14/11/22

Czwarta Współrzędna

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Latem 2022 pra­co­wa­łem inten­syw­nie w Pol­sce nad kolej­ny­mi obra­za­mi, były to m.in. kaligraficzne/mixed media cykle Sum­mer Adven­tu­res i Ase­mic Blue. Małe i śred­nie for­ma­ty, ale odpo­wied­nio ener­go­chłon­ne. Zawsze po takiej pra­cy musia­łem dłu­go odre­ago­wy­wać. Mia­łem duże szczę­ście, gdyż na miej­scu była wspa­nia­ła biblio­te­ka, artyst­ka, z któ­rą dzia­ła­łem, posia­da całą masę istot­nych ksią­żek – psy­cho­lo­gia, filo­zo­fia, pro­za, sztu­ka, poezja etc. Ponow­nie zaj­rza­łem do zna­nej już mi wcze­śniej rze­czy, zaczą­łem w prze­rwach od malo­wa­nia czy­tać Roz­mo­wy z Picas­sem, autor­stwa Bras­sa­ïa, obej­mu­ją­ce lata 1932–1962. Pięk­na tra­sa, wcią­ga­ją­ce kli­ma­ty. Bras­saï był czę­ścią ówcze­snej bohe­my, obra­cał się wśród takich ludzi jak Bra­que, Le Cor­bu­sier, Gia­co­met­ti, Élu­ard itd. Cięż­ko nawet ich wszyst­kich wymie­nić, wia­do­mo, o jakie śro­do­wi­sko twór­ców tu cho­dzi. Jego legen­da jako foto­gra­fa, prze­trwa­ła z pew­no­ścią do cza­sów obec­nych, choć­by z powo­du genial­nych zdjęć pary­skie­go pół­świat­ka (lata 20. XX wie­ku). Notat­ki, rejestr roz­mów z Picas­sem opty­mal­nie, nie­zwy­kle wcią­ga­ją­co zapo­da­ne. Dużo się tam o wizjo­ne­rze, ojcu chrzest­nym sztu­ki współ­cze­snej, dowia­du­je­my. Obse­sje, eks­pe­ry­men­ty, życie pry­wat­ne & salo­no­we. Wia­do­mo, że Picas­so posia­dał tzw. trud­ny cha­rak­ter. Ale z książ­ki, z zano­to­wa­nych rozmów/sytuacji, bije rodzaj opty­mi­zmu, jakie­goś jed­nak świa­tła, pro­gres, a nie wyłącz­nie mrocz­ne poje­dyn­ki. Wszyst­kie te śro­do­wi­sko­we zawi­ro­wa­nia, pod­jaz­dy, wal­ki – zda­ją się, mimo wszyst­ko, natu­ral­ne, cze­muś na dłuż­szą metę słu­żą, nie ma się więc wra­że­nia, że to śle­pe roz­dziel­nic­two meda­li­ków, bagno/kanał i korup­cje nie­stwo­rzo­ne. I tutaj już chy­ba wia­do­mo, co takie­go miał­bym na myśli. Z Picas­sem odby­łem w moim życiu spe­cy­ficz­ną podróż. W zasa­dzie był mi chy­ba począt­ko­wo zupeł­nie obo­jęt­ny. Do momen­tu, kie­dy w bar­ce­loń­skim muzeum jego imie­nia tra­fi­łem na cykl obra­zów, serię prac doty­czą­cych płót­na Velázqu­eza Las Meni­nas. Zaskok, olśnie­nie, sza­cu­nek. Po pro­stu total komen­tarz, nie­zwy­kłe kom­po­zy­cje! I tro­chę wszyst­ko do góry noga­mi, gdyż naj­pierw obej­rza­łem impre­sję Picas­sa, a dopie­ro po kil­ku ład­nych latach zre­ali­zo­wa­łem moje naj­więk­sze marze­nie i w Pra­do zoba­czy­łem same­go już Velázqu­eza. To był dla mnie zawsze, obok Arnol­fi­nich van Eyc­ka, naj­bar­dziej chy­ba przej­mu­ją­cy obraz stwo­rzo­ny na Zie­mi tej prze­dziw­nej.

Książ­ki nowe, książ­ki sta­re… Nie ma nowych, nie ma sta­rych. Bume­ran­gi, ryko­sze­ty. Moc­ny powrót, moc­ny zanik, kwan­ty, mrów­ki, słoń, ato­my. Cen­tra­le nada­ją­ce w pozor­nie odmien­nych narze­czach. Poli­go­ny koń­czą­ce się na ścia­nach nie­moż­li­wych do prze­bi­cia. I wte­dy nastę­pu­je chy­ba naj­cie­kaw­szy moment oddy­cha­nia, two­rze­nia. Dość zróż­ni­co­wa­ny. Są na to dobrze zna­ne nam okre­śle­nia. Pogo­dze­nie się z losem. Brak zgo­dy na chłód gwiazd. Umiar­ko­wa­ny opty­mizm, ponie­waż gra­na jest ciem­ność i wyżej sie­dze­nia raczej tutaj nie pod­sko­czy­my. Szu­ka­nie towa­rzy­szy (part­ne­rów) nie­do­li. Wrzask/spokój. Hare Kri­sh­na albo han­del bursz­ty­na­mi, na osło­dze­nie sobie „bra­ku zgo­dy na chłód gwiazd” (kil­ka lini­jek powy­żej). Hare Hare, dupa bla­da. Orga­ni­za­cja dnia & nocy. Biał­ko, woda, przy­ja­cie­le (cze­ka­ją­cy na upa­dek cał­ko­wi­ty albo na wpad­kę pod­czas recy­to­wa­nia Nor­wi­da). Czy­li nie pod­da­je­my się. Świę­ty Gra­al. Świę­ta Krew. Niech żyje Hugo Ball i jego „Toten­tanz”:

So ster­ben wir, so ster­ben wir.
Wir ster­ben alle Tage,
Weil es so gemütlich sich ster­ben läßt.
Mor­gens noch in Schlaf und Traum
Mit­tags schon dahin.
Abends scho zuun­terst im Gra­be drin.

Die Schlacht ist unser Freu­den­haus.
Von Blut ist unse­re Son­ne.
Tod ist unser Zeichen und Losung­swort.
Weib und Kind ver­las­sen wir -
Was gehen sie uns an?
Wenn man sich auf uns nur
Ver­las­sen kann.

So mor­den wir, so mor­den wir.
Wir mor­den alle Tage
Unsre Kame­ra­den im Toten­tanz.
Bru­der, reck dich auf vor mir,
Bru­der, deine Brust
Bru­der, der du fal­len und ster­ben mußt.

Wir mur­ren nicht, wir knur­ren nicht,
Wir schwe­igen alle Tage,
Bis sich vom Gelen­ke das Hüft­be­in dreht.
Hart ist unse­re Lager­statt
Troc­ken unser Brot.
Blu­tig und besu­delt der lie­be Gott.

Wir dan­ken dir, wir dan­ken dir,
Herr Kaiser, für die Gna­de,
Daß du uns zum Ster­ben erko­ren hast.
Schla­fe nur, schlaf sanft und still,
Bis dich aufer­weckt,
Unser armer Leib, den der Rasen deckt.

Lesław Nowa­ra, Ość wie­lo­ry­ba (Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich, Kra­ków 2020)

Zda­rze­nia, trwa­nie, nasza uko­cha­na czwar­ta współ­rzęd­na. Życie, prze­mi­ja­nie, świa­do­mość koń­ca. Prze­strzeń. Klat­ka, otwar­cie. Niemożności/iluzje: „Jestem tyl­ko lustrza­nym odbiciem/ wody od powietrza/lodową taflą/ w któ­rej odbi­ja się bia­łe niebo/ odbi­ciem lustra w lustrze”. Zapę­tle­nie: „Czas się tak zapętlił/ że odtąd śro­da już mia­ła być codziennie/ a każ­dy dzień miał mieć datę/ szes­na­ste­go stycz­nia”. Pró­ba wyja­śnie­nia sobie (nam) zagad­ki bytu, polo­wa­nie na odpo­wiedź, jaki to w ogó­le mia­ło (czy ma) sens. Uświa­do­mie­nie sobie absur­du oddy­cha­nia, czę­sto kon­kret­nie przez auto­ra przed­sta­wio­ne: „Kie­dy zapy­tasz co będzie jutro/ Będziesz miał je już daw­no za sobą/ I cała two­ja przeszłość/ Nagle oka­że się cał­kiem nie­pew­na”. To poezja w pew­nym sen­sie man­trycz­na. Zata­cza­my duże koła, powra­ca­my do punk­tu wyj­ścia, potem znów star­tu­je­my, od nowa tro­pi­my, przy­glą­da­my się życiu. Fun­da­men­tal­ne pyta­nia, jakie jest jego zna­cze­nie, gdzie w tym wszyst­kim się znaj­du­je­my, kim/czym wła­ści­wie jeste­śmy. Wier­sze o cha­rak­te­rze bar­dziej meta sąsia­du­ją z utwo­ra­mi, w któ­rych poja­wia­ją się ele­men­ty sytu­acyj­ne, wspo­mnie­nio­we etc. Dobrze ze sobą współ­gra­ją. Nie jest to jakaś prze­gra­na reto­ry­ka. Czas/koniec/sens. Czło­wie­ka ota­cza nicość. Czy­li kla­sycz­ne ponie­kąd roz­wa­ża­nia. Pozor­nie roz­po­zna­wal­ne w lite­ra­tu­rze tro­py. A jed­nak ta książ­ka jest odmien­na. Wła­śnie przez swo­ją kon­se­kwen­cję. Cięż­ką zazwy­czaj (w tego typu lite­rac­kich aktach/badaniach) do utrzy­ma­nia. W zbio­rze nie czuć żad­nej pani­ki czy innej egzy­sten­cjal­nej histe­rii. Nie ma szlo­chu i for­mal­nej huś­taw­ki, rzu­tów na taśmę, cho­ro­bli­wej (tak czę­sto typo­wej) ambi­cji, żeby doko­ny­wać żon­gler­ki efek­ta­mi spe­cjal­ny­mi, wpro­wa­dzać na siłę prze­ry­so­wa­ne, tur­pi­stycz­ne akcen­ty. Wszyst­ko jest under con­trol. Czy­ta­jąc Ość wie­lo­ry­ba mia­łem dziw­ne, pod­świa­do­me wra­że­nie, że jest to jak­by dale­kie echo „Pie­śni miło­snej J. Alfre­da Pru­froc­ka”. Takie kli­ma­ty zawsze były mi bli­skie. Tutaj frag­ment wier­sza „O tym, że nie żyjesz” z tomu Lesła­wa Nowa­ry:

Śmierć jest uciąż­li­wa lecz nie­za­raź­li­wa.
Moż­na żyć ze śmier­cią
tak, jak­by się żyło
z obo­la­łym łok­ciem,
z odci­skiem na sto­pie.
Ze śmier­cią żyć moż­na
przez całe swe życie
i spo­koj­nie dożyć z nią póź­nej sta­ro­ści.

Anna Maty­siak, Spa­cja. Notat­nik redak­tor­ki (Ofi­cy­na Wydaw­ni­cza Volu­men, 2019)

Ta książ­ka czę­sto mi cho­dzi po gło­wie. Powra­ca nie­spo­dzie­wa­nie w trak­cie nie­win­ne­go obia­du albo kie­dy spo­glą­dam na ssa­ki wytrwa­le dźwi­ga­ją­ce wypcha­ne tor­by z nie­zbęd­ny­mi zapa­sa­mi na zimę. Odgło­sy, pla­my barw­ne i nie­zbyt barw­ne, byty rucho­me i nie­ru­cho­me. Odsta­wiam ją na bok, a potem przy­po­mi­na­ją mi się zno­wu jej poszcze­gól­ne sekwen­cje. W nocie autor­ki dowia­du­je­my się, że w 2012 posta­no­wi­ła „każ­de­go dnia przez cały rok zapi­sy­wać coś waż­ne­go, co się wyda­rzy­ło czy tyl­ko pomy­śla­ło”. W rezul­ta­cie poja­wił się na hory­zon­cie bar­dzo suge­styw­ny, osob­ny rodzaj dzien­ni­ka, rejestr zbu­do­wa­ny z impre­syj­nych albo (pozor­nie) neu­tral­nych nota­tek, mini pro­zy, pro­zy poetyc­kiej (?), defi­ni­cja gatun­ko­wa nie ma tutaj zresz­tą więk­sze­go zna­cze­nia. Autor­ka infor­mu­je, że powsta­ło ponad dwa tysią­ce nota­tek i wybra­ła kil­ka­dzie­siąt z nich do publi­ka­cji. I wybór ten pięk­nie dzia­ła! Jest jak naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy. Zapi­sy są czę­sto z lek­ka gro­te­sko­we. Czar­ny humor, obiek­ty­wizm, szkie­le­ty & wybrzu­sze­nia… Każ­dy pew­nie ina­czej to odbie­rze. Ostat­nio, kie­dy czy­ta­łem Spa­cję, puści­łem sobie na przy­kład „Go Men­tal” gru­py Ramo­nes: „Sta­ring at my gold­fish bowl/ Pop­ping phenobarbital/ Life is so beautiful/ I’ve gone mental/ Men­tal, men­tal”. Życie z jego pul­su­ją­cy­mi feno­me­na­mi. Mimo skró­tów autor­ka nie gnę­bi czy­tel­ni­ka upior­ną puen­tą (taki błąd popeł­nia­ją czę­sto rodzi­mi pseu­do­mi­ni­ma­li­ści). Za dużo nam nie tłu­ma­czy (lub celo­wo wyświe­tla umie­jęt­nie prze­ste­ro­wa­ne, oszczęd­ne obra­zy), zosta­wia nas sam na sam w stru­mie­niu małych/dużych obser­wa­cji, ma swój czuj­ny, spe­cy­ficz­ny odbior­nik, defor­ma­cje rze­czy­wi­sto­ści są tu deli­kat­ne, za to bar­dzo suge­styw­ne & per­fek­cyj­nie dozo­wa­ne. Z książ­ki tej na pew­no ucie­szył­by się pan Miron Bia­ło­szew­ski. Pomy­śla­łem o nim od razu, w trak­cie pierw­szej lek­tu­ry Spa­cji. Przy­szły mi do gło­wy jego wier­sze z Fale­ni­cy. Oto jeden z tych pięk­nych mikro tek­stów Anny Maty­siak, tak na mnie OK dzia­ła­ją­cych:

Tele­fon pod psem

Pies do mnie zadzwo­nił. Mój pies.
Na moją komór­kę.
Z tele­fo­nu domo­we­go.
Kie­dy ode­bra­łam, za bar­dzo nie chciał gadać, ale za to zna­la­złam
zagi­nio­ną słu­chaw­kę.

Albo inna genial­na minia­tu­ra. Nie­zwy­kle tra­fio­ny zapis. Anna Maty­siak nie potrze­bo­wa­ła do tego archa­icz­ne­go dia­lek­tu joń­skie­go z ele­men­ta­mi dia­lek­tu eol­skie­go. Pora­dzi­ła tu sobie spo­koj­nie bez szcze­gó­ło­wej, namol­nej nar­ra­cji. Jestem zde­cy­do­wa­nym fanem tej nie­zwy­kłej książ­ki-mikro­sko­pu:

Tym­cza­sem

Cza­sem chcia­ła­bym otwo­rzyć drzwi sil­nym ude­rze­niem jed­nej
z koń­czyn dol­nych,
a chwi­lę przed­tem arty­ku­ło­wać gło­śno nie­cen­zu­ral­ne sło­wa.
Mogła­bym rów­nież zdez­in­te­gro­wać parę kru­chych przed­mio­tów.
Na razie jed­nak pod­dam tę wizję głęb­szej ana­li­zie, z gło­wą na podusz­ce,
gdy tym­cza­sem na kalo­ry­fe­rze schną skar­pe­ty i majt­ki.

Maciej Libich, Prze­pły­wy (WBPi­CAK, 2022)

Wszy­scy zna­my wia­do­my tekst: „I am a passenger/ And I ride, and I ride/ I ride thro­ugh the city­’s backsides/ I see the stars come out of the sky/ Yeah, they­’re bri­ght in a hol­low sky/ You know it looks so good toni­ght”. Dobrze mi przy­pa­so­wał do książ­ki Macie­ja Libi­cha Prze­pły­wy. Zosta­ła wyda­na w serii pro­za­tor­skiej, rów­nie dobrze mogła­by się uka­zać w poetyc­kiej. Są to frak­ta­le, kolej­na podróż w cza­sie i bata­lie, zakłó­ce­nia prze­strzen­ne. Całość jest pre­cy­zyj­nie uło­żo­na, nie ma tu wpa­dek, siło­wych wypeł­nia­czy. Każ­da z czą­stek speł­nia swo­ją funk­cję, opty­mal­nie funk­cjo­nu­je z pozo­sta­ły­mi. Wizyj­ność i realizm. Dobrze ze sobą zagra­ły. Zewnętrz­ność nada­ją­ca sygna­ły, proste/tajemnicze, znane/nieznane, któ­re potem sku­tecz­nie kształ­tu­ją (sub­tel­nie defor­mu­ją) nam oddy­cha­nie. Zna­ki, sym­bo­le, zda­rze­nia. „Ja” i pod­su­wa­ne mu (kwanty/atomy, przy­pa­dek, pre­de­sty­na­cja?) albo pro­jek­to­wa­ne przez nie­zna­ne ośrod­ki mózgo­we (na jed­no wycho­dzi) deko­ra­cje. Filtr doznań. Bar­dzo mi się podo­ba przed­sta­wio­na przez auto­ra „rze­czy­wi­stość ode­rwa­na od rze­czy­wi­sto­ści” (umie­jęt­nie jest to dozo­wa­ne), trze­ba się w to moc­no wczy­tać, wte­dy ma się uczu­cie wej­ścia w świa­ty nie­ja­ko wyrwa­ne ze snu, w każ­dym razie nie mamy tu do czy­nie­nia z line­ar­no­ścią. Świet­nie jest to napi­sa­ne. Autor nie pole­ciał, nie prze­sa­dził z magicz­ny­mi pod­tek­sta­mi. Są lek­ko wyczu­wal­ne, za co wiel­ka chwa­ła auto­ro­wi. Dla mnie to ponad­to rodzaj hiper­tek­stu. Mimo jego „żela­znej” kon­struk­cji i podzia­łu czę­ści. Za dru­gim razem czy­ta­łem rzecz od środ­ka do począt­ku i wylą­do­wa­łem następ­nie na samym koń­cu. Myślę, że bra­tem ducho­wym Macie­ja Libi­cha mógł­by być, przy­wo­ły­wa­ny prze­ze mnie czę­sto, Mar­cus Sle­ase. Na przy­kład jego wyda­na przez Boiler House Press w 2018 roku książ­ka The Gre­en Monk. A tutaj bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­na, świet­na cząst­ka z Prze­pły­wów:

To już? Po wszyst­kim? No tak. Wra­ca­my do domu. Na sto­le
nie­opróż­nio­na popiel­nicz­ka. Zapach nie­co inny, niż zosta­wi­li-
śmy. Poza tym nie zmie­ni­ło się nic. Pod­łą­czam wresz­cie tele­fon
do łado­war­ki. Pod­le­wam rośli­ny, otwie­ram okna. Jem coś i na-
kła­dam do miski czy­je­muś psu. Może dzi­wi mnie tyl­ko, kie­dy
notu­ję, że bra­ku­je klam­ki, zawia­sów i drzwi. I choć wszyst­ko
wyglą­da tak, jak wyglą­da­ło, moje łóż­ko jest poście­lo­ne. A prze-
cież dopie­ro co wsta­łem.

Kari­na Oba­ra, Nie­bez­piecz­ne zaba­wy (Repli­ka, 2021)

Książ­kę otwie­ra cytat z Jame­sa Hil­l­ma­na, a następ­nie bar­dzo tu na miej­scu, ide­al­nie tra­fio­ny z Trak­ta­tu o łuska­niufaso­li Myśliw­skie­go: „Nie ma cze­goś takie­go jak przy­pa­dek. Cóż to bowiem jest przy­pa­dek? To tyl­ko uspra­wie­dli­wie­nie tego, cze­go nie jeste­śmy w sta­nie zro­zu­mieć”. Pew­nie nie­któ­rzy pamię­ta­ją jesz­cze tytuł/hasło Hel­le­ra Coś się sta­ło, gdzie mie­li­śmy do czy­nie­nia z posta­cią Boba Slo­cu­ma, czło­wie­ka ogar­nię­te­go przez strach, samot­ność, nie mogą­ce­go odna­leźć sen­su ist­nie­nia etc. W Nie­bez­piecz­nych zaba­wach też „coś się sta­ło”. W tej mister­nie skon­stru­owa­nej paję­czy­nie ludz­kich powią­zań, zależ­no­ści, przy­gód z miękkim/ciężkim lądo­wa­niem, mamy do czy­nie­nia z tzw. but­ter­fly effect, gdzie wszyst­ko nakrę­ca­ją nam warun­ki począt­ko­we, incydent/sytuacja. Kari­na pięk­nie to zbu­do­wa­ła. Umie­jęt­na for­mal­ność! Napię­cia, wyja­śnie­nie tajem­ni­czych rela­cji boha­te­rów tej powie­ści (powo­dów ich rela­cji) nie są ser­wo­wa­ne bru­tal­ny­mi dialogami/opisami, zero tu męczą­cych sty­li­za­cji, mimo że język książ­ki potra­fi być miej­sca­mi bar­dzo ostry, bez­kom­pro­mi­so­wy. Krok po kro­ku, z odpo­wied­nim napię­ciem lek­tu­ro­wym odkry­wa­my zagad­kę, tajem­ni­cę Igi, posta­ci „num­ber one” Nie­bez­piecz­nych zabaw. Autor­ka opty­mal­nie pora­dzi­ła sobie z wąt­kiem sensacyjnym/kryminalnym i przestrzenią/dekoracją, w któ­rej toczy się akcja. Jeste­śmy w świe­cie wia­ry­god­nym, bar­dzo natu­ral­nym. W Pol­sce, poza Pol­ską. Żad­ne tam zam­ki zamiesz­ka­łe przez Merlina/Ginewrę. Za to mor­skie pla­że, hote­le, suge­styw­ne wnę­trza, puls miej­skich kamie­nic. Znaj­du­je­my się w środ­ku doku­men­tal­ne­go fil­mu. Miłość, mię­dzy­ludz­kie blo­ka­dy, pró­by zbli­żeń i odda­leń… Zaawan­so­wa­na i jed­no­cze­śnie kla­row­nie zapo­da­na psy­cho­lo­gia. Inte­rak­cje! Sty­mu­lu­ją­ce albo nisz­czą­ce marze­nia oto­cze­nie. Rzecz pięk­nie by się nada­wa­ła do reali­za­cji na dużym ekra­nie lub na teatral­nych deskach. Oczy­wi­ście w jakiś spo­sób sce­na­riusz musiał­by zostać do takiej (innej) pro­jek­cji for­mal­nej dosto­so­wa­ny. Ale Kari­na Oba­ra z pew­no­ścią świet­nie by sobie z takim zada­niem pora­dzi­ła. Jej mul­ti­dy­scy­pli­nar­ne doświad­cze­nie powo­du­je, że mistrzow­sko potra­fi ste­ro­wać napięciami/barwami ssa­ka, wie, gdzie przy­spie­szać lub opóź­niać akcję, jaka ma być tego czę­sto­tli­wość. Autor­ka Nie­bez­piecz­nych zabaw jest nie tyl­ko artyst­ką wizu­al­ną (obra­zy figu­ra­tyw­ne i – kon­tra­sto­wo – kon­cep­tu­al­ne), ale tak­że prozaiczką/eseistką (jakiś czas temu pisa­łem na temat jej książ­ki Jak odzy­skać duszę) i poet­ką. Może kie­dyś zde­cy­du­je się ogło­sić świa­tu zbiór swo­ich wier­szy. A już abso­lut­nie cie­ka­wą spra­wą jest, że autor­ka roz­po­czę­ła swo­ją malar­ską podróż nie­dłu­go po zakoń­cze­niu pra­cy nad Nie­bez­piecz­ny­mi zaba­wa­mi. Jej głów­na boha­ter­ka Iga była w książ­ce wła­śnie począt­ku­ją­cą artyst­ką. Mamy tu więc do czy­nie­nia z intry­gu­ją­cą ścież­ką pre­fi­gu­ra­tyw­ną. Wymy­ślo­na przez Kari­nę postać, „wpły­wa” następ­nie na autor­kę, swo­ją stwo­rzy­ciel­kę, któ­ra roz­po­czy­na iden­tycz­ne aktyw­no­ści, co ona w książ­ce. Cie­ka­wa sytu­acja, coś dla bada­czy „kul­tu­ry zagad­ko­wych dzie­ci”. Notę koń­czę kil­ko­ma linij­ka­mi z Nie­bez­piecz­nych zabaw. Książ­ka zawie­ra spo­ro tego typu psy­cho, waż­nych & uni­wer­sal­nych prze­my­śleń, bar­dzo dobrze wkom­po­no­wa­nych w sam opis akcji:

(…)

Prze­cież wymy­śla­my coś głów­nie po to, aby lepiej poczuć się sami ze sobą. Dobre kłam­stwo, w któ­re wie­rzy­my ze wzglę­du na jego atrak­cyj­ną kon­struk­cję, zapew­nia nam, nawet jeśli na krót­ko, kom­fort pano­wa­nia nad sytu­acją. Oto nasz umysł, uni­żo­ny słu­ga, wie­rzy, że przez chwi­lę, gdy kła­mie­my, jeste­śmy wyjąt­ko­wi, wci­ska­my innym kit na swój temat i ufa­my, że i oni połkną przy­nę­tę. Ich mil­cze­nie ma być dowo­dem, że wszyst­ko zagra­ło. Nie­ste­ty jest wręcz prze­ciw­nie. To pyta­nia dowo­dzą, że kłam­stwo dzia­ła, jak nale­ży. Brak pytań do kła­mią­ce­go czy­ni z nie­go żało­sne­go intry­gan­ta, któ­ry dba­jąc o wła­sną twarz, nie zda­je sobie spra­wy, że już na zawsze zosta­nie wspo­mnie­niem naj­do­tkliw­szej kom­pro­mi­ta­cji. Z agen­tu­ral­ną teraź­niej­szo­ścią raczej bym nie prze­sa­dza­ła, bio­rąc pod uwa­gę, że zwy­kle nie sta­no­wi ona prze­szkód w roz­pi­na­niu roz­por­ka.