­ra­ją nie tyl­ko gatun­ki przy­rod­ni­cze, lecz i kul­tu­ro­we, zabie­ra­jąc do gro­bu okre­ślo­ne mode­le wraż­li­wo­ści i sym­bo­licz­nych zacho­wań. W tym kon­tek­ście dzi­siej­szy poeta był­by podob­ny do zagro­żo­nych eks­ter­mi­na­cją pta­sich gatun­ków. Zgod­nie z tym punk­tem widze­nia pod­kre­śla się coraz mniej­szą w spo­łe­czeń­stwie żywot­ność figu­ry poety, nie­przy­sta­wal­ność i wyob­co­wa­nie.

Roz­mo­wa poet­ki z alba­tro­sem jest zatem nie tyl­ko eko­lo­gicz­nym krzy­kiem roz­pa­czy, ale i skom­pli­ko­wa­ną lek­cją poetyc­kie­go auto­te­ma­ty­zmu, akcen­tu­ją­cą róż­nie rozu­mia­ne „zagro­że­nia gatun­ko­we”, co, idąc dalej, dopro­wa­dza nas do reflek­sji, że wraz z ani­hi­la­cją jakichś warstw natu­ry natych­mia­sto­wo wymie­ra­ją ich odpo­wied­ni­ki w kul­tu­rze.

3.

Dwa pozo­sta­łe debiu­ty prze­ko­nu­ją mnie bar­dzo, miej­sca­mi pory­wa­ją, a więc docho­dzi do zaiskrze­nia i mam nadzie­ję, zro­zu­mie­nia i poro­zu­mie­nia. Mówię o Jaku­bie Pszo­nia­ku (Chy­ba na pew­no) i Prze­my­sła­wie Sucha­nec­kim (Wtra­ce­nie).

 Egzy­stu­je­my sobie jak te szczu­ry czy roba­ki, pra­wi Pszo­niak, ale w każ­dej chwi­li może­my zro­bić coś „prze­kra­cza­ją­ce­go”, bowiem mimo wszyst­ko stać nas na eks­ces, poka­za­nie fuc­ka bli­żej nie­okre­ślo­ne­mu kie­row­ni­ko­wi, p.o. zarząd­cy „wysy­pi­ska śmier­ci”. Tak, jak to dzie­je się w wier­szu opar­tym na dekon­struk­cji ślą­skie­go pozdro­wie­nia „Szczęść Boże”. Tu widać jak na dło­ni pasję mło­de­go poety, zagnie­wa­nie, języ­ko­wą furię, któ­ra ma być – jak rozu­miem – oczysz­cza­ją­cym ogniem. Czymś, co wypa­la pust­kę, ale i nadzie­je pokła­da­ne w komu­ni­ka­cyj­nym bana­le. Gdy się czu­je, że coś już nie­wie­le zna­czy, to się tak wła­śnie pisze, na odlew, na prze­kór, taka odby­wa się rzeź gło­sek i gestów. Tak się „żuje kamie­nie”, a w pobli­żu „krzew”, „krzyż”, „krzyk”, chrzę­ści język, bo i jemu się dosta­je, tak jak­by po czę­ści i on był win­ny nie­spra­wie­dli­wo­ści i prze­mo­cy.

Ksią­żecz­kę Sucha­nec­kie­go otwie­ra utwór „Barok”, w któ­rym mowa o kart­ce zrzu­co­nej „z wrza­sku w głę­bo­kość man­da­li”, a więc o czymś, co opusz­cza powierzch­nię i wędru­je w głąb, prze­no­si się z hała­su w ciszę, dry­fu­je w stro­nę medy­ta­cji. W tym kon­tek­ście – w tra­ce­nie wrzu­co­ne jest pisa­nie, a w pisa­nie tra­ce­nie. Cie­ka­we, że poeta w związ­ku z tym pro­ce­de­rem przy­wo­łał nazwę „barok”. Jakiś nad­miar i jakiś nie­do­miar. A to wszyst­ko „języ­kiem bez złu­dzeń”. Oto kipiel (bo jesz­cze nie  otchłań) Sucha­nec­kie­go, baro­ko­wa szar­pa­ni­na mię­dzy pozo­rem, hała­śli­wą i bzdur­ną powierzch­nią, a poszu­ki­wa­ną głę­bią sku­pie­nia, wyra­fi­no­wa­nej reflek­sji. I zaraz po „Baro­ku” nastę­pu­je „Wykład­nia”. Epo­ka i inter­pre­ta­cja. Oczy­wi­ście, to wszyst­ko w tle. Na pierw­szym pla­nie oso­bo­wość, mru­ga­ją­cy do nas kłę­bek ner­wów, melo­de­kla­mu­ją­cy  coś o „tań­czą­cym jaj­ku”. Przy tym, trze­cim w tomie, tek­ście przy­da­rza mi się „freu­dow­ski wstrząs” – czy­tam „nie mia­łem żad­ne­go mime­sis” i myślę sobie, że to zda­nie god­ne poko­le­nio­we­go mani­fe­stu; po chwi­li docie­ra do mnie praw­da: „nie mia­łem żad­ne­go inte­re­su”. Robi się kupiec­ko, eko­no­micz­ne, wcze­sno­ka­pi­ta­li­stycz­nie. Ale widocz­nie tak mia­ło być. Taki fer­ment miał być stwo­rzo­ny przez kogoś, kto „roz­pa­da się i nie rozu­mie nic” z tego, co sta­je przed nim.

4.

I tak sobie nie rozu­mie­jąc nic, roz­pa­da­jąc się z każ­dą następ­ną linij­ką, czy­tam nowy tomik Kac­pra Bart­cza­ka Nawo­ra­dio­wa. Cho­ciaż nie, skła­mał­bym. Była wcze­śniej­sza pró­ba. Na przed­fe­sti­wa­lo­wym spo­tka­niu w szko­le, w Stro­niu Ślą­skim, pre­zen­to­wa­łem wiersz z tego tomu, zaty­tu­ło­wa­ny „Wyciecz­ka do obo­zu dla dzie­ci”, na wstę­pie wyja­śnia­jąc, że autor raczej nie miał na myśli żad­nej for­my waka­cyj­ne­go wypo­czyn­ku dzie­ci i mło­dzie­ży. Nie był to ani obóz wędrow­ny, ani też sta­cjo­nar­ny, np. har­cer­ski. I że w opi­sy­wa­nym obo­zie cho­dzi­ło o śmierć, a nie o życie i jego tury­stycz­no-wypo­czyn­ko­we rytu­ały. Gdy to sobie wyja­śni­li­śmy, to potem już poszło. Pod koniec zajęć nie­któ­rzy uczest­ni­cy doszli do wnio­sku, że są takie miej­sca, gdzie nie wypa­da sobie robić zdję­cia na fej­sa. To był suk­ces uświa­da­mia­ją­cy mi, że dzie­ci są w sta­nie o wie­le bar­dziej wgryźć się w osła­wio­ny Bart­cza­ko­wy her­me­tyzm, niż ja, sta­ry dziad przy­wią­za­ny do swo­ich tępych sche­ma­tów. I że tu, tu jest pies pogrze­ba­ny, jak­by rzekł Miron Bia­ło­szew­ski. Trze­ba odgrze­bać psa i przyj­rzeć się na nowo szkie­le­to­wi, któ­ry z nie­go pozo­stał, jeśli chce się na choć­by pod­sta­wo­wym pozio­mie komu­ni­ka­cyj­nym chło­nąć poezję Kac­pra Bart­cza­ka. A więc jakoś mi to szło, zwłasz­cza wte­dy, gdy posił­ko­wa­łem się tomi­kiem Pete­ra Giz­zie­go Imi­ta­cja życia i inne wier­sze. Lek­tu­rę tej książ­ki zale­cił mi sam autor prze­kła­dów, czy­li Kac­per Bart­czak, pod­czas roz­mo­wy w Gdań­sku. Tak więc patrzy­łem podejrz­li­wie na to, co wyła­nia się z odmę­tu słów, szcze­gól­nie nie dowie­rza­jąc syl­wet­ce smu­kłej łodzi – nawy wśród fal, tak­że i radio­wych. Bar­dziej prze­ko­ny­wał mnie widok kil­ku kościel­nych ław, two­rzą­cych nawę. W tym koście­le ktoś włą­czył radio, lecia­ły z gło­śni­ków dźwię­ki i sło­wa („wyle­wa­ły się ze słow­ni­ka pro­sto w żywą tkan­kę świa­ta”), jak­by zamiast gło­su księ­dza, któ­ry zasłabł czy zapo­mniał. Jakaś for­ma kako­fo­nicz­nej mszy, świę­ta pra­cy w zasłu­cha­niu, bo o tym w książ­ce naj­wię­cej, o pra­cy wsłu­chi­wa­nia się i wysłu­chi­wa­niu na temat pra­cy. Nad wszyst­kim zaś krą­ży, jak refren powta­rza­ny przez wier­nych, tęsk­ne i nie­co drwią­ce nawo­ły­wa­nie o „for­mę bar­dziej pojem­ną”. Jak bar­dzo pojem­ną? To pierw­sze z wie­lu pytań pod­sy­ła­nych nam przez podejrz­li­we­go (to raczej jakiś zmyśl­ny lin­gwi­stycz­ny agre­gat) boha­te­ra tych wier­szy. Z czu­ło­ścią odno­to­wa­łem też wszel­kie gry na mar­gi­ne­sie para­dyg­ma­tu roman­tycz­ne­go. Naj­bar­dziej te doty­czą­ce języ­ka ojczy­zny, piel­grzym­stwa, naro­du, pro­roc­twa i tym podob­nych wdzięcz­nych impon­de­ra­bi­liów. Coś jed­nak zro­zu­mia­łem, acz­kol­wiek w for­mie nie­go­dzi­wej i wypa­czo­nej.

Po takiej lek­tu­rze trud­no wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści i do jej kon­wen­cji wypra­co­wy­wa­nych w pocie czo­ła przez inne typy lirycz­ne. Zawsze to głu­pie uczu­cie, któ­re w zasa­dzie nie powin­no towa­rzy­szyć kry­ty­ko­wać lite­rac­kie­mu, uczu­cie zwią­za­ne z pyta­niem – gdzie ja jestem? I czy ta prze­strzeń przy­le­ga do moje­go roze­zna­wa­nia się w świe­cie, do podzia­łu na to, co rze­czy­wi­ste, praw­do­po­dob­ne i na to, co rze­czy­wi­ście nie­praw­do­po­dob­ne, na język z tego świa­ta i na język z tam­te­go, zawie­ra­ją­cy się sam w sobie, zawi­ja­ją­cy się do środ­ka. Trud­no prze­sko­czyć, ot tak sobie, od Bart­cza­ka do Kwiat­kow­skie­go. Gdy­by połą­czyć wszyst­kie zapi­ski tego ostat­nie­go (Grze­gorz Kwiat­kow­ski Karl-Heinz M.), to utwo­rzy­ły­by jeden wiersz wiel­ko­ści prze­cięt­ne­go tek­stu Bart­cza­ka. U jed­ne­go gęstość, u dru­gie­go roz­sia­nie, bia­łe prze­strze­nie do zapeł­nie­nia przez czy­tel­ni­ka. I to chy­ba naj­więk­sza zale­ta tego zbio­ru, puste par­ce­le do wyna­ję­cia przez biją­ce­go się z myśla­mi odbior­cę, ta prze­raź­li­wa cisza mię­dzy poszcze­gól­ny­mi linij­ka­mi. Czy­tel­nik bije się z myśla­mi doty­czą­cy­mi opo­wia­da­nej histo­ryj­ki. Histo­ria w zasa­dzie opo­wia­da się sama, do nas dola­tu­ją tyl­ko strzę­py zeznań. Kto i przed kim zezna­je? W czy­tel­ni­ku powsta­je przy­kre wra­że­nie, że to on jest wyso­kim sądem. I ma się odnieść do bólu, cier­pie­nia, maso­wej śmier­ci, ma zno­wu wró­cić do holo­kau­stu. A może do holo­kau­stu się nie wra­ca, on cały czas stoi za ple­ca­mi? Odwra­casz się i… dresz­cze. Ale czy te dresz­cze są czy­ste, natu­ral­ne? Nie­raz odno­si się wra­że­nie, że ktoś nimi mani­pu­lu­je, gra na nich jak na uczu­ciach.

5.

Zaczą­łem od Kon­ra­da Góry, skoń­czę na Rober­cie Rybic­kim (Pogo gło­sek), żeby to kapry­śne pisa­nie wziąć w kar­by kody. Rubasz­nej, bra­ter­skiej, anar­chi­stycz­nej. Epi­te­ty nie mają więk­sze­go zna­cze­nia, bo albo się czu­je Rybę, jego idiom, albo się nie czu­je, i prze­cho­dzi do poko­ju obok, szu­ra­jąc muze­al­ny­mi kap­cia­mi. Mnie jak zwy­kle coś zatrzy­ma­ło, coś wyjąt­ko­wo pięk­ne­go w pop-hoł­dzie zło­żo­nym Miło­szo­wi Bie­drzyc­kie­go. Deli­kat­na pun­ko­wa wznio­słość wca­le nie kłó­cą­ca się z buń­czucz­no­ścią w sty­lu buf­fo. I jest w tym Polak z tek­tu­ry, jest „Afry­ka zapier­da­la­ją­ca na nasze poobied­nie czknię­cia”, lecz mnie naj­bar­dziej wzru­szy­ła tęsk­no­ta za poetyc­ką soli­dar­no­ścią, ta wątła nuta pie­śni o ostat­nich praw­dzi­wie wol­nych (może nie aż tak wol­nych jak Ryba) arty­stach, któ­rzy nie chcą „się wypo­wia­dać aby nie powie­lać”, i czu­ją się dobrze pod tym jed­nym sztan­da­rem – „niech/ wszy­scy nasi kum­ple i kum­pe­le, i ci, któ­rych nie zna­my, będą wol­ni w imię Punk Show!”. Dla kogoś może to tyl­ko ide­olo­gia este­tycz­na opar­ta na anar­chi­stycz­nych zabo­bo­nach, dla mnie zde­cy­do­wa­nie coś wię­cej.

O AUTORZE

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.