Piotr Czerski: Serge Joncour. “Aha, francuski pisarz” — pomyślałem, wyobrażając sobie kogoś z drugiego rzędu egzystencjalistów, kogo wywołujesz właśnie z miną prestidigitatora. Przeczytałem… Znów przeczytałem… I ilekroć sens już-już miałem w garści – jakieś słowo wymykało się między palcami. Zajrzałem w końcu do sieci, sprawdzić kim był ów egzystencjalista i odkryłem, że to współczesny autor kryminałów, w czytelniczym odczuciu uchodzący dość powszechnie za grafomana…
Marta Podgórnik: No widzisz, słyszysz, czytasz: „francuski pisarz” i zaraz szukasz egzystencjalisty. Przy pomocy, a raczej pod rządami tych samych odruchów nazwiesz Martę Podgórnik „poetką miłości”, a Zimną książkę – książką o miłości. Tak, żyjemy w czasach skrótów, już nie tyle myślowych, co marketingowych. Metkujemy towar jeszcze zanim go zdefiniujemy. Bo gdyby było motto, powiedzmy, z Ashbery’ego, albo z Virginii Woolf, to inaczej ustawiałoby Ci odbiór wierszy. Czy w przypadku autora kryminałów mówienie o wtórności czy grafomanii ma w ogóle sens? Przecież cały przemysł kryminalny, od książek, po filmy i seriale, dokładnie na wtórności i grafomanii się opiera. Jeśli więc przełożymy owo wartościowanie na poezję, czy nie jest podobnie? Czym jakaś książka o miłości różni się od innych? Tylko nazwiskiem na okładce. Resztę (czyli całość) znaczeń dodaje czytelnik. Skoro w nagromadzeniu dźwięków, wątków, tropów wymyka się nam coś, co dla swojej czytelniczej przygody definiujemy jako „sens”, należy za nim podążyć, wejść do owego cudzego ogrodu, rozejrzeć się, pomyszkować; z lekkim niepokojem, może nawet dreszczykiem, czasem z zawstydzeniem zaglądając pod każdy kamień… Trzymając się metafory zawartej w motcie, nie tylko ogród kryje tajemnicę, lecz być może ważniejszą, mroczniejszą, przynosi do niego nieznajomy; i one się w tym skrzypnięciu furtki spotykają.
Jeśli Ci teraz powiem, że ta książka nie jest o miłości, czy cokolwiek to zmieni? Bo w moim ogródeczku nie panuje pedantyczny porządek znaczeń, nie ma strzałek z kierunkiem zwiedzania, i nie do końca wiadomo, jaka to pora roku? Wprowadzi Cię to w stan konfuzji, czy może rymy Cię nieco uspokoją?
Ba, już przy pierwszym wierszu poczułem się jak w domu: a więc Marta Podgórnik znów pisze piosenki; teksty z wewnętrznym rytmem, pospinane rymami, flirtujące z niedbałością, choć faktycznie zdyscyplinowane; mieszające w unikalny sposób czułość i bezwzględność spojrzenia; jak to nazwać? Nie wiem, może najlepiej wcale; co wiem – to że Twoje wiersze rozpoznaje się natychmiast. Nie dotykać niczego, co było by żywe, bo to Zmarłej wydałoby się niewłaściwe. Jeden biegun to miłość, życie, ryzyko otwarcia na przyszłość; drugi to chłód przeszłości, dystans narzucany zasadami, trupie bezpieczeństwo bycia correct?
Bycie (pozostawanie) żywym, to bycie correct, nieprawdaż? Dzieci, ryby i zmarli nie mają głosu, i może przez to są słyszalni namacalniej. Żywa ma do obrony tylko tekst, czyli wypowiedź, z punktu widzenia świata, niemożliwą. Jeśli nuci piosenki, gdzieś w drodze pomiędzy tancbudą a prosektorium, niechże jej tekst lekkim będzie.
Nasza narratorka ma w sobie coś z małej dziewczynki z piosenki The Stranglers: opuściła rodzinny dom, ruszyła w świat, a teraz wraca bogatsza (sic!) o doświadczenie chłodu: przeżyła, ale czuje się staro, bo wszystko, czego dotykała, okazywało się zimne (trudno kryć, że „Królowa Śniegu” to moja najulubieńsza historia, choć w mojej wersji inaczej się kończy). Nie sposób, skoro przywołałam The Stranglers, nie przywołać Emily Dickinson: Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia – /Jak trawa Grób, tak Nerwy porasta konwenans – / Zdrętwiałe Serce nie wie – czy to w nim te ćwieki / Naprawdę tkwiły? Kiedy – Wczoraj? Czy przed Wiekiem?
Pociąg nieprędki zwalnia troszeczkę: nie ma miłości i nie było miłości. Nie było życia i nie było śmierci. Co było? „Był tekst” — zapisałem na marginesie. Tekst, który się wymyka, bo może się wymykać. Który migocze, odbija refleksy, udaje życie — ale nie ma życia.
Ach, ale czy nie byłoby nam wszystkim przyjemniej na tym najlepszym ze światów, gdybyśmy mogli „żyć bez życia”, oddychać pod wodą, i otwierać usta tylko wtedy, kiedy to absolutnie konieczne? Rozmawiać wyłącznie wierszami, i podsumowywać swoje mecze bez konieczności wyjścia na boisko? Zacząć weekendowy romans od poniedziałkowego kaca, oszczędzić sobie nieznośnie powtarzalnych czynności – takich jak miłość czy śmierć; a przynajmniej pozbawić je egzystencjalnej (specjalnie dla Ciebie przywołuję) otoczki. To męczące przesuwanie się z punktu A do punktu B w końcu każdemu musi wyjść bokiem, na którejś ze stacji nawet ostatni, cierpliwy pasażer, zechce wysiąść i błogo zapalić na peronie.
„Widziałam kilka śmierci. Nie było za łatwo. Jakby zgubić się w tajdze albo tundrze / i czołgać się po światło” — podkreśliłem to tak mocno, że długopis przebił papier. W wierszu to kulminacja, po której następuje przywołanie się do porządku: czy to nie znaczący gest? Czy nie tak zabija się uczucia?
Tak, właśnie tak zabija się uczucia; ale skoro poddaliśmy samą panią Śmierć w uzasadnioną wątpliwość, nie dopatrywałabym się śladów zbrodni. Po każdej kulminacji musi nastąpić przywołanie się do porządku, to normalna kolej rzeczy. Jeśli coś w ogóle można by z całego zamieszania zatrzymać, będzie to tylko anegdota, czucie przekute w opowieść; tęsknota, która jest wyłącznie bólem fantomowym. Istnieje tylko dopóki jest wypowiedziana, innych dowodów na istnienie brak (jako pisarka, muszę tak twierdzić).
„Jeżeli zechcesz wziąć mnie tak jak stoję, / w szlafroku i filcowych pantoflach z przeceny; / przypomnij swemu sercu / nasz spacer sprzed roku; ja nie pożądam wiedzy, / o której już wiemy” – piszesz w jednym z pierwszym tekstów. „Co właściwie wiemy?” — zacząłem się zastanawiać; i “ach, tuś mnie czekała”, pomyślałem w końcu. Coś tam wiemy. To i owo wiemy. Niejedno wiemy. I właśnie sobie to uświadamiamy.
Wiedza o wiedzy. Złowróżbny dystans do własnego doświadczenia. Ataraksyjne ujęcie sprawy (śmiech). Próba multiplikacji szkiełka i oka; nie dość, że zamarzłam, to jeszcze wiem o tym, że zamarzłam; lecz jakże mam, zlodowaciała, Wam śpiewać? Nadwiedza narratorki jest z gruntu fałszywa, bo nie jest władna się nią podzielić. Może tylko wiedzieć, że wie; ot, i cała jej satysfakcja; jak dyskotekowa Bożenka czy Beatka rzucona nad ranem na pastwę autobusowego przystanku, zaledwie trzy godziny snu po tym, jak po kilku piwach zrobiła loda w toalecie; nie ma już nic na bis, trzeba wyjść na stopa i wracać do domu. To nie była miłość (śmiech).
„Zaciągam ręczny. Patrzę przez zgruchotany kalejdoskop / Na nasz lunapark wspomnień, w połowie chybionych” — oto finał: nagła bezwzględność, choć wciąż czuła i pozbawiona mściwości. Opowiadało się, opowiadało — i już. Wystarczy. Koniec. “Don’t need a mirror, honey; mam lusterko wsteczne” — natychmiast dopowiedziałem na głos: “and objects in the mirror are closer than they appear”. Czy nie było miłości, czy też jednak była?
„Jesteśmy szczęśliwi, gdy o tym nie wiemy / Napisz to zdanie w czasie przyszłym” – to puenta pięknego wiersza Tomka Majerana z lat 90-tych (o ile dobrze cytuję). Chciałabym wierzyć, że Zimna książka (jeśli brać ją za kryminał, romans, albo baśń) rozgrywa się w tym wiecznie niedocenionym, nieobjętym opowieścią obszarze pomiędzy pieśnią poranną a gorzkimi żalami, między „hello” a „goodbye”. Że mimo pozorów naturalnej dla „życiopisania” retrospektywy, autorka/narratorka udała się na niemożliwy patrol w teren swojego, tak życiowego, jak literackiego, „teraz”. I chociaż teren ten rządzi się prawami trójkąta bermudzkiego, zafiksowana w swoim „wczoraj” i niepewna swojego „jutra”, zdołała złożyć raport ze swojego „dziś”, gdzie miłość i literatura – jak kot Schrödingera na sterydach; jest i nie jest, była i nie była, będzie i nie będzie. A furtka ogrodu skrzypi nawet wtedy, gdy nikt jej nie popycha.