09/11/20

Kartoteka 25: Debiuty (2)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Krzysztof Gryko, „Prześwietlanie”

[Godziny szczytu, Legnica 2002]

Na okładce tego debiutu znajdują się trzy blurby, jeden z nich napisany przez Bohdana Zadurę: „Nie myślałem, że jest w Puławach ktoś, kto pisze takie wiersze”. Bliskość między dwoma puławskimi poetami, których wiekowo różnią trzy dekady, odnajduję również (choć to temat na inną rozprawę) na poziomie uprawianej przez nich poetyki, a wiersz „Prześwietlanie” debiutanta mam ochotę czytać w kontekście tomu Prześwietlone zdjęcia (1990) starszego poety.

Prześwietlanie

Oddech był gdzieś między początkiem i końcem,
między sąsiednimi dźwiękami, jednym i drugim pocałunkiem,
jaki by on nie był. W ustach coś o lecie, polityce, kobietach.
Wschodzą samotnie, głowy państw, niedziele.

Oddech scala wers słoneczny z deszczowym,
oddech przewraca drzewa, wybija szyby,
przenosząc dziennik w inne miejsce
i czas, w którym poważnie starzeje się
jedno pokolenie rzeczy i rodzi się nowe.

Oddech był gwarancją najlepszego smrodu
i najgorszego życia. Tak samodzielny jak polaroid,
tak monotonny, że zasypiałem
i budziła mnie aria, i wstawałem do pracy
albo na śniadanie, w telewizji leciał mecz,
za oknem leciały wróble, układając swój klucz
na niewidzialnej pięciolinii dźwięków,
i wiatr się zrywał na flagi, długie włosy,
prześcieradła
chmur.
Trzeba więc było oddechu.

Oddech – nabierany kilkakrotnie w inicjalnych miejscach strof, ale też ujęty w klamrę wiersza jako jego pierwsze i ostatnie słowo – to główny motyw (bohater?) utworu. Być może Gryko mierzy się tu – co zresztą wydaje się naturalnym zmaganiem debiutanta – z tradycją wyznaczoną przez jednego z poetyckich Ojców, dla którego poezja była „walką o oddech”. To Różewiczowskie radykalne credo młody twórca rozpisuje po swojemu: w rejestrze znacznie bardziej lirycznym, prywatnym i muzycznym. Za sprawą obranej przez poetę perspektywy (którą – znowu za Różewiczem – można by nazwać „obserwacją naszej małej stabilizacji”) wiersz ten jest nie tyle rozpaczliwą walką o oddech, ile łapaniem oddechu (chwytaniem chwili?) w krótkim czasie „między początkiem a końcem”, w ludzkim życiu, które – uchwycone tu jak na polaroidzie – okazuje się monotonne jak stanie w korku samochodowym w „godzinach szczytu”, roztrwaniane na politykę, chodzenie do pracy, mecze w telewizorze itd.

W tej codziennej monotonii jedynym ocaleniem wydaje się ton – wyraźnie słyszalny w tej poezji ton muzyczny, ton, który scala przypadkowe i bezsensowne chwile w rozbudzającą podmiot arię, w ptasi „klucz/ na niewidzialnej pięciolinii dźwięków”. Krzysztof Gryko, jak wiemy po upływie „czasu, w którym poważnie starzeje się/ jedno pokolenie rzeczy i rodzi się nowe” (czyli po niemal dwóch dekadach od 2002 roku), podąży za tym muzycznym tonem – napisze kilka tomów poetyckich, ale przede wszystkim poświęci się muzyce i muzykoterapii (jak czytam na jego stronie, stanie się „powiernikiem gitary flamenco, bouzouki i wiolonczeli”). Oddech scalający sąsiadujące dźwięki, „wers słoneczny z deszczowym” – to jedna z definicji poezji, którą biorę ze sobą w dalszą drogę po debiutanckich tomikach Biura Literackiego.


Tobiasz Melanowski, „[Widziałam dzisiaj Wojaczka]”

[Wycieczki krajoznawcze, Legnica 2002]

Dalsza droga – kolejna poetycka „wycieczka krajoznawcza” – to debiutancki tom Tobiasza Melanowskiego, który podczas festiwalu w Legnicy w 2002 roku swoje spotkanie autorskie miał właśnie z Krzysztofem Gryko. O ile w przypadku poprzedniego poety przywołałam (w stopniu mało zobowiązującym) nazwiska Zadury i Różewicza, o tyle patronami Melanowskiego – których sam autor wskazuje z imienia i nazwiska – są Sosnowski i Wojaczek (właśnie w takiej – opartej na ważności, nie chronologii – kolejności). Ale zaraz, zaraz – Wojaczek? Czy na pewno? Sosnowski – to wiadomo: bo i w poetyce, i w tematyce, i w swoistej językowej oniryczności Melanowskiego wyraźnie widać to zadłużenie (oraz zadurzenie – sic! – bo odwołania do Zadury również się tu zdarzają), ale Wojaczek? No to spójrzmy:

[Widziałam dzisiaj Wojaczka]

Widziałam dzisiaj Wojaczka,
jak stał na przystanku i czekał na autobus.
Czytał książkę – pewnie poezję.

Ja, osobiście, nie chadzam do kościoła.
Bywam, za to, na różnych wieczorkach poetyckich.
Bo ja lubię poezję,
tylko za bardzo to jej nie rozumiem.

A w ogóle to ładnie ma ten Wojaczek
na imię: Krzysiu, prawda, że słodko?

Byłam na festiwalu Biura Literackiego w 2002 roku i dobrze pamiętam ten symulakryczny, liczny w sobowtóry i w „sobie-wtórowanie” klimat, narzucany przecież nie tylko przez ówczesne zaczadzenie humanistycznej młodzieży postmodernizmem czy hipnotyzujące „sny w języku” Sosnowskiego. Pamiętam siedzących w legnickiej knajpie na rynku „poetów ze Śląska”, wśród których na pewno był pochodzący z Mikołowa debiutant Melanowski, i pamiętam te rzucane w stronę Krzyśka Siwczyka (trzy lata po premierze filmu Lecha Majewskiego) insajderskie żarciki: „o, patrzcie, idzie Wojaczek”.

Symulakryczny i insajderski – ale też typowy dla ówczesnego „sobie-wtórującego” środowiska literackiego – jest również wybrany przeze mnie wiersz. Oto młody poeta (bardzo młody, bo nie ma wówczas jeszcze dwudziestu lat), namaszczony (rozpieszczony) przez starszych i młodszych kolegów po piórze, pisze wiersz o jednym z tychże kolegów, a pisze tak, jak opowiada się anegdotę przy piwie na legnickim rynku. Jest cień wielkiego Wojaczka, jest gromki i gromadny chichot z głupawej dzierlatki, jest piątka przybita z chłopakami, na zdrowie, na zdrowie!

Czy jednak na pewno na zdrowie? Kiedy czytam debiut Melanowskiego, myślę o tym, dlaczego jego „wycieczka krajoznawcza” w poezję skończyła się na tym pierwszym, niesłychanie głośnym i chwalonym wówczas, wypadzie. Nie można temu tomowi odmówić siły, błyskotliwości, „rzetelności i spójności poetyckiej propozycji” (jak słusznie pisała w blurbie Marta Podgórnik) czy wreszcie „koncertowego” zagrania (o którym z kolei wspomina na okładce Wojaczek – o, sorry – Krzysztof Siwczyk). A jednak – poeta pojawił się w 2002 roku w wielkim stylu… i zniknął. Nie chcę dociekać, dlaczego tak się stało – czy złożyły się na to okoliczności życiowe, czy może po prostu Melanowski wszystko, co miał w poezji do powiedzenia, wyraził – niezwykle donośnie – w pierwszym tomiku. Jednak jako redaktorka, która towarzyszy dzisiaj młodym poetkom i poetom w pracy nad ich debiutanckimi książkami, nie mogę nie zadać pytania o to, w którym miejscu towarzyskie podłoże poezji (te wszystkie mrugnięcia okiem dla znawców i znajomków, te wzajemne poklepywania po plecach i chóralne głaski, „prawda, że słodko?”) przestaje być fundamentem wspierającym twórczość debiutantów, a staje się terenem grząskim i niebezpiecznym – jak ruchome piaski, zwietrzelina w osuwisku, wciągające bagnisko…