14/11/22

Czwarta Współrzędna

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Latem 2022 pra­co­wa­łem inten­syw­nie w Pol­sce nad kolej­ny­mi obra­za­mi, były to m.in. kaligraficzne/mixed media cykle Sum­mer Adven­tu­res i Ase­mic Blue. Małe i śred­nie for­ma­ty, ale odpo­wied­nio ener­go­chłon­ne. Zawsze po takiej pra­cy musia­łem dłu­go odre­ago­wy­wać. Mia­łem duże szczę­ście, gdyż na miej­scu była wspa­nia­ła biblio­te­ka, artyst­ka, z któ­rą dzia­ła­łem, posia­da całą masę istot­nych ksią­żek – psy­cho­lo­gia, filo­zo­fia, pro­za, sztu­ka, poezja etc. Ponow­nie zaj­rza­łem do zna­nej już mi wcze­śniej rze­czy, zaczą­łem w prze­rwach od malo­wa­nia czy­tać Roz­mo­wy z Picas­sem, autor­stwa Bras­sa­ïa, obej­mu­ją­ce lata 1932–1962. Pięk­na tra­sa, wcią­ga­ją­ce kli­ma­ty. Bras­saï był czę­ścią ówcze­snej bohe­my, obra­cał się wśród takich ludzi jak Bra­que, Le Cor­bu­sier, Gia­co­met­ti, Élu­ard itd. Cięż­ko nawet ich wszyst­kich wymie­nić, wia­do­mo, o jakie śro­do­wi­sko twór­ców tu cho­dzi. Jego legen­da jako foto­gra­fa, prze­trwa­ła z pew­no­ścią do cza­sów obec­nych, choć­by z powo­du genial­nych zdjęć pary­skie­go pół­świat­ka (lata 20. XX wie­ku). Notat­ki, rejestr roz­mów z Picas­sem opty­mal­nie, nie­zwy­kle wcią­ga­ją­co zapo­da­ne. Dużo się tam o wizjo­ne­rze, ojcu chrzest­nym sztu­ki współ­cze­snej, dowia­du­je­my. Obse­sje, eks­pe­ry­men­ty, życie pry­wat­ne & salo­no­we. Wia­do­mo, że Picas­so posia­dał tzw. trud­ny cha­rak­ter. Ale z książ­ki, z zano­to­wa­nych rozmów/sytuacji, bije rodzaj opty­mi­zmu, jakie­goś jed­nak świa­tła, pro­gres, a nie wyłącz­nie mrocz­ne poje­dyn­ki. Wszyst­kie te śro­do­wi­sko­we zawi­ro­wa­nia, pod­jaz­dy, wal­ki – zda­ją się, mimo wszyst­ko, natu­ral­ne, cze­muś na dłuż­szą metę słu­żą, nie ma się więc wra­że­nia, że to śle­pe roz­dziel­nic­two meda­li­ków, bagno/kanał i korup­cje nie­stwo­rzo­ne. I tutaj już chy­ba wia­do­mo, co takie­go miał­bym na myśli. Z Picas­sem odby­łem w moim życiu spe­cy­ficz­ną podróż. W zasa­dzie był mi chy­ba począt­ko­wo zupeł­nie obo­jęt­ny. Do momen­tu, kie­dy w bar­ce­loń­skim muzeum jego imie­nia tra­fi­łem na cykl obra­zów, serię prac doty­czą­cych płót­na Velázqu­eza Las Meni­nas. Zaskok, olśnie­nie, sza­cu­nek. Po pro­stu total komen­tarz, nie­zwy­kłe kom­po­zy­cje! I tro­chę wszyst­ko do góry noga­mi, gdyż naj­pierw obej­rza­łem impre­sję Picas­sa, a dopie­ro po kil­ku ład­nych latach zre­ali­zo­wa­łem moje naj­więk­sze marze­nie i w Pra­do zoba­czy­łem same­go już Velázqu­eza. To był dla mnie zawsze, obok Arnol­fi­nich van Eyc­ka, naj­bar­dziej chy­ba przej­mu­ją­cy obraz stwo­rzo­ny na Zie­mi tej prze­dziw­nej.

Książ­ki nowe, książ­ki sta­re… Nie ma nowych, nie ma sta­rych. Bume­ran­gi, ryko­sze­ty. Moc­ny powrót, moc­ny zanik, kwan­ty, mrów­ki, słoń, ato­my. Cen­tra­le nada­ją­ce w pozor­nie odmien­nych narze­czach. Poli­go­ny koń­czą­ce się na ścia­nach nie­moż­li­wych do prze­bi­cia. I wte­dy nastę­pu­je chy­ba naj­cie­kaw­szy moment oddy­cha­nia, two­rze­nia. Dość zróż­ni­co­wa­ny. Są na to dobrze zna­ne nam okre­śle­nia. Pogo­dze­nie się z losem. Brak zgo­dy na chłód gwiazd. Umiar­ko­wa­ny opty­mizm, ponie­waż gra­na jest ciem­ność i wyżej sie­dze­nia raczej tutaj nie pod­sko­czy­my. Szu­ka­nie towa­rzy­szy (part­ne­rów) nie­do­li. Wrzask/spokój. Hare Kri­sh­na albo han­del bursz­ty­na­mi, na osło­dze­nie sobie „bra­ku zgo­dy na chłód gwiazd” (kil­ka lini­jek powy­żej). Hare Hare, dupa bla­da. Orga­ni­za­cja dnia & nocy. Biał­ko, woda, przy­ja­cie­le (cze­ka­ją­cy na upa­dek cał­ko­wi­ty albo na wpad­kę pod­czas recy­to­wa­nia Nor­wi­da). Czy­li nie pod­da­je­my się. Świę­ty Gra­al. Świę­ta Krew. Niech żyje Hugo Ball i jego „Toten­tanz”:

So ster­ben wir, so ster­ben wir.
Wir ster­ben alle Tage,
Weil es so gemütlich sich ster­ben läßt.
Mor­gens noch in Schlaf und Traum
Mit­tags schon dahin.
Abends scho zuun­terst im Gra­be drin.

Die Schlacht ist unser Freu­den­haus.
Von Blut ist unse­re Son­ne.
Tod ist unser Zeichen und Losung­swort.
Weib und Kind ver­las­sen wir -
Was gehen sie uns an?
Wenn man sich auf uns nur
Ver­las­sen kann.

So mor­den wir, so mor­den wir.
Wir mor­den alle Tage
Unsre Kame­ra­den im Toten­tanz.
Bru­der, reck dich auf vor mir,
Bru­der, deine Brust
Bru­der, der du fal­len und ster­ben mußt.

Wir mur­ren nicht, wir knur­ren nicht,
Wir schwe­igen alle Tage,
Bis sich vom Gelen­ke das Hüft­be­in dreht.
Hart ist unse­re Lager­statt
Troc­ken unser Brot.
Blu­tig und besu­delt der lie­be Gott.

Wir dan­ken dir, wir dan­ken dir,
Herr Kaiser, für die Gna­de,
Daß du uns zum Ster­ben erko­ren hast.
Schla­fe nur, schlaf sanft und still,
Bis dich aufer­weckt,
Unser armer Leib, den der Rasen deckt.

Lesław Nowa­ra, Ość wie­lo­ry­ba (Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich, Kra­ków 2020)

Zda­rze­nia, trwa­nie, nasza uko­cha­na czwar­ta współ­rzęd­na. Życie, prze­mi­ja­nie, świa­do­mość koń­ca. Prze­strzeń. Klat­ka, otwar­cie. Niemożności/iluzje: „Jestem tyl­ko lustrza­nym odbiciem/ wody od powietrza/lodową taflą/ w któ­rej odbi­ja się bia­łe niebo/ odbi­ciem lustra w lustrze”. Zapę­tle­nie: „Czas się tak zapętlił/ że odtąd śro­da już mia­ła być codziennie/ a każ­dy dzień miał mieć datę/ szes­na­ste­go stycz­nia”. Pró­ba wyja­śnie­nia sobie (nam) zagad­ki bytu, polo­wa­nie na odpo­wiedź, jaki to w ogó­le mia­ło (czy ma) sens. Uświa­do­mie­nie sobie absur­du oddy­cha­nia, czę­sto kon­kret­nie przez auto­ra przed­sta­wio­ne: „Kie­dy zapy­tasz co będzie jutro/ Będziesz miał je już daw­no za sobą/ I cała two­ja przeszłość/ Nagle oka­że się cał­kiem nie­pew­na”. To poezja w pew­nym sen­sie man­trycz­na. Zata­cza­my duże koła, powra­ca­my do punk­tu wyj­ścia, potem znów star­tu­je­my, od nowa tro­pi­my, przy­glą­da­my się życiu. Fun­da­men­tal­ne pyta­nia, jakie jest jego zna­cze­nie, gdzie w tym wszyst­kim się znaj­du­je­my, kim/czym wła­ści­wie jeste­śmy. Wier­sze o cha­rak­te­rze bar­dziej meta sąsia­du­ją z utwo­ra­mi, w któ­rych poja­wia­ją się ele­men­ty sytu­acyj­ne, wspo­mnie­nio­we etc. Dobrze ze sobą współ­gra­ją. Nie jest to jakaś prze­gra­na reto­ry­ka. Czas/koniec/sens. Czło­wie­ka ota­cza nicość. Czy­li kla­sycz­ne ponie­kąd roz­wa­ża­nia. Pozor­nie roz­po­zna­wal­ne w lite­ra­tu­rze tro­py. A jed­nak ta książ­ka jest odmien­na. Wła­śnie przez swo­ją kon­se­kwen­cję. Cięż­ką zazwy­czaj (w tego typu lite­rac­kich aktach/badaniach) do utrzy­ma­nia. W zbio­rze nie czuć żad­nej pani­ki czy innej egzy­sten­cjal­nej histe­rii. Nie ma szlo­chu i for­mal­nej huś­taw­ki, rzu­tów na taśmę, cho­ro­bli­wej (tak czę­sto typo­wej) ambi­cji, żeby doko­ny­wać żon­gler­ki efek­ta­mi spe­cjal­ny­mi, wpro­wa­dzać na siłę prze­ry­so­wa­ne, tur­pi­stycz­ne akcen­ty. Wszyst­ko jest under con­trol. Czy­ta­jąc Ość wie­lo­ry­ba mia­łem dziw­ne, pod­świa­do­me wra­że­nie, że jest to jak­by dale­kie echo „Pie­śni miło­snej J. Alfre­da Pru­froc­ka”. Takie kli­ma­ty zawsze były mi bli­skie. Tutaj frag­ment wier­sza „O tym, że nie żyjesz” z tomu Lesła­wa Nowa­ry:

Śmierć jest uciąż­li­wa lecz nie­za­raź­li­wa.
Moż­na żyć ze śmier­cią
tak, jak­by się żyło
z obo­la­łym łok­ciem,
z odci­skiem na sto­pie.
Ze śmier­cią żyć moż­na
przez całe swe życie
i spo­koj­nie dożyć z nią póź­nej sta­ro­ści.

Anna Maty­siak, Spa­cja. Notat­nik redak­tor­ki (Ofi­cy­na Wydaw­ni­cza Volu­men, 2019)

Ta książ­ka czę­sto mi cho­dzi po gło­wie. Powra­ca nie­spo­dzie­wa­nie w trak­cie nie­win­ne­go obia­du albo kie­dy spo­glą­dam na ssa­ki wytrwa­le dźwi­ga­ją­ce wypcha­ne tor­by z nie­zbęd­ny­mi zapa­sa­mi na zimę. Odgło­sy, pla­my barw­ne i nie­zbyt barw­ne, byty rucho­me i nie­ru­cho­me. Odsta­wiam ją na bok, a potem przy­po­mi­na­ją mi się zno­wu jej poszcze­gól­ne sekwen­cje. W nocie autor­ki dowia­du­je­my się, że w 2012 posta­no­wi­ła „każ­de­go dnia przez cały rok zapi­sy­wać coś waż­ne­go, co się wyda­rzy­ło czy tyl­ko pomy­śla­ło”. W rezul­ta­cie poja­wił się na hory­zon­cie bar­dzo suge­styw­ny, osob­ny rodzaj dzien­ni­ka, rejestr zbu­do­wa­ny z impre­syj­nych albo (pozor­nie) neu­tral­nych nota­tek, mini pro­zy, pro­zy poetyc­kiej (?), defi­ni­cja gatun­ko­wa nie ma tutaj zresz­tą więk­sze­go zna­cze­nia. Autor­ka infor­mu­je, że powsta­ło ponad dwa tysią­ce nota­tek i wybra­ła kil­ka­dzie­siąt z nich do publi­ka­cji. I wybór ten pięk­nie dzia­ła! Jest jak naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy. Zapi­sy są czę­sto z lek­ka gro­te­sko­we. Czar­ny humor, obiek­ty­wizm, szkie­le­ty & wybrzu­sze­nia… Każ­dy pew­nie ina­czej to odbie­rze. Ostat­nio, kie­dy czy­ta­łem Spa­cję, puści­łem sobie na przy­kład „Go Men­tal” gru­py Ramo­nes: „Sta­ring at my gold­fish bowl/ Pop­ping phenobarbital/ Life is so beautiful/ I’ve gone mental/ Men­tal, men­tal”. Życie z jego pul­su­ją­cy­mi feno­me­na­mi. Mimo skró­tów autor­ka nie gnę­bi czy­tel­ni­ka upior­ną puen­tą (taki błąd popeł­nia­ją czę­sto rodzi­mi pseu­do­mi­ni­ma­li­ści). Za dużo nam nie tłu­ma­czy (lub celo­wo wyświe­tla umie­jęt­nie prze­ste­ro­wa­ne, oszczęd­ne obra­zy), zosta­wia nas sam na sam w stru­mie­niu małych/dużych obser­wa­cji, ma swój czuj­ny, spe­cy­ficz­ny odbior­nik, defor­ma­cje rze­czy­wi­sto­ści są tu deli­kat­ne, za to bar­dzo suge­styw­ne & per­fek­cyj­nie dozo­wa­ne. Z książ­ki tej na pew­no ucie­szył­by się pan Miron Bia­ło­szew­ski. Pomy­śla­łem o nim od razu, w trak­cie pierw­szej lek­tu­ry Spa­cji. Przy­szły mi do gło­wy jego wier­sze z Fale­ni­cy. Oto jeden z tych pięk­nych mikro tek­stów Anny Maty­siak, tak na mnie OK dzia­ła­ją­cych:

Tele­fon pod psem

Pies do mnie zadzwo­nił. Mój pies.
Na moją komór­kę.
Z tele­fo­nu domo­we­go.
Kie­dy ode­bra­łam, za bar­dzo nie chciał gadać, ale za to zna­la­złam
zagi­nio­ną słu­chaw­kę.

Albo inna genial­na minia­tu­ra. Nie­zwy­kle tra­fio­ny zapis. Anna Maty­siak nie potrze­bo­wa­ła do tego archa­icz­ne­go dia­lek­tu joń­skie­go z ele­men­ta­mi dia­lek­tu eol­skie­go. Pora­dzi­ła tu sobie spo­koj­nie bez szcze­gó­ło­wej, namol­nej nar­ra­cji. Jestem zde­cy­do­wa­nym fanem tej nie­zwy­kłej książ­ki-mikro­sko­pu:

Tym­cza­sem

Cza­sem chcia­ła­bym otwo­rzyć drzwi sil­nym ude­rze­niem jed­nej
z koń­czyn dol­nych,
a chwi­lę przed­tem arty­ku­ło­wać gło­śno nie­cen­zu­ral­ne sło­wa.
Mogła­bym rów­nież zdez­in­te­gro­wać parę kru­chych przed­mio­tów.
Na razie jed­nak pod­dam tę wizję głęb­szej ana­li­zie, z gło­wą na podusz­ce,
gdy tym­cza­sem na kalo­ry­fe­rze schną skar­pe­ty i majt­ki.

Maciej Libich, Prze­pły­wy (WBPi­CAK, 2022)

Wszy­scy zna­my wia­do­my tekst: „I am a passenger/ And I ride, and I ride/ I ride thro­ugh the city­’s backsides/ I see the stars come out of the sky/ Yeah, they­’re bri­ght in a hol­low sky/ You know it looks so good toni­ght”. Dobrze mi przy­pa­so­wał do książ­ki Macie­ja Libi­cha Prze­pły­wy. Zosta­ła wyda­na w serii pro­za­tor­skiej, rów­nie dobrze mogła­by się uka­zać w poetyc­kiej. Są to frak­ta­le, kolej­na podróż w cza­sie i bata­lie, zakłó­ce­nia prze­strzen­ne. Całość jest pre­cy­zyj­nie uło­żo­na, nie ma tu wpa­dek, siło­wych wypeł­nia­czy. Każ­da z czą­stek speł­nia swo­ją funk­cję, opty­mal­nie funk­cjo­nu­je z pozo­sta­ły­mi. Wizyj­ność i realizm. Dobrze ze sobą zagra­ły. Zewnętrz­ność nada­ją­ca sygna­ły, proste/tajemnicze, znane/nieznane, któ­re potem sku­tecz­nie kształ­tu­ją (sub­tel­nie defor­mu­ją) nam oddy­cha­nie. Zna­ki, sym­bo­le, zda­rze­nia. „Ja” i pod­su­wa­ne mu (kwanty/atomy, przy­pa­dek, pre­de­sty­na­cja?) albo pro­jek­to­wa­ne przez nie­zna­ne ośrod­ki mózgo­we (na jed­no wycho­dzi) deko­ra­cje. Filtr doznań. Bar­dzo mi się podo­ba przed­sta­wio­na przez auto­ra „rze­czy­wi­stość ode­rwa­na od rze­czy­wi­sto­ści” (umie­jęt­nie jest to dozo­wa­ne), trze­ba się w to moc­no wczy­tać, wte­dy ma się uczu­cie wej­ścia w świa­ty nie­ja­ko wyrwa­ne ze snu, w każ­dym razie nie mamy tu do czy­nie­nia z line­ar­no­ścią. Świet­nie jest to napi­sa­ne. Autor nie pole­ciał, nie prze­sa­dził z magicz­ny­mi pod­tek­sta­mi. Są lek­ko wyczu­wal­ne, za co wiel­ka chwa­ła auto­ro­wi. Dla mnie to ponad­to rodzaj hiper­tek­stu. Mimo jego „żela­znej” kon­struk­cji i podzia­łu czę­ści. Za dru­gim razem czy­ta­łem rzecz od środ­ka do począt­ku i wylą­do­wa­łem następ­nie na samym koń­cu. Myślę, że bra­tem ducho­wym Macie­ja Libi­cha mógł­by być, przy­wo­ły­wa­ny prze­ze mnie czę­sto, Mar­cus Sle­ase. Na przy­kład jego wyda­na przez Boiler House Press w 2018 roku książ­ka The Gre­en Monk. A tutaj bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­na, świet­na cząst­ka z Prze­pły­wów:

To już? Po wszyst­kim? No tak. Wra­ca­my do domu. Na sto­le
nie­opróż­nio­na popiel­nicz­ka. Zapach nie­co inny, niż zosta­wi­li-
śmy. Poza tym nie zmie­ni­ło się nic. Pod­łą­czam wresz­cie tele­fon
do łado­war­ki. Pod­le­wam rośli­ny, otwie­ram okna. Jem coś i na-
kła­dam do miski czy­je­muś psu. Może dzi­wi mnie tyl­ko, kie­dy
notu­ję, że bra­ku­je klam­ki, zawia­sów i drzwi. I choć wszyst­ko
wyglą­da tak, jak wyglą­da­ło, moje łóż­ko jest poście­lo­ne. A prze-
cież dopie­ro co wsta­łem.

Kari­na Oba­ra, Nie­bez­piecz­ne zaba­wy (Repli­ka, 2021)

Książ­kę otwie­ra cytat z Jame­sa Hil­l­ma­na, a następ­nie bar­dzo tu na miej­scu, ide­al­nie tra­fio­ny z Trak­ta­tu o łuska­niufaso­li Myśliw­skie­go: „Nie ma cze­goś takie­go jak przy­pa­dek. Cóż to bowiem jest przy­pa­dek? To tyl­ko uspra­wie­dli­wie­nie tego, cze­go nie jeste­śmy w sta­nie zro­zu­mieć”. Pew­nie nie­któ­rzy pamię­ta­ją jesz­cze tytuł/hasło Hel­le­ra Coś się sta­ło, gdzie mie­li­śmy do czy­nie­nia z posta­cią Boba Slo­cu­ma, czło­wie­ka ogar­nię­te­go przez strach, samot­ność, nie mogą­ce­go odna­leźć sen­su ist­nie­nia etc. W Nie­bez­piecz­nych zaba­wach też „coś się sta­ło”. W tej mister­nie skon­stru­owa­nej paję­czy­nie ludz­kich powią­zań, zależ­no­ści, przy­gód z miękkim/ciężkim lądo­wa­niem, mamy do czy­nie­nia z tzw. but­ter­fly effect, gdzie wszyst­ko nakrę­ca­ją nam warun­ki począt­ko­we, incydent/sytuacja. Kari­na pięk­nie to zbu­do­wa­ła. Umie­jęt­na for­mal­ność! Napię­cia, wyja­śnie­nie tajem­ni­czych rela­cji boha­te­rów tej powie­ści (powo­dów ich rela­cji) nie są ser­wo­wa­ne bru­tal­ny­mi dialogami/opisami, zero tu męczą­cych sty­li­za­cji, mimo że język książ­ki potra­fi być miej­sca­mi bar­dzo ostry, bez­kom­pro­mi­so­wy. Krok po kro­ku, z odpo­wied­nim napię­ciem lek­tu­ro­wym odkry­wa­my zagad­kę, tajem­ni­cę Igi, posta­ci „num­ber one” Nie­bez­piecz­nych zabaw. Autor­ka opty­mal­nie pora­dzi­ła sobie z wąt­kiem sensacyjnym/kryminalnym i przestrzenią/dekoracją, w któ­rej toczy się akcja. Jeste­śmy w świe­cie wia­ry­god­nym, bar­dzo natu­ral­nym. W Pol­sce, poza Pol­ską. Żad­ne tam zam­ki zamiesz­ka­łe przez Merlina/Ginewrę. Za to mor­skie pla­że, hote­le, suge­styw­ne wnę­trza, puls miej­skich kamie­nic. Znaj­du­je­my się w środ­ku doku­men­tal­ne­go fil­mu. Miłość, mię­dzy­ludz­kie blo­ka­dy, pró­by zbli­żeń i odda­leń… Zaawan­so­wa­na i jed­no­cze­śnie kla­row­nie zapo­da­na psy­cho­lo­gia. Inte­rak­cje! Sty­mu­lu­ją­ce albo nisz­czą­ce marze­nia oto­cze­nie. Rzecz pięk­nie by się nada­wa­ła do reali­za­cji na dużym ekra­nie lub na teatral­nych deskach. Oczy­wi­ście w jakiś spo­sób sce­na­riusz musiał­by zostać do takiej (innej) pro­jek­cji for­mal­nej dosto­so­wa­ny. Ale Kari­na Oba­ra z pew­no­ścią świet­nie by sobie z takim zada­niem pora­dzi­ła. Jej mul­ti­dy­scy­pli­nar­ne doświad­cze­nie powo­du­je, że mistrzow­sko potra­fi ste­ro­wać napięciami/barwami ssa­ka, wie, gdzie przy­spie­szać lub opóź­niać akcję, jaka ma być tego czę­sto­tli­wość. Autor­ka Nie­bez­piecz­nych zabaw jest nie tyl­ko artyst­ką wizu­al­ną (obra­zy figu­ra­tyw­ne i – kon­tra­sto­wo – kon­cep­tu­al­ne), ale tak­że prozaiczką/eseistką (jakiś czas temu pisa­łem na temat jej książ­ki Jak odzy­skać duszę) i poet­ką. Może kie­dyś zde­cy­du­je się ogło­sić świa­tu zbiór swo­ich wier­szy. A już abso­lut­nie cie­ka­wą spra­wą jest, że autor­ka roz­po­czę­ła swo­ją malar­ską podróż nie­dłu­go po zakoń­cze­niu pra­cy nad Nie­bez­piecz­ny­mi zaba­wa­mi. Jej głów­na boha­ter­ka Iga była w książ­ce wła­śnie począt­ku­ją­cą artyst­ką. Mamy tu więc do czy­nie­nia z intry­gu­ją­cą ścież­ką pre­fi­gu­ra­tyw­ną. Wymy­ślo­na przez Kari­nę postać, „wpły­wa” następ­nie na autor­kę, swo­ją stwo­rzy­ciel­kę, któ­ra roz­po­czy­na iden­tycz­ne aktyw­no­ści, co ona w książ­ce. Cie­ka­wa sytu­acja, coś dla bada­czy „kul­tu­ry zagad­ko­wych dzie­ci”. Notę koń­czę kil­ko­ma linij­ka­mi z Nie­bez­piecz­nych zabaw. Książ­ka zawie­ra spo­ro tego typu psy­cho, waż­nych & uni­wer­sal­nych prze­my­śleń, bar­dzo dobrze wkom­po­no­wa­nych w sam opis akcji:

(…)

Prze­cież wymy­śla­my coś głów­nie po to, aby lepiej poczuć się sami ze sobą. Dobre kłam­stwo, w któ­re wie­rzy­my ze wzglę­du na jego atrak­cyj­ną kon­struk­cję, zapew­nia nam, nawet jeśli na krót­ko, kom­fort pano­wa­nia nad sytu­acją. Oto nasz umysł, uni­żo­ny słu­ga, wie­rzy, że przez chwi­lę, gdy kła­mie­my, jeste­śmy wyjąt­ko­wi, wci­ska­my innym kit na swój temat i ufa­my, że i oni połkną przy­nę­tę. Ich mil­cze­nie ma być dowo­dem, że wszyst­ko zagra­ło. Nie­ste­ty jest wręcz prze­ciw­nie. To pyta­nia dowo­dzą, że kłam­stwo dzia­ła, jak nale­ży. Brak pytań do kła­mią­ce­go czy­ni z nie­go żało­sne­go intry­gan­ta, któ­ry dba­jąc o wła­sną twarz, nie zda­je sobie spra­wy, że już na zawsze zosta­nie wspo­mnie­niem naj­do­tkliw­szej kom­pro­mi­ta­cji. Z agen­tu­ral­ną teraź­niej­szo­ścią raczej bym nie prze­sa­dza­ła, bio­rąc pod uwa­gę, że zwy­kle nie sta­no­wi ona prze­szkód w roz­pi­na­niu roz­por­ka.