08/02/21

Kartoteka 25: Debiuty (6)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Agniesz­ka Mira­hi­na, Radio­wid­mo, Wro­cław 2009
(wiersz: „Głód”)

Kie­dy w 2016 roku ukła­da­ły­śmy wraz z Beatą Gulą i Syl­wią Głu­szak anto­lo­gię War­ko­cza­mi, wier­sze Agniesz­ki Mira­hi­ny – obok utwo­rów Kami­li Janiak – poka­za­ły nam, jaką siłę ma rewo­lu­cyj­ny poten­cjał poezji kobiet. Pamię­tam jed­nak nie­zwy­kłą moc inter­wen­cyj­nej poezji Agniesz­ki już z roku jej debiu­tu (2009), kie­dy to wier­sze z Radio­wid­ma weszły do pierw­szej w Pol­sce anto­lo­gii poezji kobiet – Solist­ki. Śle­dzę pisa­nie Mira­hi­ny od tego cza­su, cze­kam na kolej­ne jej odważ­ne i bez­kom­pro­mi­so­we książ­ki – i nigdy się nie roz­cza­ro­wa­łam, bo zawsze ude­rza­ją z rów­ną mocą (nie­mal jak wal­czą­cy ze sobą męż­czyź­ni na okład­ce jej tomu Do roz­pu­ku).

Skąd bie­rze się siła tej poezji? Czę­ścio­wą odpo­wiedź przy­no­si pierw­szy wers wybra­ne­go prze­ze mnie utwo­ru:

Głód

muszę być sza­lo­na nie­sio­na akcen­tem obce­go języ­ka

na uli­cach oslo czy nowe­go jor­ku na języ­kach wszyst­kich
na wszyst­kich jego roz­wi­nię­ciach i krzy­żów­kach

muszę być sza­lo­na i głod­na nie­sio­na akcen­tem uli­cy

któ­ra mla­ska gło­śno i w mla­ska­niu ginie
cały hałas i gwa­ra samo­cho­dów

Sza­leń­stwo i głód – w poezji wła­ści­wie nie trze­ba nic wię­cej. Agniesz­ka Mira­hi­na świet­nie o tym wie i jest tym dwóm przy­ka­za­niom rady­kal­nie wier­na. To poet­ka nie­uczest­ni­czą­ca w ukła­dach, nie­ła­szą­ca się do zacnych gre­miów juror­skich, nie­wpi­su­ją­ca się w gład­kie zaszu­flad­ko­wa­nia. Z tomu na tom jest nie­sio­na i gna­na, co ujaw­nia się w poszar­pa­nej, per­se­we­ra­cyj­nej, zwich­nię­tej for­mie jej tek­stów. Nigdy nie daje się oswo­ić, udo­mo­wić ani zako­twi­czyć – nie tyl­ko od lat jest rzu­ca­na po róż­nych zakąt­kach świa­ta, ale też prze­sy­ła nam języ­ko­we rela­cje z obcy­mi akcen­ta­mi w książ­kach poetyc­kich. Przez swój brak zako­rze­nie­nia w lite­rac­kich hie­rar­chiach i modach Mira­hi­na nie­kie­dy zni­ka na lata z pola gry lite­rac­kiej, a potem wyła­nia się i roz­bły­ska jak kome­ta. Cze­kam na kolej­ny roz­błysk jej sza­lo­ne­go talen­tu, na wizyj­ne zapi­sy podob­ne do tych z Wid­mo­we­go refre­nu, na prze­dziw­ną pieśń spla­ta­ją­cą w sobie wie­lo­ję­zycz­ne gło­sy zebra­ne z ulic, baza­rów, dale­ko­wschod­nich czy afry­kań­skich osad, ale też z kart ksią­żek, któ­re Mira­hi­nę pory­wa­ją do jej języ­ko­wej wędrów­ki. Jeśli głos Rim­bau­da odzy­wa się jesz­cze w dzi­siej­szej poezji pol­skiej, to naj­wy­raź­niej sły­szę go wła­śnie w tomach Agniesz­ki. Niech śle nam ze swo­ich pustyń kolej­ne „ilu­mi­na­cje” – na co cze­kam: sza­lo­na i głod­na.


Prze­my­sław Wit­kow­ski, Pre­pa­ra­ty, Wro­cław 2010
(wiersz: „pie­lę­gna­cja, tre­su­ra”)

Przy oka­zji pisa­nia o Agniesz­ce Mira­hi­nie wspo­mnia­łam o rewo­lu­cyj­nym poten­cjal­nie poezji. Do rewo­lu­cyj­ne­go poten­cja­łu zapew­ne chęt­nie zgło­sił­by akces rów­nież boha­ter kolej­ne­go frag­men­tu mojej opo­wie­ści – Prze­my­sław Wit­kow­ski: dzien­ni­karz, publi­cy­sta, lewi­co­wy akty­wi­sta, spe­cja­li­sta (jak czy­tam w Wiki­pe­dii) „od ruchów i grup rady­kal­nych”, autor dwóch tomów poetyc­kich: Pre­pa­ra­ty oraz Taniec i Akwi­zy­cja, wykła­dow­ca aka­de­mic­ki. Akces akce­sem, rewo­lu­cja rewo­lu­cją, a prze­cież debiu­tanc­ki tom Wit­kow­skie­go ani w per­spek­ty­wie roku 2010, ani deka­dę póź­niej wca­le nie wyglą­da na rady­kal­ny czy buń­czucz­ny. Prze­ciw­nie – prze­bi­ja w nim ton zner­wi­co­wa­ne­go chło­pa­ka, któ­ry wpraw­dzie już pod­czy­tu­je Mark­sa i cza­sem „w mod­nych klu­bach” dołą­cza do kole­gów, by z nimi uda­wać „smut­nych rewo­lu­cjo­ni­stów”, ale z wła­snych wier­szy jesz­cze nie zdą­żył wyrzu­cić ani nostal­gicz­nych zdjęć, ani dro­gich ser­cu sta­ro­dru­ków, ani zaku­rzo­nych pre­pa­ra­tów, ani tym bar­dziej sepio­wych (hone­to­wych?) klisz poetyc­kich. Ten chło­pak zda­je sobie zresz­tą spra­wę z wła­snych tra­dy­cyj­nych „zadłu­żeń”, sko­ro pisze:

pie­lę­gna­cja, tre­su­ra

krót­kie roz­mo­wy i rwa­ne zapi­ski,
bo wchła­nia się nie­chcą­cy, ner­wo­wo
pro­wa­dzi się dzien­nik.

moż­na wyrzu­cić z domu sta­ro­dru­ki, zdję­cia,
bo oni słu­cha­li radia, kon­stru­owa­li maszy­ny,
a nam wycho­dzą same zadra­pa­nia i drza­zgi.

już wszyst­ko zapi­sa­no, na wstąż­kach z papie­ru,
sztan­da­rach z bibuł­ki. zdję­li nam smycz
ci star­cy z sepii i otwo­rzy­li furt­ki.

i mamy suche oczy i zaci­śnię­te usta.
zgu­bio­ne klu­cze i puste port­mo­net­ki.

jak gdy­by nigdy nic bie­gnie­my szu­kać kości.
kto sku­si, dosta­nie ser­ce zwie­rzę­ce.

Nie, nie ma w tym wier­szu rewo­lu­cyj­nej mocy, ale być może jest jej prze­czu­cie. I pra­gnie­nie: wyrzu­ce­nia świst­ków, któ­re już nie opi­su­ją rze­czy­wi­sto­ści, wyj­ścia z zatę­chłych labo­ra­to­riów mowy, zerwa­nia ze smy­czy trzy­ma­nej przez „sepio­wych star­ców”. Jest w tym obra­zie psów bie­gną­cych za kością pew­na zapo­wiedź zmian – prze­cież nie­je­den i nie­jed­na z nas w kolej­nej deka­dzie „sku­si (się)” i odnaj­dzie w sobie, głę­bo­ko po lewej stro­nie, eko­po­etyc­kie, zaan­ga­żo­wa­ne „ser­ce zwie­rzę­ce”. I będzie tak, jak pisał Wit­kow­ski w przy­wo­ła­nym prze­ze mnie alu­zyj­nie wier­szu z debiu­tu („w mod­nych klu­bach uda­je­my smut­nych rewo­lu­cjo­ni­stów”), gdzie dość iro­nicz­nie nakre­ślił obraz przy­szłej (lub po pro­stu ówcze­snej) „kana­po­le­wi­cy” znad sojo­wej lat­te:

(…) powiesz marks, sły­szysz kurz, więc oto plan: naród papie­ru,
a ja mam zapał­ki – pro­stą gra­ma­ty­kę w ustach i eko­no­mię
miej­skich prze­pa­ści. ostrzę się i koń­czy się czas na tar­czy,

więc pora zaczy­nać – wią­że się tłuszcz, zawią­zu­je się akcja,
codzien­nie ostry kry­zys w rzą­dzie i cha­os w żołąd­ku,
nume­ro­wa­ne stro­ny na fini­szu i bane­ry gasną.

Bane­ry gasną w 2020 i roz­bły­ska­ją na począt­ku 2021. Cie­ka­wa jestem, jak dzi­siej­si ner­wo­wi chłop­cy i dziew­czy­ny od Mark­sa czy­ta­ją Pre­pa­ra­ty Wit­kow­skie­go – czy jego „pro­sta gra­ma­ty­ka w ustach” jest im jesz­cze zapał­ką?