11/01/21

Kartoteka 25: Wiersze (5)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Mariusz Grzebalski

Kończy się niczym

Gałęzie wierzb przycięte, ale w pniach sok huczy,
jak skrzydła ptaków, których powrót zapowiada
coś, co znam, ale nie potrafię nazwać.

To jak zbliżanie twarzy do szyby,
kiedy chcesz mieć, co za nią,
ale po chwili spłoszona dłoń cofa się
i tylko gładzi zroszone szkło.

Coś jest tam. Mówię jak dziecko
i nigdy nie dorastam, kiedy to rośnie.
Wychodzą ku mnie krzewy, błoto mlaszcze,

torf rozmiękł i siwa trawa ściele się jak włosy kogoś,
kto odszedł. Niebo nad żwirową drogą matowieje,
kiedy schodzimy w dół, łykając wiatr i śmiech pociągu.
Wydawało się, że mam coś, a tkwię w twardniejących
objęciach.

[z tomu Słynne i świetne, Wrocław 2004]

„Ten słynny i świetny świat jest jednocześnie taki dziwny, fajni ludzie tacy zagadkowi” – możemy przeczytać w innym wierszu Mariusza Grzebalskiego. Dziwność świata i tajemnica zachowań ludzi spotykanych na drodze życia współtworzą tło, zaplecze zdarzeń i sytuacji lirycznych. Wiersz staje się drżącym i niejasnym fragmentem, sygnalizującym wymykanie się znaczeń z rąk i brak pewności co do tego, czy i jak zinterpretować kolejny gest drugiego człowieka bądź nagłe i nieodwołalne postanowienie świata. Tutaj prawdopodobnie wiosna („coś, co znam, ale nie potrafię nazwać”) jest symbolem tego wszystkiego, czego się pragnie, a co mimo wszystko nie następuje. Dalej rankiem witają nas oszronione łąki, a twardniejące objęcia obejmują wszystko, łącznie z bohaterem, i jeszcze długo nic i nikogo z siebie nie wypuszczą. Być może jest tak, że „wiośnie” trzeba sprostać. Bohater mówi, że w człowieku powinno być coś, co odpowiadałoby wiośnie i jej wzrostowi. Jeżeli tego nie ma, można czuć się jak dziecko, któremu to „coś” znowu wymknęło się z ręki. Piękny, melancholijny wiersz o mijaniu się – także z przeznaczeniem.


Julia Fiedorczuk

Fotosynteza

Słońce mnie rodzi prawie bezboleśnie,
na stopie mam plasterek ciepła, na powiekach
lekki kompres krwi, nieziemskie gogle.
Przysiada na nim widmo jak roztrzepany

błyskawiczny ukwiał, który mi opowiada
barwne ichtiologiczne historie. Czerwień
i czerń, tak wszystko się zaczyna,
później dopiero Wielki Wylew

Ultramaryny, która jest moją amfibią.
Jak to było? Staram się pamiętać
i coraz mocniej trę oczy. Tamte podskórne
czasy podpływają bliżej, są moje

na ułamek światła, momentalny bezdech
i rozkoszny strach, który się zaraz rozproszy
w musującej toni. Mieć ciebie świecie
na własność. Kochać cię, ciebie tracić.

A trzeba wyjść na ląd, opierzyć się i patrzeć
prosto w słońce.
Zieleń tęczówki jak morze.
Tkanka, tkanina, tlen.

[z tomu Bio, Wrocław 2004]

W tomiku Julii Fiedorczuk pt. Bio obok wierszy zamieszczono fotografie. Widać na nich nieco odrealnione ciało kobiece. Takie też ciało „widać” w niektórych wierszach, prześwituje i samo siebie określa jako znikome, zmienne i względne. Ale nie mamy do czynienia z biologiczną dosłownością, raczej określiłbym to mianem biologiczności magicznej. Magia ciała jako części łańcucha tajemnych przemian wypełnia wiersz „Fotosynteza”. Łańcuch symbolicznych przemian wywołanych słonecznym promieniem rodzi świadomość nieustannego przeistaczania się. Rodzi kobietę, podmiot mówiący o swych wcześniejszych wcieleniach, o głębokiej pamięci ciała ustanawiającej sposób postrzegania świata. Rodzić, być rodzonym, ulegać przemianom. W końcu odziać nagie ciało i wyjść w jakiejś postaci naprzeciw świata, by opowiedzieć historię wcześniejszych wcieleń.


Edward Pasewicz

Zmiana taktu

Echa nie pozwoliły mi wtedy słuchać,
osiedle zawsze przytakuje, w zasadzie
mogę powiedzieć: tak, byłem osiedlem.

Ten rok zaczął się marnie. Właścicielka
podwyższyła czynsz, bez ochoty
chodziłem do pracy, przeczytałem coś,
czego nie powinienem. Poprzedni rok
był prywatny, świetlisty i osobny. Miałem
lepszą sylwetkę, lepszą koszulę, notowałem
zdania, podsłuchując sąsiadów.

Nic natrętnego nie zdarzało się za dnia,
nocą nie pojawiały się żadne pęknięcia.

Teraz sen z powiek spędzają mi cyfry,
pracują nade mną, mnożą, dzielą i tną.

[z tomu Wiersze dla Róży Filipowicz, Wrocław 2004]

Pasewicz, najczulsze ucho wśród naszych poetów, komponujący wiersze z dźwiękowych całostek. Wybrałem utwór, który może nie należy do najbardziej reprezentatywnych i „muzycznych”, ale który to uzmysławia niemal dyskursywnie. Już tytuł pracuje nad tym, mówiąc o „takcie” i jego „zmianie”. Mówi się tu o życiu, jego małym fragmencie, jak partyturze fugi, mówi się o cyklicznie powracającej melodii, o wydarzającej się w bohaterze i jego odczuciach zmianie taktu. Ta muzyka egzystencji unaocznia się szczególnie przez porównanie przeżytego, na przykład roku bieżącego względem ubiegłego. Jakaż to zmiana taktu! Inaczej się grało wtedy, a zupełnie inaczej wybrzmiewa to, co teraźniejsze. Inaczej się słuchało tej osobistej harmonii sfer, która w tym roku daje się prowadzić natręctwom, puchnie, tu i ówdzie pęka pod naporem niesprzyjających okoliczności, niechęci do podjętej pracy, braku pieniędzy itd. Coś nadal gra, lecz nie ma w tym siły i powietrza, nie ma ubiegłorocznej lekkości, „świetlistości”. Uwarunkowania bytowe wyprzedzają muzykę. To cud, że ją w ogóle słychać.