14/11/22

Czwarta Współrzędna

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Latem 2022 pracowałem intensywnie w Polsce nad kolejnymi obrazami, były to m.in. kaligraficzne/mixed media cykle Summer Adventures i Asemic Blue. Małe i średnie formaty, ale odpowiednio energochłonne. Zawsze po takiej pracy musiałem długo odreagowywać. Miałem duże szczęście, gdyż na miejscu była wspaniała biblioteka, artystka, z którą działałem, posiada całą masę istotnych książek – psychologia, filozofia, proza, sztuka, poezja etc. Ponownie zajrzałem do znanej już mi wcześniej rzeczy, zacząłem w przerwach od malowania czytać Rozmowy z Picassem, autorstwa Brassaïa, obejmujące lata 1932-1962. Piękna trasa, wciągające klimaty. Brassaï był częścią ówczesnej bohemy, obracał się wśród takich ludzi jak Braque, Le Corbusier, Giacometti, Éluard itd. Ciężko nawet ich wszystkich wymienić, wiadomo, o jakie środowisko twórców tu chodzi. Jego legenda jako fotografa, przetrwała z pewnością do czasów obecnych, choćby z powodu genialnych zdjęć paryskiego półświatka (lata 20. XX wieku). Notatki, rejestr rozmów z Picassem optymalnie, niezwykle wciągająco zapodane. Dużo się tam o wizjonerze, ojcu chrzestnym sztuki współczesnej, dowiadujemy. Obsesje, eksperymenty, życie prywatne & salonowe. Wiadomo, że Picasso posiadał tzw. trudny charakter. Ale z książki, z zanotowanych rozmów/sytuacji, bije rodzaj optymizmu, jakiegoś jednak światła, progres, a nie wyłącznie mroczne pojedynki. Wszystkie te środowiskowe zawirowania, podjazdy, walki – zdają się, mimo wszystko, naturalne, czemuś na dłuższą metę służą, nie ma się więc wrażenia, że to ślepe rozdzielnictwo medalików, bagno/kanał i korupcje niestworzone. I tutaj już chyba wiadomo, co takiego miałbym na myśli. Z Picassem odbyłem w moim życiu specyficzną podróż. W zasadzie był mi chyba początkowo zupełnie obojętny. Do momentu, kiedy w barcelońskim muzeum jego imienia trafiłem na cykl obrazów, serię prac dotyczących płótna Velázqueza Las Meninas. Zaskok, olśnienie, szacunek. Po prostu total komentarz, niezwykłe kompozycje! I trochę wszystko do góry nogami, gdyż najpierw obejrzałem impresję Picassa, a dopiero po kilku ładnych latach zrealizowałem moje największe marzenie i w Prado zobaczyłem samego już Velázqueza. To był dla mnie zawsze, obok Arnolfinich van Eycka, najbardziej chyba przejmujący obraz stworzony na Ziemi tej przedziwnej.

Książki nowe, książki stare… Nie ma nowych, nie ma starych. Bumerangi, rykoszety. Mocny powrót, mocny zanik, kwanty, mrówki, słoń, atomy. Centrale nadające w pozornie odmiennych narzeczach. Poligony kończące się na ścianach niemożliwych do przebicia. I wtedy następuje chyba najciekawszy moment oddychania, tworzenia. Dość zróżnicowany. Są na to dobrze znane nam określenia. Pogodzenie się z losem. Brak zgody na chłód gwiazd. Umiarkowany optymizm, ponieważ grana jest ciemność i wyżej siedzenia raczej tutaj nie podskoczymy. Szukanie towarzyszy (partnerów) niedoli. Wrzask/spokój. Hare Krishna albo handel bursztynami, na osłodzenie sobie „braku zgody na chłód gwiazd” (kilka linijek powyżej). Hare Hare, dupa blada. Organizacja dnia & nocy. Białko, woda, przyjaciele (czekający na upadek całkowity albo na wpadkę podczas recytowania Norwida). Czyli nie poddajemy się. Święty Graal. Święta Krew. Niech żyje Hugo Ball i jego „Totentanz”:

So sterben wir, so sterben wir.
Wir sterben alle Tage,
Weil es so gemütlich sich sterben läßt.
Morgens noch in Schlaf und Traum
Mittags schon dahin.
Abends scho zuunterst im Grabe drin.

Die Schlacht ist unser Freudenhaus.
Von Blut ist unsere Sonne.
Tod ist unser Zeichen und Losungswort.
Weib und Kind verlassen wir –
Was gehen sie uns an?
Wenn man sich auf uns nur
Verlassen kann.

So morden wir, so morden wir.
Wir morden alle Tage
Unsre Kameraden im Totentanz.
Bruder, reck dich auf vor mir,
Bruder, deine Brust
Bruder, der du fallen und sterben mußt.

Wir murren nicht, wir knurren nicht,
Wir schweigen alle Tage,
Bis sich vom Gelenke das Hüftbein dreht.
Hart ist unsere Lagerstatt
Trocken unser Brot.
Blutig und besudelt der liebe Gott.

Wir danken dir, wir danken dir,
Herr Kaiser, für die Gnade,
Daß du uns zum Sterben erkoren hast.
Schlafe nur, schlaf sanft und still,
Bis dich auferweckt,
Unser armer Leib, den der Rasen deckt.

Lesław Nowara, Ość wieloryba (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Kraków 2020)

Zdarzenia, trwanie, nasza ukochana czwarta współrzędna. Życie, przemijanie, świadomość końca. Przestrzeń. Klatka, otwarcie. Niemożności/iluzje: „Jestem tylko lustrzanym odbiciem/ wody od powietrza/lodową taflą/ w której odbija się białe niebo/ odbiciem lustra w lustrze”. Zapętlenie: „Czas się tak zapętlił/ że odtąd środa już miała być codziennie/ a każdy dzień miał mieć datę/ szesnastego stycznia”. Próba wyjaśnienia sobie (nam) zagadki bytu, polowanie na odpowiedź, jaki to w ogóle miało (czy ma) sens. Uświadomienie sobie absurdu oddychania, często konkretnie przez autora przedstawione: „Kiedy zapytasz co będzie jutro/ Będziesz miał je już dawno za sobą/ I cała twoja przeszłość/ Nagle okaże się całkiem niepewna”. To poezja w pewnym sensie mantryczna. Zataczamy duże koła, powracamy do punktu wyjścia, potem znów startujemy, od nowa tropimy, przyglądamy się życiu. Fundamentalne pytania, jakie jest jego znaczenie, gdzie w tym wszystkim się znajdujemy, kim/czym właściwie jesteśmy. Wiersze o charakterze bardziej meta sąsiadują z utworami, w których pojawiają się elementy sytuacyjne, wspomnieniowe etc. Dobrze ze sobą współgrają. Nie jest to jakaś przegrana retoryka. Czas/koniec/sens. Człowieka otacza nicość. Czyli klasyczne poniekąd rozważania. Pozornie rozpoznawalne w literaturze tropy. A jednak ta książka jest odmienna. Właśnie przez swoją konsekwencję. Ciężką zazwyczaj (w tego typu literackich aktach/badaniach) do utrzymania. W zbiorze nie czuć żadnej paniki czy innej egzystencjalnej histerii. Nie ma szlochu i formalnej huśtawki, rzutów na taśmę, chorobliwej (tak często typowej) ambicji, żeby dokonywać żonglerki efektami specjalnymi, wprowadzać na siłę przerysowane, turpistyczne akcenty. Wszystko jest under control. Czytając Ość wieloryba miałem dziwne, podświadome wrażenie, że jest to jakby dalekie echo „Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka”. Takie klimaty zawsze były mi bliskie. Tutaj fragment wiersza „O tym, że nie żyjesz” z tomu Lesława Nowary:

Śmierć jest uciążliwa lecz niezaraźliwa.
Można żyć ze śmiercią
tak, jakby się żyło
z obolałym łokciem,
z odciskiem na stopie.
Ze śmiercią żyć można
przez całe swe życie
i spokojnie dożyć z nią późnej starości.

Anna Matysiak, Spacja. Notatnik redaktorki (Oficyna Wydawnicza Volumen, 2019)

Ta książka często mi chodzi po głowie. Powraca niespodziewanie w trakcie niewinnego obiadu albo kiedy spoglądam na ssaki wytrwale dźwigające wypchane torby z niezbędnymi zapasami na zimę. Odgłosy, plamy barwne i niezbyt barwne, byty ruchome i nieruchome. Odstawiam ją na bok, a potem przypominają mi się znowu jej poszczególne sekwencje. W nocie autorki dowiadujemy się, że w 2012 postanowiła „każdego dnia przez cały rok zapisywać coś ważnego, co się wydarzyło czy tylko pomyślało”. W rezultacie pojawił się na horyzoncie bardzo sugestywny, osobny rodzaj dziennika, rejestr zbudowany z impresyjnych albo (pozornie) neutralnych notatek, mini prozy, prozy poetyckiej (?), definicja gatunkowa nie ma tutaj zresztą większego znaczenia. Autorka informuje, że powstało ponad dwa tysiące notatek i wybrała kilkadziesiąt z nich do publikacji. I wybór ten pięknie działa! Jest jak najbardziej przekonujący. Zapisy są często z lekka groteskowe. Czarny humor, obiektywizm, szkielety & wybrzuszenia… Każdy pewnie inaczej to odbierze. Ostatnio, kiedy czytałem Spację, puściłem sobie na przykład „Go Mental” grupy Ramones: „Staring at my goldfish bowl/ Popping phenobarbital/ Life is so beautiful/ I’ve gone mental/ Mental, mental”. Życie z jego pulsującymi fenomenami. Mimo skrótów autorka nie gnębi czytelnika upiorną puentą (taki błąd popełniają często rodzimi pseudominimaliści). Za dużo nam nie tłumaczy (lub celowo wyświetla umiejętnie przesterowane, oszczędne obrazy), zostawia nas sam na sam w strumieniu małych/dużych obserwacji, ma swój czujny, specyficzny odbiornik, deformacje rzeczywistości są tu delikatne, za to bardzo sugestywne & perfekcyjnie dozowane. Z książki tej na pewno ucieszyłby się pan Miron Białoszewski. Pomyślałem o nim od razu, w trakcie pierwszej lektury Spacji. Przyszły mi do głowy jego wiersze z Falenicy. Oto jeden z tych pięknych mikro tekstów Anny Matysiak, tak na mnie OK działających:

Telefon pod psem

Pies do mnie zadzwonił. Mój pies.
Na moją komórkę.
Z telefonu domowego.
Kiedy odebrałam, za bardzo nie chciał gadać, ale za to znalazłam
zaginioną słuchawkę.

Albo inna genialna miniatura. Niezwykle trafiony zapis. Anna Matysiak nie potrzebowała do tego archaicznego dialektu jońskiego z elementami dialektu eolskiego. Poradziła tu sobie spokojnie bez szczegółowej, namolnej narracji. Jestem zdecydowanym fanem tej niezwykłej książki-mikroskopu:

Tymczasem

Czasem chciałabym otworzyć drzwi silnym uderzeniem jednej
z kończyn dolnych,
a chwilę przedtem artykułować głośno niecenzuralne słowa.
Mogłabym również zdezintegrować parę kruchych przedmiotów.
Na razie jednak poddam tę wizję głębszej analizie, z głową na poduszce,
gdy tymczasem na kaloryferze schną skarpety i majtki.

Maciej Libich, Przepływy (WBPiCAK, 2022)

Wszyscy znamy wiadomy tekst: „I am a passenger/ And I ride, and I ride/ I ride through the city’s backsides/ I see the stars come out of the sky/ Yeah, they’re bright in a hollow sky/ You know it looks so good tonight”. Dobrze mi przypasował do książki Macieja Libicha Przepływy. Została wydana w serii prozatorskiej, równie dobrze mogłaby się ukazać w poetyckiej. Są to fraktale, kolejna podróż w czasie i batalie, zakłócenia przestrzenne. Całość jest precyzyjnie ułożona, nie ma tu wpadek, siłowych wypełniaczy. Każda z cząstek spełnia swoją funkcję, optymalnie funkcjonuje z pozostałymi. Wizyjność i realizm. Dobrze ze sobą zagrały. Zewnętrzność nadająca sygnały, proste/tajemnicze, znane/nieznane, które potem skutecznie kształtują (subtelnie deformują) nam oddychanie. Znaki, symbole, zdarzenia. „Ja” i podsuwane mu (kwanty/atomy, przypadek, predestynacja?) albo projektowane przez nieznane ośrodki mózgowe (na jedno wychodzi) dekoracje. Filtr doznań. Bardzo mi się podoba przedstawiona przez autora „rzeczywistość oderwana od rzeczywistości” (umiejętnie jest to dozowane), trzeba się w to mocno wczytać, wtedy ma się uczucie wejścia w światy niejako wyrwane ze snu, w każdym razie nie mamy tu do czynienia z linearnością. Świetnie jest to napisane. Autor nie poleciał, nie przesadził z magicznymi podtekstami. Są lekko wyczuwalne, za co wielka chwała autorowi. Dla mnie to ponadto rodzaj hipertekstu. Mimo jego „żelaznej” konstrukcji i podziału części. Za drugim razem czytałem rzecz od środka do początku i wylądowałem następnie na samym końcu. Myślę, że bratem duchowym Macieja Libicha mógłby być, przywoływany przeze mnie często, Marcus Slease. Na przykład jego wydana przez Boiler House Press w 2018 roku książka The Green Monk. A tutaj bardzo charakterystyczna, świetna cząstka z Przepływów:

To już? Po wszystkim? No tak. Wracamy do domu. Na stole
nieopróżniona popielniczka. Zapach nieco inny, niż zostawili-
śmy. Poza tym nie zmieniło się nic. Podłączam wreszcie telefon
do ładowarki. Podlewam rośliny, otwieram okna. Jem coś i na-
kładam do miski czyjemuś psu. Może dziwi mnie tylko, kiedy
notuję, że brakuje klamki, zawiasów i drzwi. I choć wszystko
wygląda tak, jak wyglądało, moje łóżko jest pościelone. A prze-
cież dopiero co wstałem.

Karina Obara, Niebezpieczne zabawy (Replika, 2021)

Książkę otwiera cytat z Jamesa Hillmana, a następnie bardzo tu na miejscu, idealnie trafiony z Traktatu o łuskaniufasoli Myśliwskiego: „Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Cóż to bowiem jest przypadek? To tylko usprawiedliwienie tego, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć”. Pewnie niektórzy pamiętają jeszcze tytuł/hasło Hellera Coś się stało, gdzie mieliśmy do czynienia z postacią Boba Slocuma, człowieka ogarniętego przez strach, samotność, nie mogącego odnaleźć sensu istnienia etc. W Niebezpiecznych zabawach też „coś się stało”. W tej misternie skonstruowanej pajęczynie ludzkich powiązań, zależności, przygód z miękkim/ciężkim lądowaniem, mamy do czynienia z tzw. butterfly effect, gdzie wszystko nakręcają nam warunki początkowe, incydent/sytuacja. Karina pięknie to zbudowała. Umiejętna formalność! Napięcia, wyjaśnienie tajemniczych relacji bohaterów tej powieści (powodów ich relacji) nie są serwowane brutalnymi dialogami/opisami, zero tu męczących stylizacji, mimo że język książki potrafi być miejscami bardzo ostry, bezkompromisowy. Krok po kroku, z odpowiednim napięciem lekturowym odkrywamy zagadkę, tajemnicę Igi, postaci „number one” Niebezpiecznych zabaw. Autorka optymalnie poradziła sobie z wątkiem sensacyjnym/kryminalnym i przestrzenią/dekoracją, w której toczy się akcja. Jesteśmy w świecie wiarygodnym, bardzo naturalnym. W Polsce, poza Polską. Żadne tam zamki zamieszkałe przez Merlina/Ginewrę. Za to morskie plaże, hotele, sugestywne wnętrza, puls miejskich kamienic. Znajdujemy się w środku dokumentalnego filmu. Miłość, międzyludzkie blokady, próby zbliżeń i oddaleń… Zaawansowana i jednocześnie klarownie zapodana psychologia. Interakcje! Stymulujące albo niszczące marzenia otoczenie. Rzecz pięknie by się nadawała do realizacji na dużym ekranie lub na teatralnych deskach. Oczywiście w jakiś sposób scenariusz musiałby zostać do takiej (innej) projekcji formalnej dostosowany. Ale Karina Obara z pewnością świetnie by sobie z takim zadaniem poradziła. Jej multidyscyplinarne doświadczenie powoduje, że mistrzowsko potrafi sterować napięciami/barwami ssaka, wie, gdzie przyspieszać lub opóźniać akcję, jaka ma być tego częstotliwość. Autorka Niebezpiecznych zabaw jest nie tylko artystką wizualną (obrazy figuratywne i – kontrastowo – konceptualne), ale także prozaiczką/eseistką (jakiś czas temu pisałem na temat jej książki Jak odzyskać duszę) i poetką. Może kiedyś zdecyduje się ogłosić światu zbiór swoich wierszy. A już absolutnie ciekawą sprawą jest, że autorka rozpoczęła swoją malarską podróż niedługo po zakończeniu pracy nad Niebezpiecznymi zabawami. Jej główna bohaterka Iga była w książce właśnie początkującą artystką. Mamy tu więc do czynienia z intrygującą ścieżką prefiguratywną. Wymyślona przez Karinę postać, „wpływa” następnie na autorkę, swoją stworzycielkę, która rozpoczyna identyczne aktywności, co ona w książce. Ciekawa sytuacja, coś dla badaczy „kultury zagadkowych dzieci”. Notę kończę kilkoma linijkami z Niebezpiecznych zabaw. Książka zawiera sporo tego typu psycho, ważnych & uniwersalnych przemyśleń, bardzo dobrze wkomponowanych w sam opis akcji:

(…)

Przecież wymyślamy coś głównie po to, aby lepiej poczuć się sami ze sobą. Dobre kłamstwo, w które wierzymy ze względu na jego atrakcyjną konstrukcję, zapewnia nam, nawet jeśli na krótko, komfort panowania nad sytuacją. Oto nasz umysł, uniżony sługa, wierzy, że przez chwilę, gdy kłamiemy, jesteśmy wyjątkowi, wciskamy innym kit na swój temat i ufamy, że i oni połkną przynętę. Ich milczenie ma być dowodem, że wszystko zagrało. Niestety jest wręcz przeciwnie. To pytania dowodzą, że kłamstwo działa, jak należy. Brak pytań do kłamiącego czyni z niego żałosnego intryganta, który dbając o własną twarz, nie zdaje sobie sprawy, że już na zawsze zostanie wspomnieniem najdotkliwszej kompromitacji. Z agenturalną teraźniejszością raczej bym nie przesadzała, biorąc pod uwagę, że zwykle nie stanowi ona przeszkód w rozpinaniu rozporka.