Artur Burszta: Bohdanie, książka nosi tytuł Co chciałem powiedzieć. Ale czy są też rzeczy, których – mimo wszystko – nie chciałeś mówić? Rzeczy zbyt osobiste, zbyt niepoważne albo zbyt nieistotne, by je zapisać? Czy po tych wszystkich latach naszej znajomości jest jeszcze coś, co może mnie – albo samego Ciebie – zaskoczyć?
Bohdan Zadura: Był taki film Wszystko na sprzedaż, podobał mi się, ale jego tytuł nie za bardzo. Tak, są rzeczy na tyle osobiste i na tyle poważne, że nie chce się o nich mówić. Tyle. Przed niepoważnymi i nieistotnymi nie mam żadnych zahamowań, pewnie to one czynią życie jakoś tam znośnym. No więc zapewne nie wiesz, że byłem jednym z najbliższych przyjaciół Ernsta Jandla (1925–2000), gwiazdy austriackiej poezji, że inspirowaliśmy się i wzajemnie tłumaczyli, a on mi poświęcił wiersz „Dank an Bohdan”. Przepraszam, że zaczynam od anegdoty, ale nigdzie nie opisałem jeszcze tej historii, a jest zabawna i pouczająca. W kwietniu 2023 roku dostałem mail od profesora Hansa Haidera z Wiednia, który donosząc, że pisze o związkach Jandla z Polską, chciał potwierdzić informacje, które uzyskał od jakiegoś GPT. Odpisałem grzecznie, że ktoś zażartował sobie z niego, ze mnie i z austriackiego poety. Wyraziłem żal: „Schade, manchmal ist die Fälschung schöner als die Wahrheit”. To było dwa miesiące po tym, jak powstała możliwość bezpłatnego zadawania pytań sztucznej inteligencji i, wstyd się przyznać, dopiero drugi mail od wiedeńczyka uświadomił mi, że istnieje czat GPT i sztuczna inteligencja jest już w zasięgu ręki. Profesor Haider, o rok ode mnie młodszy, pisał, że przetestował ten sztuczny mózg, mając nadzieję, że AI się skompromituje, ale nie sądził, że aż tak.
To świetna historia – choć nie wiem, czy bardziej rozbawiła mnie opowieść o Jandlu, czy fakt, że twój pierwszy kontakt z czatem GPT był jednocześnie jego pierwszą wpadką. Skoro zaczęliśmy od fikcji, która okazuje się zbyt piękna, by była prawdziwa – czy są takie zmyślenia, które chciałbyś, żeby krążyły na Twój temat? Albo odwrotnie – rzeczywistości, które brzmią jak literacka kreacja, a są prawdziwe?
Pytasz, czy zazdroszczę Janowi Himilsbachowi, który był bohaterem niezliczonych, prawdziwych i zapewne zmyślonych, anegdot? Przykład zmyślenia, które specjalnie mnie w swoim czasie nie ucieszyło: ktoś doniósł do Wydziału Kultury KC, że pijany śpiewałem w redakcji „Akcentu” antyradzieckie piosenki, co prawie spowodowało skreślenie mnie z wyróżnień Funduszu Literatury za przekład Księgi Fausta D.J. Enrighta. To były jeszcze czasy, kiedy nie tylko nie śpiewałem, ale i mało mówiłem. Z tego samego kręgu: Bogusław Wróblewski często opowiada prawdziwą historię, jak na jego pytanie, czy zgodziłbym się na współpracę z „Akcentem”, o którego powstanie właśnie zabiegał, odpowiedziałem: „Nie – i po minutowej pauzie dokończyłem – widzę przeszkód”. W wieku, kiedy jeszcze ma się marzenia i złudzenia, i skromny dorobek, była chwila, kiedy myślałem, że mam szansę przejść do historii literatury jako ostatni poeta, który zginął z łap niedźwiedzia, Tę nieprawdopodobną historię z lata 1970 roku opisałem w oktostychu „Wakacje w Stuposianach”. Dzisiaj, kiedy niedźwiedzi się namnożyło i rozbisurmaniły się, tamta przygoda nie ma już waloru niezwykłości.
No dobrze – niedźwiedzie oswojone, opowieści dopowiedziane. W Klasyku na luzie, jak sam siebie określiłeś blisko piętnaście lat temu, mówiłeś: „trzeba mieć świadomość, że z wiekiem będzie coraz trudniej”. No to jak jest dzisiaj – trudniej czy może jednak luz rośnie?
Bez dialektyki się nie obejdziemy. Jeśli przywołam inną rozmowę sprzed piętnastu lat, która nosi tytuł „Nic już nie muszę”, z Magdą Bożko, to ten tytuł sugeruje zwiększanie się luzu. Z wiekiem coraz więcej rzeczy się nie musi: nie musi się pisać, kiedy nie ma się takiej potrzeby albo nie idzie, nie czeka się na entuzjastyczne recenzje własnych książek. Nie wyrzuca się już sobie lenistwa – miałem z tym problem całe życie – bo kiedy spojrzę na półki z moimi i tłumaczonymi przeze mnie książkami, to myślę, że było to „niepróżnujące próżnowanie”. Skąd ta fraza? Z Wespazjana Kochowskiego, barokowego poety z XVII wieku, choć do mnie pewnie trafiła zapośredniczona przez kogoś dwudziestowiecznego, ale kogo, to już sobie nie przypomnę. Gdyby nie to lenistwo, może napisałbym jakąś grubą, ważną powieść, może dwie. Bo w początkach chyba tak do końca nie wiedziałem, czy chcę być bardziej poetą czy prozaikiem. Stosunkowo szybko uznałem, że nie muszę się ścigać. Zrezygnowałem z prozatorskich ambicji. Oczywiście luzu by przybywało, gdyby z kurczeniem się obszaru przymusu powiększało się terytorium możliwości. Bo co to za luz, kiedy mniej musząc, coraz mniej możesz? Oczywiście, więcej miałeś luzu, kiedy zjeżdżałeś po poręczy czy choćby zbiegałeś z piętra po schodach niż kiedy powoli z nich schodzisz, a jak już przyszło Ci raz wspomagać się kulą, to wiesz, że pewnie do tej kuli wcześniej czy później wrócisz. Mieć luz to to samo co mieć dystans? Nie wiem, czy na luzie przyjąłem fakt, że z czwartego tomu wierszy zebranych jeden tomik (Po szkodzie) wyparował, ale na pewno z dystansem – kiedyś popadłbym w czarną rozpacz i depresję, tym bardziej, że to było również moje gapiostwo.
Czasem mam wrażenie, że dystans – jak kula, o której wspominasz – staje się koniecznym sprzętem do poruszania się po świecie literatury. Bo co zrobić, gdy z jednej strony człowiek już nic nie musi, a z drugiej – wokół niego toczą się rozmowy, jubileusze, książki?
Czyżbyś sugerował, że coś się kręci wokół mnie? Zupełnie nie mam wrażenia, żebym był pępkiem czegokolwiek. W świecie dzieje się mnóstwo strasznych rzeczy, na które nie ma się wpływu. Ale teraz nie chcę o tym mówić, w niejednej rozmowie o tym mówiłem. Co do dziania się w literaturze, to trochę odstałem – i przez chorobę, i przez brak czasu, bo w ostatnich latach koncentrowałem się na przekładach, a na czytanie polskiej literatury nie starczało mi sił i oczu.
Wspominasz o chorobie i odstawaniu – ale równocześnie tyle rzeczy się wokół Ciebie układa. Tyle razy powtarzałeś, że nie chcesz być „pomnikowy”. A tu – komplet dzieł, rozmowy, jubileusz osiemdziesiątki. No to jak, Bohdanie – klasyk na luzie czy klasyk w marmurze?
Wiesz, „klasyk” wtedy, gdy wychodziła tamta książka, w której Jarek Borowiec zebrał rozmowy, to był dla mnie niespodziewany, niezasłużony komplement, z którym odrobinę łatwiej było mi się oswoić, jako że w początkach swojej poetyckiej drogi nazywany byłem neoklasykiem. Ale oswoić się było trzeba, podobnie jak z dziełami zebranymi w relacji, do których byłem właściwie smarkaczem. Bo dzieła zebrane to albo w późnej starości, albo po śmierci, a ja miałem wtedy sześćdziesiąt lat i czułem się nieprzyzwoicie młodo. Mogłem na nie patrzeć z dystansem, bo przecież nie obejmowały przekładów, bez których – przynajmniej niektórych – ta edycja nie była taka całkiem kompletna. Więc kiedyś to był komplement. Dzisiaj? Gdybym powiedział, że obelga, to bym przesadził, ale słuszny wiek stępia wymowę tego epitetu. Jak wiesz, osiemdziesiątki dożyłem trochę psim swędem, nie bardzo wiedząc, czy jeszcze będę w stanie wziąć udział w jakiejkolwiek imprezie literackiej. Tę osiemdziesiątkę odchodziłem w sumie ze cztery razy: pierwszy benefis zorganizowały mi Warsztaty Kultury w Lublinie (przyjechał nań Jurij Andruchowycz, który uświetnił go z zespołem Karbido koncertem „Radio Noc”, pojawił się też z Użhorodu Andrij Lubka). Do Lubki jeszcze wrócę. Drugi poniekąd – w początkach maja – to był festiwal TransPort w Kołobrzegu, na który dojechałem, trzeci odbył się w Puławach, a czwarty w ramach Festiwalu Miłosza w Krakowie. To wszystko było bardzo miłe, zdążyłem odzyskać trochę pewności w nogach i w głosie. Wiesz, nigdy nie planowałem niczego z góry dłużej niż na dwa tygodnie, zawsze miałem gdzieś z tyłu głowy zastrzeżenie „jeśli nic nieoczekiwanego się nie wydarzy”, tylko że teraz to nieoczekiwane staje się poniekąd oczekiwane. Lubiłem być zapraszany, a teraz każda propozycja wzięcia w czymś udziału bardziej mnie dołuje – by nie powiedzieć złości – niż cieszy. Więc ten luz, o którym mówisz, jest wątpliwy. Marmur w ogóle nie wchodzi w rachubę, chociaż ze sportu zostało mi przeświadczenie, że należy wykorzystywać szanse, i uznałem, że powinien wykorzystać okazję i trochę zaszpanować tą osiemdziesiątką. Książka, która jest pretekstem naszej rozmowy, to efekt takiego myślenia:. „Jak nie teraz, to kiedy?”. Czwarty tom wierszy zebranych to była Twoja inicjatywa, ale Co chciałem powiedzieć to był mój pomysł – spotkał się z przychylnością Towarzystwa Przyjaciół Puław i Władz miasta, w którym z małymi przerwami upłynęło całe moje życie.
W jednej z rozmów cytujesz Miłosza, że „poezja rodzi się z rozpaczy”. U ciebie raczej z przekory i obserwacji. Co cię dziś jeszcze uruchamia do pisania?
Bohater liryczny jednego z moich krótkich wierszy nagle uświadamia sobie, że rozpacz to też słowo, takie jak inne. No, duże słowo. Stan, który nazywa, właściwie uniemożliwia wszelkie działanie, więc pisanie również. Użyłem kiedyś tego słowa w „Ciszy”– „nie boją się ci, co w rozpaczy”, ale teraz tak sobie myślę, że ta fraza byłoby nawet prawdziwsze, gdyby „rozpacz” zamienić w „desperację”. Desperacja nie obezwładnia, może dodać siły. W rozpaczy nie boisz się, bo jest ci wszystko jedno. Mam nadzieję, że moje wiersze nie są bezduszne, ale jeśli są w nich uczucia, to raczej wiersz gra i zarządza nimi, a nie one wierszem. Co mnie uruchamia?
Ciekawość?
Próba uchwycenia chwili, myśli, przypominająca automatyzm, z jakim wyciągasz telefon, żeby uchwycić kształt chmury, ptaka na trawniku czy kota w dziwnej pozie na czyimś balkonie. Czasem zdążysz, czasem nie. Czasem uruchamia mnie chęć dokończenia czegoś, co się zaczęło – mam na myśli poemat „Relacja”, którego kawałki były publikowane w „Akcencie”, „Więzi”, „Czasie Literatury”, zacząłem to pisać kilkanaście lat temu jako ostatni duży poetycki projekt, więc się nie spieszyłem – a teraz uruchamia mnie z pewnym trudem, znowu by się trzeba było rozpędzić, wejść w swego rodzaju trans…
To porównanie do robienia zdjęcia kotu na balkonie – trafia w punkt. I świetnie koresponduje z tym, co mówisz o „Relacji”: że czasem wiersz przychodzi jak błysk, a czasem trzeba do niego wracać latami, jak do niedokończonego zdjęcia, którego jeszcze nie zrobiłeś. Zatrzymam się też na chwilę przy tej różnicy między rozpaczą a desperacją – brzmi to jak świadome przesuwanie języka, ale też przesuwanie emocji w bezpieczniejsze rejony. Czy to oznacza, że dziś bardziej niż kiedyś kontrolujesz, co wpuszczasz do wiersza? Czy z wiekiem coraz częściej wiesz, co chcesz wpuszczać do wiersza – czy przeciwnie: to właśnie wiersz zaczyna prowadzić ciebie?
Jakby to ująć, żeby nie zabrzmiało płasko? W początkach coś się w kilkunastoletniej łepetynie roiło, że poeta jest pośrednikiem między jakąś siłą wyższą, która mu dyktuje wiersze, wtedy pewnie używałbym słowa „natchnienie” bez cudzysłowu. Jednak doszedłem do przekonania, że moja poezja jest z tego świata, zastąpiłem natchnienie dobrą formą, przestałem zwalać odpowiedzialność za to, co piszę, na wyższą siłę. Z tego wynika, że to ja prowadzę wiersz, a nie wiersz mnie. W debiutanckim tomie jest linijka: „A wiersz dojrzewa sypiam z nimi jadam włóczę go z sobą po kwitnących sadach”. A więc wiersz miał jakąś autonomię, ale to ja go włóczyłem ze sobą. Później w pełni go sobie podporządkowałem, pozbawiając się przyjemności nierozumienia tego, co piszę. Chociaż zdarzały się wyjątki – w przypadku poematu „Cisza” miałem wrażenie, że to on mnie prowadził, że on mi się napisał.
Jest w tej książce coś, z czego jesteś naprawdę dumny? Coś, co byś z czystym sumieniem wysłał komuś, kto Cię nie zna, z dopiskiem: „tak właśnie myślę, proszę bardzo”?
Dumny? Nie, bez przesady. Ale cieszę się, że ta książka jest. To takie, jak mi się zdaje, kompendium wiedzy o moich wierszach, przewodnik po nich. Trzecia część – wciąż się dziwię, jak bardzo się rozgadałem w drugiej połowie życia i cieszę się, że przypomniałem w niej parę „niszowych” rozmów z nieistniejących już czasopism, często lokalnych. Gdybyś spytał, czy czegoś się w tej książce wstydzę, to pewnie bym powiedział, że nie tyle wstydzę, co jestem niepewny. Druga część może wymaga komentarza. Biłem się z myślami, czy to dawać. Kiedyś w Warszawie zaproponowano mi poprowadzenie zajęć – wykładu albo warsztatów translatorskich – dla tłumaczy, między innymi z Białorusi i Ukrainy. Zgodziłem się i natychmiast pożałowałem, bo nie miałem żadnego pomysłu. W desperacji wydrukowałem korespondencję mailową w trzech językach, przeczytałem ją i odniosłem sukces. Andrej Chadanowicz chciał to opublikować w „Dziejasłouie”. Pomyślałem, że nie powinienem tego robić – bo choć rzecz sama w sobie wydawała mi się interesująca i warta upowszechnienia, to może jednak przedstawiała tłumacza w średnio dobrym świetle. Minęło kilkanaście lat, postanowiłem zanonimizować nazwiska i zmienić mailowe adresy. Pewnie jeden z głównych autorów tej korespondencji o tej publikacji nawet się nie dowie, a jakiś polski czytelnik nieznający rosyjskiego i angielskiego będzie mnie klął. Niepewność dotyczyła też rozmowy, którą swego czasu zrobiła ze mną Magdalena Rigamonti w 2018 roku. Nie włączyłem jej do tej książki, bo była w ogólnopolskim „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, a na użytek puławskiego czytelnika przedrukowała ją „Teka Puławska”. Trochę żałuję, bo powód był też i małostkowy – to była ważna rozmowa, w której chyba pierwszy raz głośno zajmowałem stanowisko wobec tego, co się dzieje w Polsce, a ja nie lubiłem timbre’u swojego głosu, jakbym dawał się trochę podpuszczać rasowej dziennikarce i mówił prawdę, ale językiem, za którym przesadnie nie przepadam.
Z jednej strony – rozmowność, która przyszła z wiekiem i którą sam sobie trochę wypominasz. Z drugiej – ostrożność, wewnętrzna cenzura, nawet wtedy, gdy masz coś ważnego do powiedzenia. To napięcie między „powiedzieć” a „nie powiedzieć” przewija się przez całą książkę – i chyba właśnie ono trzyma ją w ruchu. Czy ty w ogóle jeszcze wierzysz w szczerość rozmowy? W to, że można naprawdę mówić „własnym językiem” – bez gry, bez korektora?
W debiutanckim tomie W krajobrazie z amfor jest oktostych zatytułowany „Ars poetica” – gdybyś swoje pytanie zadał mi w 1968 roku, to ten wiersz mógłby być odpowiedzią:
kurtyna spadła czyja spadnie głowa
w przyćmionych światłach jaki cień trzepoce
po każdym błędzie zaczynać od nowa
aż się pomylą kwestie jak dzień z nocą
aż utożsami się kot ze słowikiem
aż sufler uśnie marząc o wakacjach
gramy bez słowa w starych dekoracjach
z ciemnością w sercu z drwiną pod językiem
Widzisz więc, że dostrzegam w twoim pytaniu kontekst społeczny czy polityczny. To się zmieniło, w tamtych czasach nie mogłem powiedzieć otwarcie, że nie cierpię towarzysza Gomułki, a teraz mogę napisać w wierszu, co sądzę o kimkolwiek. Ale prawdę powiedziawszy, to nie fetyszyzowałbym szczerości. Wolę, kiedy ludzie mówią mądrze niż szczerze. W płaszczyźnie osobistej też nie wydaje mi się, żeby szczerość trzeba było absolutyzować i dawać na przykład wyraz impulsowi niechęci do kogoś. Nie sądzę, żeby szczerość wymagała mówienia wszystkiego wszystkim i o wszystkim.
Opowiadasz o swoich wahaniach – o sprawach, które niemal pominąłeś, o tematach, które miały zostać w szufladzie. A jednak to wszystko tu jest: nazwiska, listy, wybory. Co ciekawe, czytając, nie ma się wrażenia, że cokolwiek zostało wymuszone. Wręcz przeciwnie – wygląda na to, że to ty stawiasz warunki. W pewnym momencie pomyślałem: ta książka mogłaby się nazywać Co mi zrobisz, jak mnie przeczytasz.
Ta książka pierwotnie miała się nazywać Co poeta chciał powiedzieć w nawiązaniu do szkolnego, wyśmianego wielokrotnie pytania. W nawiązaniu, ale i w kontrze. A potem pomyślałem, że prostsze Co chciałem powiedzieć będzie lepsze, a bystry czytelnik jednak domyśli się, że ten tytuł przede wszystkim odnosi się do wierszy, choć kto inny inny będzie liczył na Bóg wie co.
Spotykasz się z młodszymi poetami, czytasz ich, oni cytują Ciebie – czy masz poczucie, że twoje pisanie coś w nich zmieniło? A jeśli tak – w jaki sposób?
Jeszcze historyka literatury chcesz ze mnie zrobić? Czy moja poezja wpłynęła na Andrzeja Sosnowskiego i Jerzego Jarniewicza? Na Darka Foksa? Na Martę Podgórnik (tu mi jakoś żadne inne kobiece nazwisko nie przychodzi do głowy), na Adriana Sinkowskiego? Może. Czy miała jakiś wpływ na zmianę idiomu poetyckiego (pamięta jeszcze ktoś takie terminy jak „ashberyzm” – niby mój – i „o’haryzm” Piotra Sommera?). Pewnie miała jakiś wpływ na to, że przestał dominować herbertowsko-różewiczowski wzorzec wiersza (choć ja się nigdy nie odżegnywałem od Różewicza). Tom szkiców o poezji, do którego nie przywiązywałem szczególnej wagi, wywołał jednak dość ożywioną dyskusję, a tytułowa fraza „daj mu tam gdzie go nie ma” weszła na jakiś czas do języka. Miałem swoje pięć minut, Andrzej Sosnowski miał może piętnaście. Mogę się domyślać, że moje wiersze jakoś na niego wpłynęły, o tym, że jego na niektóre moje – to wiem. W końcu interakcje w świecie poezji to coś naturalnego. Z pewnym przekonaniem powiem ci na ucho, że moje myślenie o poezji i poezja wpłynęły w jakimś stopniu też na literaturę ukraińską, nawet na starszych ode mnie, chociaż i na młodszych.
To powiedzmy, że zostawiamy historię literatury historykom. Ale ty sam jesteś też przecież medium innych głosów – tłumaczyłeś dziesiątki poetów. Czy któryś z nich nadal z tobą „gada”? Czy w twoim wewnętrznym słuchu ktoś wciąż mówi po angielsku, ukraińsku albo po węgiersku?
Zanim zacząłem tłumaczyć, „gadali” we mnie poeci polscy: Leśmian, Grochowiak, Białoszewski, Jarosław Marek Rymkiewicz, nawet przez parę miesięcy Swen-Czachorowski. Potem Mandelsztam. Longley, Kinsella, László Nagy, Enright, Ashbery. Z różną intensywnością. Niektórzy głównie rytmem, Kinsella namówił mnie na jeden wierszyk („Stara śpiewka”), wiersz Longleya był jak metronom, dyktujący mi rytm poematu „Cisza”, z poduszczenia László Nagya napisałem wiersz „Biedni strażacy czekają na pożar”, Enright, Ashbery i Harrison otwierali przede mną raczej całe światy czy sposoby patrzenia na rzeczywistość niż podrzucali melodie. Nigdy nie wiadomo, co się kiedy odezwie – Mandelsztam jako inspiracja, choćby kontrapunktowa, wracał parę razy. Któregoś dnia nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że bardzo możliwe, że gdybym nie zetknął się z poematem Jamesa Schuylera „Poranek poematu”, nie napisałbym „Nocy poetów”. Widzisz, już chciałem na początku powiedzieć, że te głosy to zamknięta sprawa, ale przecież mam nieskończone „Relacje”, a nad nimi unosi się bardziej dygresyjność Schuylera niż powiedzmy Słowackiego, choć „Beniowski” kiedyś też do mnie coś mówił.
Wspomniałeś wcześniej, że wrócisz jeszcze do Lubki.
A więc Andrij wygłosił w Teatrze Starym piękną i dowcipną i wzruszającą mowę, którą podbił publiczność, a potem obdarował mnie prezentami ze swojego Zakarpacia: koniakami Tisa i Zakarpacki, świeczką w kształcie cerkiewki z wosku, wyprodukowanego przez karpackie pszczoły, herbatą z ziół, roślin i krzewów rosnących w Karpatach, czekoladkami i galaretką. Herbatę zaparzyłem (były w niej nawet kawałeczki drewna z górskich jodeł), czekoladki zjedliśmy (bo najlepsze świeże), zobaczyliśmy, że galaretki mają długi termin przydatności, ale kiedyś postanowiliśmy je spróbować, bo prezentowały się bardzo apetycznie. W pudełku były cztery prostokątne tabliczki, zostały pocięte na troje, akurat mieściły się do ust. Smak w pierwszej chwili miały trochę dziwny, czuło się jakby żywiczny oddech karpackich lasów, ale potem pojawiło się coś jakby mydlanego. „Jakieś dziwne te galaretki” – powiedziała Dzidka. Ja, próbując przyzwyczaić się do smaku, nawet popracowałem językiem i coś połknąłem. To b y ł o mydło. Zasugerowawszy się spożywczością całej reszty, nie zwróciliśmy uwagi na całkiem duży napis „Myło” na opakowaniu. Na myśl o niczym tak nam nie pracowały ślinianki, jak po tych galaretkach. Lubka, gdy mu opowiedziałem te przygodę, stwierdził, że w ten sposób oczyściliśmy się wewnętrznie.
Ta książka to trochę rozmowy, trochę komentarze, trochę przypisy do życia. A jaką książkę chciałbyś napisać, ale jeszcze jej nie napisałeś?
Dawno temu we Wrocławiu Marta Mizuro powiedziała, że powinien napisać wielką współczesną powieść, jakoś to motywowała, ale jak – poza tym, że to były miłe słowa – już nie pamiętam. Kiedy tłumaczę wielkie – objętościowo na pewno, ale nie tylko – powieści swoich ukraińskich przyjaciół – ostatnio to były Jej puste miejsca Anny Gruwer, Narzeczona wiatru Jurija Wynnyczuka i Anioł i osioł Wasyla Machny – trochę im zazdroszczę i myślę, że już, nie tak jak kiedyś, gdy sam byłem chorobliwie małomówny, poradziłbym sobie z dialogami, z imionami i nazwiskami bohaterów. To jednak nie jest zazdrość motywacyjna. Nie chce mi się z nikim ścigać. I nie mam pomysłu. Kiedy przed rokiem wychodziłem – to frazeologizm – ze szpitala, wydawało mi się, że mam materiał na trzy, w tym jedną kryminalną. Wtedy nie miałem siły utrzymać pióra, potem ta fantasmagoryczna rzeczywistość zblakła.
Czy jest pytanie, którego ci nikt nigdy nie zadał, a bardzo byś chciał, żeby padło?
Wiesz, w szkole raczej chowałem się za plecami Maćka Paradowskiego, który siedział w przedostatniej ławce, a nie podnosiłem rękę, zgłaszając się do odpowiedzi. Być może nawiązujesz do wiersza „Albowiem” i tej strofy, że dobrze jest mieć przygotowaną odpowiedź, choć pytanie może nie paść nigdy. To sensowne stwierdzenie, ale po osiemdziesiątce nie uważam, by było specjalnie ważne.
A jednak przez całą tę książkę udzielasz odpowiedzi – czasem wprost, czasem z przekąsem, a czasem z dystansem właściwym komuś, kto już nic nie musi. I dobrze. Bo nawet jeśli nie padły wszystkie pytania, odpowiedzi są bez wątpienia twoje. Dziękuję.