07/03/23

Kumite

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Zbie­gi oko­licz­no­ści… Plan­sza jest jed­nak dość prze­wi­dy­wal­na. Mistycz­na, ale zara­zem posia­da­ją­ca okre­ślo­ne warian­ty, peł­na zro­zu­mia­łych (po cza­sie) oso­bli­wo­ści. Tro­chę jak z kwan­ta­mi, wca­le nie są tak potwor­ne & tajem­ni­cze i w dodat­ku na amen skłó­co­ne ze sprze­daw­cą fig/pomidorów. Życie nie jest prze­cież czymś do koń­ca zagad­ko­wym. Każ­de­go moż­na prze­ku­pić, oszu­kać, a nawet (wer­sja osta­tecz­na) na swój spo­sób pokochać/ujarzmić. Mate­ria oży­wio­na ma podob­nie głup­ko­wa­ty uśmiech jak jej mar­twa, kamien­na wer­sja… Po publi­ka­cji w Min­ne­apo­lis (USA) książ­ki ase­mic wri­ting, Shan­ty Town, stwier­dzi­łem, że jestem na dobrym tro­pie, że moje wie­lo­let­nie eks­pe­ry­men­ty kali­gra­ficz­ne zaczy­na­ją w koń­cu przy­no­sić satys­fak­cję sąsia­dom, któ­rzy nigdy ich nie oglą­da­li. War­to było zaba­wić się w klasz­tor­ne, her­me­tycz­ne kli­ma­ty, (po)próbować nie­moż­li­we­go. W mię­dzy­cza­sie zacho­ro­wa­łem, chwy­ci­ły mnie pro­ble­my neu­ro­pa­tycz­ne. Zro­bio­no mi w Kopen­ha­dze rezo­nans magne­tycz­ny. I potem w innym szpi­ta­lu, na oddzia­le chi­rur­gicz­nym, wspa­nia­ła, cha­ry­zma­tycz­na pani dok­tor, pod­czas kon­sul­ta­cji, ogło­sze­nia wyni­ku badań, zapy­ta­ła mnie szcze­rze: „Gre­gor, czy ty w mło­do­ści nie pra­co­wa­łeś przy­pad­kiem w kopal­ni węgla albo przy innym prze­ła­dun­ku kamien­nych, stu­ki­lo­gra­mo­wych arbu­zów? Masz zupeł­nie zje­cha­ny krę­go­słup. Musia­łeś w tej Pol­sce być chy­ba prze­gra­nym tra­ga­rzem…” Więc tego typu nawij­ka naszej pięk­nej dok­tor­ki. I wte­dy nastą­pi­ła bły­ska­wicz­na ana­li­za sytu­acyj­na. Od 6. roku życia tre­no­wa­łem naj­pierw judo, a potem kara­te kyoku­shin. Nie­zli­czo­na ilość ude­rzeń, padów (niby, po cza­sie, per­fek­cyj­nie opa­no­wa­nych), kon­tu­zji etc. Było pięk­nie i kosmicz­nie… Hitot­su, ware ware wa, sho­gai no shu­gyo o kara­te no michi ni tsu­ji, Kyoku­shin no michi o mat-to suru koto. Ale jed­nak na tzw. sta­rość oka­za­ło się, że jestem odmia­ną spor­to­we­go, nie­źle scho­ro­wa­ne­go wete­ra­na. Pozna­li­śmy praw­dę i oka­za­ła się ona bole­sna itd. A prze­cież zaczą­łem tre­no­wać dla zdro­wia, byłem cią­gle wątłym dziec­kiem i sport bar­dzo mnie fizycz­nie & men­tal­nie wzmoc­nił, czy miał wzmac­niać, takie było przy­naj­mniej wyj­ścio­we zało­że­nie. Nie cho­dzi­ło o to, żeby wyglą­dać jak Dolph Lund­gren, jedy­nie o lep­szą, bar­dziej nor­mal­ną kon­dy­cję sys­te­mu. Nie wie­dzia­łem jed­nak, że kości, wewnętrz­na kon­struk­cja, tak od tego ucier­pią. Roman­tycz­ne koshi-waza, rzu­ty bio­dro­we, odpo­wied­nio mnie nad­uży­ły. Mimo to nadal twier­dzę, że jū yoku gō wo seisu – „ela­stycz­ność dobrze kon­tro­lu­je sztyw­ność”. W Kodo­ka­nie, naj­star­szym insty­tu­cie judo na świe­cie (dla zain­te­re­so­wa­nych poda­ję adres: 1–16-30 Kasu­ga, Bun­kyo-ku, Tokio), codzien­nie widy­wa­łem uśmiech­nię­tych, szczę­śli­wych sta­rusz­ków, któ­rzy zaraz po warsz­ta­tach kali­gra­ficz­nych, odwiecz­nej, świę­tej pra­cy przy zwo­jach czer­pa­ne­go papie­ru i pojem­ni­ków z tuszem, wcho­dzi­li roz­luź­nie­ni na maty tata­mi i per­fek­cyj­nie bawi­li się w shi­me-waza, tech­ni­ki duszeń… Inna spra­wa i nie ma po co tego ukry­wać, że po zakoń­cze­niu tzw. wschod­nich aktyw­no­ści za bar­dzo poje­cha­łem wiel­kim autem. Oce­any wia­do­mych środ­ków i alko­ho­li sku­tecz­nie prze­fil­tro­wa­ły narzą­dy. I to tak­że musia­ło mieć olbrzy­mi wpływ na kon­dy­cję. „Prze­ży­łem, ale co to za życie” – jak mawia­ło się na Dol­nym Moko­to­wie… I teraz powrót do miej­sca począt­ku. Jesz­cze zanim pozna­łem wyni­ki rezo­nan­su magne­tycz­ne­go, roz­po­czą­łem pra­cę nad cyklem prac ase­mic wri­ting, któ­re­mu nada­łem mu tytuł KUMITE. Poszcze­gól­ne sekwen­cje mia­ły numer­ki, KUMITE 1–2‑3… itd. Kyoku­shin jest odmia­ną spor­tu peł­no­kon­tak­to­we­go, a kumi­te ozna­cza wal­kę spor­to­wą. Pomy­śla­łem, że moje pra­ce wizu­al­ne z tej serii, wyko­ny­wa­ne ulu­bio­ny­mi prze­ze mnie kolo­ra­mi, czar­nym i czer­wo­nym tuszem, też są jakąś odmia­ną wal­ki. Wewnętrz­nej, zewnętrz­nej (czy­tel­ność), itd. Ta defi­ni­cja wyda­wa­ła mi się pojem­na. Cho­dzi­ło o pró­bę wypo­wie­dzi (rysunku/wiersza wizu­al­ne­go) mini­ma­li­stycz­ne­go, mimo poku­sy roz­cią­gnięć i zagęsz­czeń znaku/kreski. To pra­ca men­tal­na, reli­gij­na w pew­nym sen­sie. Wal­ka! Z jed­nej stro­ny wol­ność i chęć wyrzu­ce­nia z sie­bie wszyst­kich moż­li­wych prze­my­śleń, idei, uczuć, et cete­ra. Spon­ta­nicz­ność, żad­nych ogra­ni­czeń, tech­nicz­nych wzmoc­nień. A z dru­giej marze­nie, żeby było to jed­nak zdy­scy­pli­no­wa­ne, (nie)czytelne, bli­żej mnie, czy­li cze­goś (obiek­tu) mało moż­li­we­go do zde­fi­nio­wa­nia. Kali­gra­ficz­ny notes powo­li się zapeł­niał. Szyb­ko stwier­dzi­łem, że reje­stry nie były cał­ko­wi­cie bez­zna­cze­nio­we. Nie poszły w stro­nę psy­cho, halu­cy­no­gen­ną, z jaką mamy do czy­nie­nia w przy­pad­ku wie­lu twór­ców obec­ne­go, digi­tal­ne­go ase­mic. Mogą powo­do­wać wschod­nie aso­cja­cje, ale nigdy nie była to z mojej stro­ny siło­wa, celo­wa informacja/deformacja. Osta­tecz­nie powsta­ły na wyspie duń­skiej, Ama­ger, w połu­dnio­wej czę­ści Kopen­ha­gi. Zna­ki są wyraź­nie euro­pej­skie, nie zmie­ni­łem tu moje­go cha­rak­te­ru pisma. Czer­wo­ny kolor zasta­no­wił jed­ną z moich zna­jo­mych, artyst­kę wizu­al­ną. Słusz­nie zasu­ge­ro­wa­ła ew. sym­bol cier­pie­nia. Ale było­by to chy­ba jed­nak zbyt oczy­wi­ste. Krew etc. Czar­ny i czer­wo­ny tusz mia­łem zawsze pod ręką, podob­nie jak akry­le, nie wyobra­żam sobie, żeby to zosta­ło wyko­na­ne np. w połą­cze­niu żół­ci z zie­le­nią. Jasne, że taka prze­dziw­na sytu­acja, kolory–stan zdrowia–estetyka… Mam rów­nież dystans do pomy­słu bycia medium. Fil­tro­wa­nia czą­stek nada­wa­nych z jakiejś wspól­nej nam wszyst­kim, bli­żej nie­okre­ślo­nej & tajem­ni­czej cen­tra­li. Może tyl­ko na zasa­dzie ogra­ni­czeń naszych recep­to­rów. Są z regu­ły iden­tycz­ne. Koloru/refleksu słoń­ca nie da się nigdy prze­sko­czyć (nawet w przy­ciem­nio­nych szkieł­kach). Jeśli ktoś odnaj­dzie w tych pra­cach wła­sne sta­ny i bez­sta­ny, ozna­czać to będzie, że rejestr speł­nił swo­je zada­nie i prze­kro­czył gra­ni­cę wewnętrz­nej szu­flan­dii. Wte­dy kom­pli­ka­cja, ew. nie­czy­tel­ność tych prac, sta­nie się fak­tycz­nie (jedy­nie) pozor­ną. Albo zyska ran­gę nie­czy­tel­no­ści pomoc­nej w zro­zu­mie­niu… etc. Swe­go cza­su wystę­po­wa­łem dość czę­sto z awan­gar­dą jaz­zu impro­wi­zo­wa­ne­go. Każ­da akcja, per­for­man­ce były odmien­ne, na tym pole­ga­ła ich wyjąt­ko­wość i tego też ocze­ki­wa­ła publicz­ność. A jed­nak, mimo całej tej fre­esty­lo­wej otocz­ki, wszyst­ko było pod pew­ne­go typu kon­tro­lą. Pole­ga­ła ona na psy­chicz­nych pre­dys­po­zy­cjach, moż­li­wo­ściach (tech­nicz­nych i psy­chicz­nych) arty­stów. Dźwię­ki sta­wa­ły się prze­wi­dy­wal­ne. Tro­chę jak z bada­nia­mi nad meska­li­ną, z podzia­łem na prze­róż­ne stre­fy cywilizacyjne/kulturowe. Szyb­ko zna­le­zio­no, skla­sy­fi­ko­wa­no bar­dzo podob­ne do sie­bie reak­cje, czy­li cha­rak­te­ry­stycz­ne, popu­lar­ne odlo­ty. I ta sama regu­lar­ność doty­czy­ła też wizji, zacho­wań rzad­kich, tzw. oso­bli­wo­ści. Czas ogra­ni­cza dokład­ne pozna­nie, ana­li­zę tote­mu. Wyda­je nam się, że już zro­zu­mie­li­śmy ich zna­cze­nie (kła­nia­ją się Tote­mizm i słyn­na Myśl nie­oswo­jo­na), gdy w prze­strze­ni poja­wia­ją się totemy/obiekty kom­plet­nie inne, nie­ko­niecz­nie tyl­ko zmo­dy­fi­ko­wa­ne. I wte­dy ponow­nie mamy do czy­nie­nia z obsza­rem nie­tknię­tym, nową bia­łą pla­mą na mapie naszych docie­kań. KUMITE to z pew­no­ścią pocz­tów­ka z okre­ślo­nych dni, sytu­acji i psy­chicz­nych sce­ne­rii. Zosta­ły zare­je­stro­wa­ne, za każ­dym razem były nie­co inne, spo­koj­ne lub bar­dziej roze­dr­ga­ne. Podob­nie jak w przy­pad­ku poezji (wizu­al­nej czy tej kla­sycz­nej), osią­gnię­cie wła­sne­go sty­lu, wypra­co­wa­nie osob­nej kre­ski trwa (nie­kie­dy) dłu­gie lata. Nie poma­ga­ją tu wca­le nowe tech­no­lo­gie i moż­li­wość digi­tal­ne­go, szyb­kie­go kola­żu, mani­pu­la­cja płaszczyznami/kolorem. Więc pra­ca i jesz­cze raz pra­ca… Dobrze było­by zazna­jo­mić się tak­że ze źró­dła­mi. Zasta­no­wić, skąd brał inspi­ra­cję np. Hen­ri Michaux (dzia­łal­ność wschod­nich, sta­ro­żyt­nych mistrzów kali­gra­fii), czy bar­dziej już może współ­cze­śnie, zaob­ser­wo­wać, jakie zna­cze­nie dla aktyw­no­ści Brio­na Gysi­na mia­ła sztu­ka takich arty­stów jak choć­by Cy Twom­bly. Twom­bly był­by tu zawsze istot­nym punk­tem odnie­sie­nia. Na pew­no pomoc­na jest orien­ta­cja w dzia­łal­no­ści Micha­ela Jacob­so­na (USA), b. waż­ny jest z pew­no­ścią Tim Gaze (Austra­lia). Dużo inte­re­su­ją­ce­go mate­ria­łu moż­na odna­leźć w pismach sie­cio­wych czy towa­rzy­szą­cych im blo­gach. Jest to tyl­ko pozor­na dżun­gla, po jakimś cza­sie nawigacja/orientacja sta­je się dużo łatwiej­sza. Na Sta­rym Kon­ty­nen­cie bar­dzo pro­gre­syw­ne rze­czy dzie­ją się np. we Wło­szech. Pole­cam pismo „Utsan­ga”, tutaj link do ich ostat­nie­go nume­ru z moimi pra­ca­mi, war­to czy­tać & oglą­dać wyda­nia archi­wal­ne (dużo tam poezji kon­kret­nej, wizu­al­nej, ase­mic wri­ting, tek­sty i wywia­dy, rów­nież po angiel­sku): https://www.utsanga.it/wroblewski-asemic-poetry-ambient/ Bar­dzo dobrym miej­scem (ponow­nie Wło­chy) jest „slow­for­ward”, reda­go­wa­ny przez zasłu­żo­ne­go dla eks­pe­ry­men­tal­nej sztuki/literatury Mar­co Gio­ve­na­le: https://slowforward.net/ Jest to opty­mal­ny, nie­zmier­nie pomoc­ny adres nawi­ga­cyj­ny. Poda­wa­ne są tam lin­ki, info, dot. róż­nych istot­nych wydarzeń/publikacji ze świa­ta eks­pe­ry­men­tu i pro­gre­su. Skarb­ni­cą jest oczy­wi­ście austra­lij­ski „Oto­li­ths”, mają boga­te wer­sje onli­ne, pole­cam dokład­ne prze­śle­dze­nie dowol­nych nume­rów, tutaj aku­rat moje foto­gra­fie z przy­go­to­wy­wa­ne­go cyklu Earth Rese­arch: https://the-otolith.blogspot.com/2022/11/grzegorz-wroblewski.html I z pew­no­ścią war­to zazna­jo­mić się z ame­ry­kań­ską stro­ną The New Post-lite­ra­te: A Gal­le­ry Of Ase­mic Wri­ting, link do moich ASEMIC POEMS: https://thenewpostliterate.blogspot.com/2023/02/grzegorz-wroblewski-asemic-poems.html Razem z tek­stem załą­czam trzy pra­ce z cyklu KUMITE. Będzie to ich debiut! Pro­sto z kopen­ha­skiej wyspy Ama­ger do Biu­ra… Wybra­łem bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ne, oszczęd­ne for­mal­nie sekwen­cje. W 2022 wyda­łem, oprócz poetyc­kie­go wybo­ru Let­nie rytu­ały(PIW), tak­że wspo­mnia­ną już wyżej książ­kę ase­mic wri­ting, Shan­ty Town (USA) oraz poezję wizu­al­ną Polo­wa­nie(Convi­vo). Cie­szy, że Polo­wa­nie mogło uka­zać się w Pol­sce. Anna Maty­siak popar­ła moją eks­pe­ry­men­tal­ną podróż, a dosko­na­łe posło­wie napi­sał Dawid Kuja­wa. Rzecz docze­ka­ła się cie­ka­wych komen­ta­rzy, na łamach „Sto­ne­ra…” obszer­nie wypo­wie­dział się Michał Tru­se­wicz, a w „Dwu­ty­go­dni­ku” bar­dziej już skró­to­wo Joan­na Mąkow­ska. Doda­je siły, że nie­któ­re z moich wizu­al­nych pro­jek­tów nadal pre­zen­to­wa­ne są w Pol­sce. W listo­pa­dzie mam mieć w toruń­skiej gale­rii ZPAP wysta­wę obra­zów ase­mic i mixed media. Razem ze mną wystą­pi tam Piotr Lorek ze swo­imi obiek­ta­mi cera­micz­ny­mi. Na temat Pio­tra i jego total-akcji Ves­sels pisa­łem już w jed­nym z poprzed­nich odcin­ków cyklu autor­skie­go Matrix. Prze­strzeń więc nadal jakoś oddy­cha. Ampli­tu­dy są róż­ne. Mniej lub bar­dziej przy­chyl­ne. Jeste­śmy świad­ka­mi zawi­ro­wań pla­ne­ty. Nawet w przy­pad­ku posta­wy izo­la­cyj­nej, pró­by uciecz­ki z Zie­mi, do koń­ca uczest­ni­czy­my w roz­da­niu kart. Waż­ne, żeby codzien­ne lądo­wa­nia nie były gwał­tow­ne i nie nisz­czy­ły nam nad­mier­nie nasze­go wewnętrz­ne­go sys­te­mu. Kumi­te to zawsze sza­cu­nek dla prze­ciw­ni­ka. A przede wszyst­kim test wła­snych moż­li­wo­ści.