debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Prorok Codzienny (wydanie świąteczno-noworoczne)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki 2019 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2019 roku: wprowadzenie

Przez kilka ostatnich lat sporo się w poezji polskiej zmieniło, zwłaszcza od strony instytucjonalnej. W poprzedniej dekadzie Biuro Literackie uchodziło niemalże za monopolistę, z którym polemizują (za własne lub na ogół publiczne pieniądze) mniejsze oficyny. W tej chwili, po rozstaniu się z Wrocławiem i ustabilizowaniu nowej, raczej wirtualnej niż lokalnej miejscówki (bo trudno powiedzieć, żeby ktoś BL identyfikował z Kołobrzegiem lub Stroniem Śląskim), wydawnictwo nie jest już przysłowiowym chłopcem do bicia i chociaż nadal wiele środowisk kwestionuje jego działania, główne linie podziałów zaczynają przebiegać gdzie indziej – politycznie i pokoleniowo. Tym samym wydawało się, że BL ma już za sobą czas odpływu „wielkich gwiazd” z brulionu, układania sobie relacji z podzieloną „Literaturą na Świecie” oraz zadeklarowanych przedstawicieli „tzw. roczników 70.”, z którymi najbardziej mu po drodze (tu oczywiście Marta Podgórnik, Roman Honet, Jacek Dehnel i Joanna Mueller).

W tej chwili Biuro przypomina dobrze naoliwioną, choć skonstruowaną od podstaw i trochę chałupniczo, maszynę do wprowadzania w obieg nowych nazwisk, wytwarzania wokół nich kontentu i tym samym animowania resztek życia literackiego. Taką funkcję ma oczywiście coraz ciekawszy, coraz lepiej prowadzony i coraz większy festiwal w Stroniu Śląskim, który zmienił się w ostatnim roku w niemalże poetycką heterotopię, z nową energią i nowymi twarzami. Taką funkcję mają jednak przede wszystkim kolejne akcje wydawnictwa: od „Połowu”, przez popołowowy almanach, odbywające się w czasie festiwalu pracownie pierwszej książki i książek kolejnych, pracownie przekładowe i prozatorskie, po dość nową (i chyba całkiem udaną) próbę wpisania się w dyskursy polityczne projektem „Wiersz doraźny” (zakończonym ciekawym, choć nierównym tomem Wiersz i opowiadanie doraźne 2019, z którego szczególnie polecam świetny tekst Łukasza Gamrota o katastrofie naszej wyobraźni klimatycznej). Wydawnicze działania Biura coraz bardziej powiązane są właśnie z tymi akcjami, które wychowują nie tylko pisarzy, ale też publiczność i komentujących. Ktoś mniej sympatyzujący z tą ideą albo bardziej osadzony w marketingu powiedziałby zapewne, że to dobry sposób wiązania ludzi ze swoją marką, a przecież właśnie na ten brak związania autora i czytelnika poezji z wydawnictwem, brak wieloletniej strategii, wiele razy zwracał Burszta uwagę.

2019 był więc rokiem, w którym wypada odnotować, że większość istotnych, wydawniczych przedsięwzięć Biura wiązała się z innymi, równie istotnymi przedsięwzięciami o oddolnym charakterze, raczej z pracą nad bazą, niż ze spijaniem śmietanki z nadbudowy. Choć i ta była. Biuru Literackiemu wyjątkowo nie powiodło się w Silesiusie („zaledwie” nominacje dla debiutów Janka Rojewskiego i Michała Domagalskiego) i nie udało się wygrać w Gdyni (a tu nominacje dla Rojewskiego i Julii Szychowiak oraz świetne notowania przekładowe), to wydawnictwo odniosło bezapelacyjny sukces Morderczymi balladami Marty Podgórnik w Nagrodzie im. Wisławy Szymborskiej (piszę bezapelacyjny, bo sama koncepcja i kompozycja tomu, złożonego ze swoistych „szlagierów”, wydaje się tyleż zasługą poetki, co właśnie wydawcy, a nagrodzenie Podgórnik w Krakowie złożyło się z benefisem jej twórczości w Siennej).

To nie nagrody dla wydawnictwa są jednak w mijającym roku kluczowe, ale stworzenie ciekawej mieszanki tego, co tradycyjne, z tym, co eksperymentalne oraz umiejętne włączenie w ten ruch kolejnego pokolenia twórców i jeszcze ciaśniejszego związania się z KSP (dla niewtajemniczonych: Krakowską Szkołą Poezji, której patronują Miłosz Biedrzycki i Robert Rybicki; na nową książkę tego pierwszego wciąż po cichu liczą heterodoksyjne krakusy).

W minionym roku na ogół towarzyszyłem kolejnym premierom BL recenzjami, więcej niż kiedykolwiek napisałem też dla samego wydawnictwa, więc nie będę powtarzał każdej opinii. Wszystkie trzy debiuty – Jakuba Pszoniaka (Chyba na pewno), Niny Manel (Transparty) i Przemysława Suchaneckiego (Wtracenie) – są pokłosiami pomniejszych projektów, z „Połowem” na czele. Są to dojrzałe, mądre i ważne książki, i każda z nich swoim poziomem może pretendować do wąskiego grona najciekawszych debiutów roku. Pszoniak łączy śląską traumę i flaneuryzm bajarza z zamiłowaniem do słowotwórczych poszukiwań w duchu Skamandrytów (a może bardziej Joanny Mueller; więcej o tym w „Wizjach”). Manel to intelektualno-sentymentalne zaprzeczenie tezy, że albo z serca, albo z umysłu, godzące kampowe przebieranki i wersowe przegięcia z komunikatywnością i próbami negocjowania sensu, ten zaś zdeponowany jest w analogiach między laboratorium języka i laboratorium organizmu (więcej w „8. Arkuszu Odry”). Wreszcie Suchanecki, zapowiedziany na koniec grudnia, to kontrolowany trip, próba filozoficznego usidlenia „ja” w momencie stawania się, zdecydowanie i konsekwentnie wpisująca się w szkołę Karpowicza i Rybickiego, w poszukiwania między surrealizmem a formalistycznym chwytem.

Dzięki jedynemu i niezastąpionemu Karolowi Maliszewskiemu wiemy już, kto jest Hermioną Granger oraz Ronem Wesleyem nowej polskiej poezji (Nina Manel i Dawid „Babcia” Mateusz), może więc trzeba by pociągnąć tę analogię dalej. Debiutujący właśnie w Ha!arcie Patryk Kosenda określa sam siebie jako dobrego przyjaciela Hagrida i cały tom opiera na eksperymentach z zaklęciem Ridduculus, a też związany jest z KSP. A może Andrzej Sosnowski jako Albus Dumbledore, najsilniejszy z czarodziejów, bezdyskusyjny tryumfator biurowego rankingu książek poetyckich trzydziestolecia? Marcin Sendecki jako Sewerus Snape, niby ironiczny i w ciągłej kontrze, ale w sercu dobry, sprzyjający bohaterom, bo wierny swojej młodzieńczej miłości? Robert Rybicki jako Alastor Moody, człowiek, który dotknął pierścieni Saturna w fizycznej i wersologicznej postaci jednocześnie? A może Filip Matwiejczuk jako Neville Longbottom, jedyny spośród młodych poetów, pardon, czarodziejów, którzy odnaleźli się w uczonym zielarstwie i okazali nim swój heroiczny, kłączowy atak na struktury władzy? I wreszcie sam Suchanecki, George (bo jednak dożywa do końca opowieści) Wesley, filozof-surrealista, jarmarczny sprzedawca towarów dziwnych i niepewnych, od bezgłowych kapeluszy po jadalne mroczne znaki. Alohomora na drzwi percepcji! Resztę fantazji pozostawię czytelniczkom, bo do obsadzenia choćby dwa profesorskie wakaty – Mueller i Podgórnik, u których coraz jawniej terminują młodzi.

Na trzy debiuty poetyckie odpowiadają tym razem trzy książki prozatorskie, będące kontynuacją biurowych poszukiwań rzeczy nieoczywistych i trudnych, a osadzonych w XX wieku. Węgierski postmodernista, przedstawiciel „nowej prozy” Peter Nadas powraca w BL po niewątpliwym sukcesie, jakim była Pamięć, tomem opowiadań Biblia i inne historie, Raymond Queneau po Niedzieli życiaSrogą zimą, a z odkryć zapomnianej literatury katalońskiej, za sprawą Anny Sawickiej, polszczyźnie przybywa po raz pierwszy książkowo Pere Calders Kronikami ukrytej prawdy. Nie ma wspólnego mianownika dla tych trzech książek, może poza tym, że wszystkie konstruują bardzo XX-wieczny obraz bohatera literackiego, męskiego, zmagającego się z losem, historią i instytucjami, wcielającego (ucieleśniającego) klęskę wielkich projektów „nowego człowieka”. Dla Queneau jest to – dość nietypowy w dziele OuLiPijczyka – trochę cyniczny i niepoprawny politycznie, ale za to wierny sprawie oficer-intelektualista w rezerwie, wyrzucony na margines życia, stanowiący przy okazji targany pożądaniem prototyp Humberta Humberta. Dla Caldersa to zawsze wykolejony życiowo, fajtłapowaty, bierny, kafkowski z ducha urzędnik-mieszczanin w Katalonii u progu dyktatury i hiszpańskiej nacjonalistycznej propagandy, wierzący w zdolność wyobraźni do reorganizowania życia (więcej na stronach BL), a dla Nadasa dziecko jako nosiciel okrutnej, socjalistycznej utopii i jej klęski w węgierskim wydaniu. Biblia… to też najbardziej historycznie dociążona z tych trzech książek, najbardziej realistycznie osadzona w konkretnej przestrzeni, klasowa i antropologiczna, próbująca za pomocą paraboli ująć doświadczenie XX-wiecznego totalitaryzmu w jego środkowowschodnim wariancie (choć Queneau i Calders niewiele tu ustępują w pokazywaniu rozchodzenia się filozoficznych idei z psychologią postaci). A jednak najbardziej ujął mnie humor Kronik ukrytej prawdy, humor specyficzny, surrealizujący, wynikający z głębokiej wiary w konieczność zakwestionowania racjonalnego porządku produkcji.

Dla ośmiu tegorocznych książek poetyckich, tym razem w odmłodzonym składzie – od wczesnych roczników 70. po wczesne 90. (albo inaczej: od Kacpra Bartczaka po Annę Adamowicz) – też trudno znaleźć wspólne kategorie. Nad znaczeniem nowych tomów Konrada Góry i Bartczaka rozwodziłem się osobno, podobnie jak nad kunsztem (i tym samym warsztatowym postępem) Adamowicz. Jacek Dehnel jak zwykle trafi w swoją niszę, choć napisał książkę bardzo niedobrą (ale o tym kiedy indziej), podobnie jak Bianka Rolando i Grzegorz Kwiatkowski (nie że niedobre, tylko nisze specyficzne). To oczywiście bardzo różne targety, od nowych mieszczan, przez zafascynowanych wizualnością artystów, po muzycznych hipsterów, wszystkie dobrze sklejające się poza niszą „eksperymentująca poezja polska jako autonomiczna dziedzina, dłużna neoawangardzie”, równie hermetyczną i wybiórczą, ale to z myślą o niej piszę zwykle swoje teksty.

Z myślą o niej chciałbym więc wyróżnić dwa osiągnięcia w łączeniu mikro- i makrostruktur, tego, co pojęciowe i tego, co organiczne, a więc to bardziej intelektualne, akademickie wręcz – eksperyment Bartczaka w Naworadiowej, i to bardziej empatyczno-intersubiektywne – Adamowicz z Animaliami. Oba te tomy wchłaniają pozajęzykowe przestrzenie, konsumują je i zaczynają stawiać pytania o to, gdzie przebiega granica między procesem pisania a (mikro)procesami życiowymi. Bartczak pozwala sobie oczywiście na więcej językowego szaleństwa, bo interesuje go procedura przetwarzająca tekst w materię, organizm w surowiec, procedura właśnie, a więc coś z pogranicza semiokapitalizmu, polityki Spektaklu i zużytych śmieciowisk religijnych metafor. Adamowicz pracuje nie w wierszu, ale nad wierszem, i widać tę konceptualną pracę dookoła – rozbudowywania kontekstów i zacierania między nimi granic. Gdyby zestawić ruchy obojga, u Bartczaka mielibyśmy ścieranie się różnych materii w tłokach, a u autorki Animaliów rysowanie i wymazywanie konturów.

Jeszcze inaczej wykonał swoją pracę Konrad Góra w Kalendarzu majów – pokazując, że między wierszem i anegdotą, opowieścią, żartem lub biografią jest tylko przestrzeń dopuszczenia do głosu lub zablokowania tego głosu. W ten sposób wyszedł z cienia Nich, które były wielkim i przerażającym (również czytelników) szkieletem, natychmiast sedymentującym w historię literatury, nabrał rumieńców i raz jeszcze odświeżył doraźność i polityczność wiersza jako organicznej klęski, nieustannie przypominającej o swoich początkach i tam szukającej nadziei. Kiedy Olga Tokarczuk snuje w noblowskim wykładzie skrócony kurs antropologii kulturowej ostatnich dwóch dekad, te trzy tomy odpowiadają w praktyce tkaniem i pluciem (tak, pluciem) wierszy-opowieści, które formy poetyckie rozpatrują nieustannie jako formy życia.

Taką formą życia, a przynajmniej próbą podjęcia z nią gry (życia w dźwięku i w obrazie, życia jako melodii i kompozycji), wydaje się też Waruj Joanny Mueller i Joanny Łańcuckiej, a więc poezjo-komiks (poemiks), odczytywany performatywnie, z niezbędnym detalem w postaci króliczych uszu. Kooperatywy zrobiły się w minionym roku bardzo modne, ale czy rzeczywiście coś zmieniły? Waruj ma w sobie charakterystyczny dla Mueller element wyczulenia na dźwięki, na fonetyczny przebieg fraz, którym sens zrywa się czasem ze smyczy (wciąż echa Chlebnikowa). Dochodzi też oczywiście wątek feministyczny, wygrany na metaforach animalnych. Przyznam, że dużo lepiej odbieram ten tom w prywatnej lekturze, niż z odsłuchań spotkań autorskich. Wizualnie te teksty wypadają po prostu mocniej i nie chodzi o to, że jest to książka-obiekt, w której grafiki opowiadają własną, równorzędną historię. Bardzo dobrze wprowadza w nią rozmowa z autorkami, która pozwala wydobyć nie tylko ten kolektywny, wspólnotowy charakter książki, ale też intelektualne zaplecze obu twórczyń. Jak napisała Anna Kałuża, a napisała tak, że lepiej tego ująć nie potrafię: „Obie autorki przeprowadzają nas przez historie kobiecych zgromadzeń i ich rozproszeń, podlegania przemocowym systemom i prób ich obezwładnienia, kompozycji rozmaitych politycznych zrzeszeń i ich dekompozycji”. To głęboka wiwisekcja mitów z wiodącymi postaciami kobiecymi, obrazów-reprezentacji kobiet, ale też samej mitologii kobiecego pisania, obudowanej metaforami rodzenia, komponowania, rozrastania się, zmysłowości i cielesności. To ważna książka, ale w tej „wadze” zarazem niepokojąco oczywista: nie uwiera, nie gmatwa, nie stawia przed nierozwiązywalnym problemem i nawet jej mitologiczno-historyczno-antropologiczna erudycja wydaje się koniec końców dość podręcznikowa. „Nadchodzą korne furie”, „co grzęzło w gardle/ wychodzi na jaw” pisze autorka, przez całą książkę balansując między uwikłanym w ekonomię  przemocy „ja” i chórem głosów, który przywraca publiczne widzenie krzywdy. Chciałbym, żeby Waruj stało się czymś więcej, niż lekturą na czasy #MeToo, rodzajem pracy domowej do odrobienia, ale z tą chęcią nie łączy się jeszcze poczucie, że jest to książka, która zostanie z nami na lata, jak choćby Wylinki.

Koniec roku w BL to debiut Suchaneckiego i pierwsza po wierszach zebranych w Podręczniku naukowym dla onironautówksiążka Roberta Rybickiego Pogo głosek, w której tenże Suchanecki jest zresztą mile widzianym lokatorem. Był taki czas, że Góra i Rybicki szli w jednej parze, że mieszkali na tych samych skłotach, że dawało się ich – trochę na siłę – opisać jako poetów podobnie niepokornych i politycznych zarazem, anarchistów z prawdziwego zdarzenia. Teraz ich poetyki są tak odległe, że jest to nawet fascynujące. Rybicki, pozostając tym bardziej dadaistycznym, skorym do wygłupu i błazenady, cerebralnym, a zarazem tym bardziej życiowo nieuporządkowanym, jest głębiej osadzony w światowej tradycji awangardy. Góra świadomie sięga zaś raczej do dykcji neoawangardowych. Ale czy Pogo głosek to kolejne otwarcie w twórczości rybnickiego wywrotowca, a takich otwarć było już przecież kilka? Raczej nie, choć flirt z dadaizmem i futurystycznym przywiązaniem do słów na wolności, do ich brzmienia, jest pociągnięty dalej niż w Darze Meneli. Zarazem pierwsza wersja Pogo…, które nosiło wówczas jeszcze bardziej obłędny, roboczy tytuł: Pogo głosek czyli BŹDZINA DZIADZINA albo KRAM PENERA albo… (i tak dalej), to połowa 2017 roku, więc trochę ten tom poleżał, na tyle długo, że udało się weń jeszcze wcisnąć Poppoemat urodzinowy dla MLB, domykając w ten sposób opowieść o Krakowskiej Szkole Poezji (zaczętą wierszem PALAMENIDES) jako miejscu na ziemi, w której chwilowo zakotwiczył Ryba.

Pierwsza myśl, jaka nasuwa się po lekturze nowego tomu autora Mott robali, a nie towarzyszyła żadnej poprzedniej książce z taką intensywnością, to myśl o ruinach. Oczywiście każdy tom Ryby był na swój sposób dedykowany destrukcji, nakierowany na nią, choćby po to, żeby uchwycić stawanie się „ja” na chwilę przed jego ustabilizowaniem się w dyskursywnych porządkach. W Pogo… mamy więc do czynienia z iście punkową sieczką sensów, do tego stopnia, że niektóre teksty przypominają owe legendarne trzy akordy, przeplecione przypadkowymi notatkami z innych rejestrów i spostrzeżeniami na temat zupełnie przypadkowych rzeczy. Ale jednak to właśnie ruiny, „cmentarz podkładów kolejowych”, „rozpadające się lokomotywy”, „INFOKALIPSA” i pozostałości po ścieżkach komunikacyjnych (z rozpaczliwym apelem: „Błagam was niech ktoś zrobi // ROZMAWIALNIĘ”, wypełniają ten tom obrazami katastrofy ekonomiczno-ekologicznej, której nie może się przeciwstawić żadna koncepcja rewolucyjnej zbiorowości penerów, meneli, narkomanów, byłych kolegów i byłych punkowców (nazwijmy ich po heglowsku – motłochem, którego jeszcze nie zdołaliśmy pomyśleć jako siły). Zapowiadany w Poppoemacie urodzinowym… „Punk Show!” to rozpaczliwe święto destrukcji, tym razem raczej SADDADA (saudade?) niż HAPPY DADA z poprzedniej książki. Pogo… to fascynujący eksperyment, w którym coś się wytraca i ktoś się zatraca, ale – podobnie jak w Waruj – niełatwo wyprowadzić go poza laboratorium poetyckiego pola.

Zbierając wszystkie te propozycje poetyckie do kupy (może poza książką Dehnela), można powiedzieć, że miniony rok w BL to przede wszystkim eksperyment (z językiem, życiem, jaźnią i wyobraźnią) i różne formy zaangażowania, których eksperyment ten próbuje dotknąć. Oba te słowa są męczące i wytarte, zwłaszcza po latach krytycznych i politycznych batalii o odzyskanie neoawangardy i myślenia historycznego oraz o wyprowadzenie literatury poza hobbystyczną niszę, w której utknęła w latach 20. Ale jako zbiorcze etykiety wywoławcze mogą się jeszcze przydać, choćby w takich podsumowaniach, bo Biuro jest dziś bardziej skłonne do poszukiwań nowych języków, niż jakiekolwiek inne, poetyckie wydawnictwo w kraju. Różdżki w dłonie: experimentum politica!