30/11/20

Kartoteka 25: Debiuty (3)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Dagmara Sumara, Ostatni dancing
[Dancing, Wrocław 2005]

Kolejna biurowa debiutantka – Dagmara Sumara – podobnie jak Tobiasz Melanowski pojawiła się z niezwykle silną pierwszą książką, a potem zamilkła. Również w jej przypadku nie chcę snuć domysłów, dlaczego tak się stało, wolę raczej zwrócić uwagę na niesłychanie silne – i paradoksalne u osoby dopiero zaczynającej swój „romans z poezją” – poczucie schyłku, które przenika cały tom Sumary, w tym wybrany przeze mnie wiersz.

Ostatni dancing

Historia jak z lokalu: dziewczyna kładzie się na ladzie.
Barman kładzie się na dziewczynie wzrokiem.
Ona lubi wzrok. Lubi
lokale. Myśli że lada moment
poproszą ją o rękę. Albo chociaż na drinka.
Potańczyć do disco.

Ona zostaje tam, aż dopali się światło – najpierw na ulicy,
potem na sali, w Klubowym. Znajduje
najmniejsze światła – w oku, pieniążku, pierścionku.
Na końcu w oku pierścionka. Opuszcza
nadzieje taksówką –

Kładę się na łóżku. Bez nikogo. Bez siebie kładę się
na łóżku. Odczekuję tę ważną minutę
między dniem i nocą. Śpię teraz. Poza tym cisza.
Jak zwykle łóżko w pokoju. Pokój w bloku.
Blok w wielkim mieście.

Wielkie miasto w małym kraju. Mały kraj hoduje
takie dziewczyny. Barmanów. Taksówki.
Rano znowu otworzą dla nas lokale. Teraz cisza.
Pomyślałam, że wszystko kończy się na mnie
i skończyłam się.

„Ostatni dancing” Sumary mógłby zostać namalowany przez Edwarda Hoppera czy wmontowany w sekwencję z filmu Elii Kazana. Można by młodej (wówczas dwudziestoletniej) poetce „dopisywać” patronaty (Świetlicki) albo matronaty (Podgórnik). Czy jednak nie warto posłuchać wezwania podmiotki z puenty wiersza – i pomyśleć, że wszystko „kończy się na niej”, a każdy inny kontekst, w który chcemy ją (podmiotkę, autorkę) wpisywać, jest zbędnym dodatkiem lub nawet naruszeniem jej intymnych granic (jak w sugestywnym wersie: „Barman kładzie się na dziewczynie wzrokiem”)?

Zanim jednak wiersz dochodzi do puenty (o czym za chwilę), piosenkowo-narracyjny tok utworu Sumary najpierw przykuwa czytelniczą uwagę do dziewczyny grającej w „lokalowe gierki” (dość nieumiejętnie, choć przecież to lubi), później zawęża spojrzenie do „oka, pieniążka, pierścionka”, taksówki, a w końcu łóżka, w którym bohaterka (wbrew nadziei) leży samotnie, a wreszcie – w ostatniej strofie – historia zostaje rozszerzona aż do wymiaru uniwersalnego – „małego kraju, który hoduje takie dziewczyny. Barmanów. Taksówki”. Dopiero ostatnie trzy wersy przynoszą zmianę perspektywy osobowej. O dziewczynie nie mówi się już „ona” – „ona” staje się najpierw „my” („Rano znowu otworzą dla nas lokale”), a potem „ja”. Kamera kieruje się na moją twarz. „I skończyłam się”. Cięcie.

Nie wiem, na ile straceńczy ton wierszy Sumary wiązał się z przeczuciem, że jej poetycki Dancing okaże się „ostatnim” (przynajmniej na razie, nie można przecież wykluczać, że poetka wróci kiedyś z drugim tomem). Wczytuję się w te debiutanckie wiersze i uderza mnie, jak bardzo po 15 latach są aktualne, jak wielką mają dzisiaj moc, jak wcale się nie postarzały. O sile „Ostatniego dancingu” może świadczyć chociażby piosenka punkowo-folkowego zespołu Pochwalone (z płyty Czarny war, 2013), gdzie fragment wiersza Sumary został połączony z tekstem ludowym, co rozszerza feministyczną wymowę tej historii na jeszcze inne dziewczyny „hodowane” – i „kończące się” – w naszym „małym kraju”. Sporo jest tych dziewczyn również wśród poetek. Wystarczy otworzyć antologię Solistki z 2009 roku, żeby – obok Dagmary Sumary czy równie wyrazistej ówczesnej debiutantki Magdy Grundwald (autorki Ajajaj…! z 2006 roku) – znaleźć kilka nazwisk znakomitych poetek, które w pierwszej dekadzie XX wieku zabrzmiały szczególnie mocno, a później zamilkły. Dlaczego? Nie wiem. „Teraz cisza”.


Adam Zdrodowski, No bo ja piszę
[Przygody, etc., Wrocław 2005]

 W 2005 roku w Biurze Literackim – stacjonującym już we Wrocławiu – prócz Dancingu miały premierę także Przygody, etc.Adama Zdrodowskiego. Wystarczy spojrzeć na skrzydełko książki z oryginalnym cytatem z Ashbery’ego, a potem wczytać się w dowolne wiersze, by przekonać się, że mamy do czynienia z kimś należącym do grona najbardziej wówczas promowanych przez wydawnictwo „poetów-tłumaczy”, obowiązkowo poruszających się w kręgu języka angielskiego i w okolicach „Literatury na Świecie”. Zdrodowski nie ukrywa, że jego własna poezja rodzi się na styku prywatnego doświadczenia i tego, co wyczytał u przekładanych przez siebie Amerykanów, ale też na przykład u „OuLiPowców” (o czym świadczy choćby wiersz „Ford Queneau 2003”). Tomik Zdrodowskiego skrzy się od eksperymentalnych fajerwerków formy, hipnotyzuje ekwilibrystyką uprawianą pomiędzy polszczyzną i angielszczyzną, żongluje erudycyjnymi skojarzeniami, którym czytelniczka – nastawiona na ciut inne lekturowe „przygody” – z trudem potrafi sprostać. I nagle na stronie 32 pojawia się prosty, dowcipny, pozwalający wziąć swobodny oddech wiersz, który już w tytule ma w sobie coś z beztroskiej dziecięcej przekory:

No bo ja piszę

Kiedy miałem pięć lat zobaczyłem przyrodzenie taty
i bardzo się przestraszyłem
Dlatego piszę
Kiedy miałem sześć lat kombajn obciął mi nogi
Dlatego piszę
Kiedy miałem siedem lat wujek zagroził mi kastracją
jeśli będę go dalej podglądał pod prysznicem
Przestraszyłem się i dlatego piszę
Kiedy miałem osiem lat przekonałem się
że nie rzucał słów na wiatr
Dlatego piszę
Kiedy miałem piętnaście lat dowiedziałem się że piersi
odsyłają do pośladków i vice versa
Nie wiedziałem gdzie zacząć
Dlatego piszę
Widziałem jak tata klepał babcię po pupie
a potem powiesił się w piwnicy
Dlatego piszę
Widziałem jak mama chciała powiesić się na strychu
ale puścił sznur
Dlatego piszę
Widziałem jak ojczym wystawił moją siostrzyczkę przez okno
i trzymał ją za nóżkę przez pięć minut
Dlatego piszę
Piszę bo
byłem okularnikiem
Piszę bo
nie pozwalali mi pisać
lewą ręką
Piszę bo
dziobały mnie kruki i wrony
Piszę bo
pewien bezdomny zagroził mi
że nie zdam jeśli mu nie dam
Piszę bo
powiedziała mi „co się gapisz, kujonie?”
Piszę bo
na katechezie siostrze spadły reformy
a księdzu kiedy to usłyszał opadła szczęka

Wiersz-koncept, poetycki „samograj”, autotematyczna zabawka bliska „ćwiczeniom stylistycznym”, którym tak chętnie oddają się późne wnuki Queneau, chociażby sam Zdrodowski. A jednak odnajduję w tym tekście coś, czego na próżno szukam w innych utworach z tego tomu. Wyrzucane na kartkę randomowe wersy wreszcie nie są frazami, do których musiałabym szukać przekładów czy przypisów, ani tropami, wobec których czułabym się nieco stropiona. Wprawdzie nadal są to strzępy „cudzych słów” i próżno w nich szukać autentycznej, doświadczonej przez podmiot historii, wprawdzie wiem, że te quasi-definicje pisania mnożą się tu tylko po to, by się nawzajem neutralizować czy ośmieszać, a wreszcie – mimo poczucia, że ten konceptualny mechanizm działa jakby trochę zbyt automatycznie i prosto, to jednak czuję się do tego wiersza „zaproszona” o wiele serdeczniej niż do innych poetyckich Przygód, etc. Zdrodowskiego. Tak jakby w tym utworze zadziałała – lepiej niż gdzie indziej – reguła dialogu, w którym odpowiedzią na autorskie „No bo ja piszę” jest czytelnicze „No bo ja czytam”. Bywa, że w tym dialogu opadają reformy. Bywa, że tylko szczęka.