21/08/17

Łowcy kumulusów

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Powo­li skła­dam Miej­sca sty­ku, książ­kę, w któ­rej zamiesz­czę część wpi­sów z cyklu „Matrix”, a tak­że inne (roz­pro­szo­ne) szki­ce, arty­ku­ły, poezje/prozy. Był­by to rodzaj „dzien­ni­ka” (?), trud­no to w sumie jakoś kon­kret­nie zde­fi­nio­wać. Pomy­śla­łem, że wyko­rzy­stam w niej rów­nież roz­mo­wy, wywia­dy ze mną prze­pro­wa­dzo­ne na prze­strze­ni wie­lu lat przez cie­ka­wych, nie­kie­dy bli­skich mi ludzi, np. Krzyś­ka Jawor­skie­go, Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka czy Bog­da­na Tro­ja­ka. Roz­mo­wa z Bog­da­nem prze­zna­czo­na była dla cze­skie­go czy­tel­ni­ka. Pro­wa­dzi­li­śmy ją mailo­wo po pol­sku, następ­nie Bog­dan doko­nał tłu­ma­cze­nia i uka­za­ła się w tam­tej­szym piśmie sie­cio­wym „Lumir” w 2003 roku. Mia­ła cze­ski tytuł: Basnik, jedlik a sbe­ra­tel kumu­lu. Kawał cza­su, upły­nę­ło już 15 lat. Prze­czy­ta­łem to ponow­nie i stwier­dzi­łem, że pra­wie wszyst­ko (!) nadal aktu­al­ne… Że war­to opu­bli­ko­wać po raz pierw­szy wyj­ścio­wą wer­sję pol­ską. 2003–2017! Czy na Zie­mi wyda­rzy­ło się coś istot­ne­go? W Afga­ni­sta­nie ponow­nie zaczę­to upra­wiać mak. Hero­ina to kon­kret… Nie namó­wio­no chło­pów na upra­wę eko­lo­gicz­nych warzyw/owoców. Zmarł Teo­dor Bok, mój naj­lep­szy kopen­ha­ski przy­ja­ciel… Napi­sa­łem spo­ro ksią­żek i nie przy­by­ło mi tatu­aży. Nie obej­rza­łem w Pra­do Las Meni­nas Velázqu­eza. Jedy­nie (co z tego, że total­ną) inter­pre­ta­cję Picas­sa w Bar­ce­lo­nie. Nie doro­bi­łem się też sta­da per­skich kotów. Za to skoń­czy­łem dzia­łal­ność pla­ne­tar­ną z X, a potem zbyt moc­no roz­ko­cha­łem w boskiej Y. Koniec był „melo­dra­ma­tycz­ny”, praw­dzi­wa kata­stro­fa, o czym zdą­ży­łem (oczy­wi­ście 🙂 poin­for­mo­wać ludz­kość w utwo­rze „Blue Pueblo”, a tak­że w wier­szach z „Kosmo­nau­tów”. I nasta­ła era „miło­ści pla­to­nicz­nej”. XYZ! Na zasa­dzie kore­spon­den­cyj­nej, bez tzw. roman­tycz­nych gwał­tow­no­ści. Niech więc żyją wyż­sze for­my pozna­nia! Zaczą­łem lepiej zała­py­wać Ary­sto­fa­ne­sa i polu­bi­łem w koń­cu Frie­dri­cha Hol­der­li­na. Nie, dro­gie panie & pano­wie detek­ty­wi, nigdy nie zdra­dzi­łem i nie zdra­dzę Wil­lia­ma S. Bur­ro­ugh­sa! On we mnie na zawsze pozo­sta­nie… XYZ – ktoś (z róż­nych powo­dów) nie­osią­gal­ny. Czy­li mam ustat­ko­wa­ne życie wewnętrz­ne. Z moty­ką na księ­życ nie będę się prze­cież pory­wał. Tym­cza­sem Mał­go­rza­ta II w spo­sób prag­ma­tycz­ny rzą­dzi­ła Kró­le­stwem. Oddy­cham nadal na wyspie Ama­ger. Wśród trol­li, roc­ker­sów, Wikin­gów (nigdy nie dotar­łem do Win­lan­dii). Żad­nych wypraw o cha­rak­te­rze kupiec­kim. Nie zaj­mo­wa­łem się apro­wi­za­cją wojsk Sau­ro­na (na co mnie cią­gle nama­wia­no). A oto nasza roz­mo­wa z Bog­da­nem (bez jakich­kol­wiek poźniej­szych korekt czy innych „inge­ren­cji”).

Bog­dan Tro­jak: Uro­dził się Pan w Gdań­sku (to mia­sto han­ze­atyc­kie, podob­ne chy­ba do Kopen­ha­gi?), ale pra­wie całe dzie­ciń­stwo prze­żył Pan w Wawr­sza­wie. W jed­nym z tych miast na pew­no powstał żela­zny kapi­tał Pań­skiej fan­ta­zji, bo, jak wia­do­mo, liczą się przede wszyst­kim prze­ży­cia z dzie­ciń­stwa. Dla B. Schul­za był to np. obraz doroż­ki z zapa­lo­ny­mi latar­nia­mi wyjeż­dża­ją­cej z lasu. A dla Pana? Jakie w ogó­le było Pana dzie­ciń­stwo?

Grze­gorz Wró­blew­ski: Fak­tycz­nie, uro­dzi­łem się w Gdań­sku. W mie­ście mew i Scho­pen­hau­era. Miesz­ka­łem tam jed­nak zale­d­wie 4 lata. Potem był okres war­szaw­ski (19 lat), no i wylą­do­wa­łem osta­tecz­nie (mam nadzie­ję, że nie osta­tecz­nie) u Kier­ke­ga­ar­da (też mewy, ale bar­dziej tłu­ste) w Kopen­ha­dze. Żyję tu od 1985 roku. Z Gdań­ska pra­wie nic nie koja­rzę, pozo­sta­ły mi jed­nak prze­róż­ne pamiąt­ki rodzin­ne, doku­men­ty itd. Są więc jakieś śla­dy i nie­kie­dy pró­bu­ję sobie ten począ­tek ist­nie­nia odblo­ko­wy­wać, nie­ste­ty bez więk­sze­go skut­ku. Ostat­nio, gdy tam byłem, widzia­łem pia­skow­ni­cę. To zna­czy poin­for­mo­wa­no mnie, że to wła­śnie była „moja pia­skow­ni­ca”… Zda­rza­ją mi się oczy­wi­ście cza­sem deli­kat­ne prze­bły­ski: pla­ża, lody na pla­ży, medu­zy… Gdańsk to raczej opo­wie­ści rodzin­ne. Histo­ria mojej rodzi­ny. Dziad­ko­wie pocho­dzi­li z Wol­ne­go Mia­sta Gdań­ska (Fre­ie Stadt Dan­zig). Dość skom­pli­ko­wa­na histo­ria. Tro­chę jak u Gras­sa. Praw­dzi­wy kocioł – Pola­cy, Niem­cy, Kaszu­bi. Mam ponoć cie­ka­we korze­nie rodzin­ne, ale sam jestem chy­ba „bez­ko­rzen­ny”. Nie czu­ję spe­cjal­ne­go przy­wią­za­nia do Pol­ski dzie­ciń­stwa i mło­do­ści czy do obec­nej Danii. Nigdy nie ana­li­zu­ję karie­ry zawo­do­wej moje­go ojca ani mat­ki. Obser­wu­ję za to swój wyły­sia­ły dywan i nie­bo. Jeśli już koniecz­nie dzie­ciń­stwo, to raczej była­by to War­sza­wa. Ta bez­na­dziej­na, brud­na i fascy­nu­ją­ca zara­zem War­sza­wa. Moja dziel­ni­ca – Dol­ny Moko­tów. Przed­szko­le i szko­ła pod­sta­wo­wa. Lek­cje reli­gii (w koście­le para­fial­nym św. Kazi­mie­rza). Anioł­ki, pierw­sza miłość, owo­co­we wina. Ale cie­ka­wa spra­wa. Też z tych lat 60./70. dużo sobie nie przy­po­mi­nam. Zda­je mi się, że funk­cjo­nu­ję tyl­ko w teraź­niej­szo­ści i nie wiem, gdzie mi się podzia­ło życie… Albo może ina­czej: celo­wo nie chcę przy­po­mi­nać sobie dzie­ciń­stwa. Wła­śnie wte­dy wykluł się we mnie ten „ulu­bie­niec”, egzy­sten­cjal­ny robak, któ­ry do tej pory (coraz efek­tyw­niej) mnie drą­ży. Mia­łem kla­sycz­ne, bar­dzo regu­lar­ne, czy­li inny­mi sło­wy, kosz­mar­ne dzie­ciń­stwo. W nie­dzie­lę, po powro­cie z kościo­ła, jada­li­śmy goto­wa­ne­go kur­cza­ka. Potem zasia­da­li­śmy wspól­nie przed tele­wi­zo­rem. Czy koja­rzy Pan sobie może serial Bonan­za? To było wspa­nia­łe i ten czas nigdy już nie powró­ci. Mój ojciec zmarł 10 lat temu, mat­ka nadal żyje. Może więc jesz­cze raz Artur Scho­pen­hau­er: „Ze wspo­mnie­nia ulot­ni­ło się, mia­no­wi­cie, wszyst­ko, co było bez zna­cze­nia, oraz wie­le rze­czy nie­mi­łych, mało więc pozo­sta­ło”. Czy­li w sumie, nie odpo­wia­da­jąc dokład­nie na Pana pyta­nie, chy­ba jed­nak na nie dokład­nie odpo­wie­dzia­łem.

Kie­dy i dla­cze­go zde­cy­do­wał się Pan wyje­chać z Pol­ski? Cze­mu aku­rat Kopen­ha­ga?

Dotar­łem do Kopen­ha­gi w grud­niu 1985 roku. Wia­do­mo, jakie pano­wa­ły wte­dy w Pol­sce kli­ma­ty. Ade­kwat­ny może być tutaj np. cytat z Edwar­da Gier­ka: „Spo­dzie­wa­ny od kil­ku lat wzrost wydaj­no­ści pra­cy nie­ste­ty nie nad­cho­dził, a tym samym nie rekom­pen­so­wał sta­łe­go wzro­stu zarob­ków. Wyma­ga­ło to dzia­łań rady­kal­nych, nale­ża­ło po pro­stu czym prę­dzej pod­nieść ceny, aby zre­kom­pen­so­wać nad­mier­ny wypływ pie­nię­dzy”. Ten pszen­no-bura­cza­ny kra­jo­braz… Sta­ło się to w koń­cu nie do wytrzy­ma­nia. Stwier­dzi­łem, że życie jest zbyt krót­kie i skom­pli­ko­wa­ne, żeby mar­no­wać je na „wotum zaufa­nia do Biu­ra Poli­tycz­ne­go”. Kopen­ha­ga to przy­pa­dek. Chcie­li­śmy wraz z żoną udać się w jakieś dal­sze zakąt­ki pla­ne­ty, ale w jakiś dziw­ny, mistycz­ny w sumie spo­sób pozo­sta­li­śmy tutaj. Nie dla­te­go, żeby coś tu nas spe­cjal­nie fascy­no­wa­ło. Nic z tych rze­czy. Wręcz prze­ciw­nie. (Tro­chę pato­su: od Pol­ski kom­plet­nie się odda­li­łem, nato­miast nigdy nie przy­bli­ży­łem się do Danii. Jestem więc czło­wie­kiem zni­kąd. Cie­szy i dobi­ja mnie to nie­zmier­nie…). Praw­do­po­dob­nie ze wzglę­du na kil­ku pozna­nych tu ludzi, na pew­ną poli­ne­zyj­ską maskę i kil­ka ksią­żek, do któ­rych się nie­spo­dzie­wa­nie przy­wią­za­łem. Tar­gać się z tym baga­żem po świe­cie nie mia­ło­by prze­cież sen­su. Powo­li dosze­dłem do wnio­sku, że nie jestem jed­nak typem podróż­ni­ka (ja bar­dzo chęt­nie w Hima­la­je, ale niech mnie tam wpierw wygod­nie prze­trans­por­tu­ją). A jeśli cho­dzi o cho­ro­bę (syn­drom) emi­gran­ta… Dla mnie emi­gra­cją jest przej­ście na dru­gą stro­nę uli­cy. Jestem oczy­wi­ście emi­gran­tem.

Gdzie nale­ży szu­kać Pań­skich począt­ków pisar­skich? Czy moż­na zde­fi­nio­wać TO, co Pana „pod­że­ga” do pisa­nia? I jaka lek­tu­ra wywar­ła na Pana naj­więk­szy wpływ?

Praw­do­po­dob­nie cho­dzi­ło (cho­dzi) o chęć komu­ni­ka­cji z dru­gim osob­ni­kiem. Nic nowe­go i spe­cjal­nie ory­gi­nal­ne­go! Coś na zasa­dzie sygna­łów wysy­ła­nych w kosmos. Takie przy­sło­wio­we woła­nie na pusty­ni… O poszu­ki­wa­nie istot nada­ją­cych podob­ny­mi kana­ła­mi. Roz­po­czę­ło się to w Pol­sce, gdzieś pod koniec burz­li­wych lat 70. Wte­dy powsta­ły pierw­sze zapi­sy. I wła­śnie wte­dy zaczę­ły opusz­czać szu­fla­dę. Pierw­sze czy­ta­nia dla kole­gów, a po kil­ku latach publi­ka­cje w pismach. Nigdy nie byłem mala­rzem i muzy­kiem (choć w tych „bran­żach” tak­że dzia­ła­łem), zda­ło mi się, że może wła­śnie przy pomo­cy słów (przy­pa­so­wa­ła mi ta for­ma!), że może w ten spo­sób odnaj­dę kogoś, podob­nie jak i ja, zdez­o­rien­to­wa­ne­go, pogu­bio­ne­go w tej ponu­rej, ziem­skiej prze­strze­ni.

TO, jak Pan zapew­ne dobrze wie, nie jest takie pro­ste do zde­fi­nio­wa­nia. Moż­na poba­wić się oczy­wi­ście w prze­róż­ne „oku­la­ry oso­bo­wo­ści” i inne oszu­ka­ne hasła. Świa­do­mość? Baza? „Jed­ność ogar­nia Wszyst­ko, a Wszyst­ko sta­pia się w Jed­no­ści?” Dyso­nans poznaw­czy w obrę­bie struk­tu­ry wła­sne­go cha­rak­te­ru??? Obu­dzi­łem się rano, a wie­czo­rem poło­ży­łem się spać? Tzw. lek­tu­ry nigdy nie wywar­ły na mnie więk­sze­go wpły­wu. Bar­dziej już może wszyst­kie te ano­ni­mo­we twa­rze, dia­lo­gi na ław­kach i pod ław­ka­mi. Nigdy nie byłem fanem jakie­goś kon­kret­ne­go pisa­rza. Nie mia­łem swo­je­go Mistrza i nie wzru­sza­ją mnie „Kon­kur­sy o Dzba­nek Czar­no­le­skie­go Mio­du”. Podo­ba­ły i podo­ba­ją mi się jedy­nie poszcze­gól­ne tek­sty, lista była­by oczy­wi­ście bar­dzo dłu­ga. Były­by to dla przy­kła­du nie­któ­re wier­sze Wil­lia­ma C. Wil­liam­sa, Ch. Rezni­kof­fa, Iva­na Blatný’ego (w Pol­sce jego dosko­na­ły wybór wyda­ło w 1993 roku pismo „Bru­Lion”), Andrze­ja Bur­sy, Rona Pad­get­ta („Ron Padgett’s poems are rema­ka­bly cle­ar, almost invi­si­bly so, like a refre­shing glass of cold water” – jak słusz­nie zauwa­żył swe­go cza­su James Schuy­ler), Hugo Wil­liam­sa etc. Tek­sty pio­se­nek Joe Strum­me­ra z „The Clash” (moja ulu­bio­na pun­ko­wa kape­la). Nie­kie­dy Phi­lip K. Dick, Jan Potoc­ki (Ręko­pis zna­le­zio­ny w Sara­gos­sie), Lor­ca (wier­sze z cyklu „Poeta w Nowym Jor­ku”), Cor­ta­zar itd. Wymie­sza­ne sty­le, obse­sje, epo­ki… O tym moż­na chy­ba w nie­skoń­czo­ność.

Uwa­ża się Pan za czło­wie­ka zni­kąd, ale Pań­ski świat poetyc­ki funk­cjo­nu­je po pol­sku. Czy moż­na więc powie­dzieć, że „miesz­ka” Pan w języ­ku?

Zni­kąd w sen­sie wszyst­kich tych przy­na­leż­no­ści – naro­do­wych, etnicz­nych, gastro­no­micz­nych, ide­olo­gicz­nych… Prze­są­dy i skrzy­wie­nia! Świat jest bez­na­dziej­nie cho­ry. Wia­do­mo, o co cho­dzi. W Pol­sce trak­to­wa­ny bywam czę­sto jako pisarz duń­ski (choć nie piszę prze­cież po duń­sku, lecz po pol­sku, a moje rze­czy uka­zu­ją się w Danii jedy­nie w prze­kła­dach), nato­miast w Danii oczy­wi­ście jako pisarz pol­ski. Może więc jestem pisa­rzem duń­skim two­rzą­cym w języ­ku pol­skim? Kto wie? Mutan­tem, Mar­sja­ni­nem… Uła­twia to zresz­tą pra­cę pol­skim kry­ty­kom lite­rac­kim, któ­rzy na temat moich ksią­żek wolą raczej mil­czeć. Bra­ku­je im sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, nume­ru obu­wia, dłu­go­ści moje­go człon­ka. I całe szczę­ście, bo ci pol­scy kry­ty­cy lite­rac­cy, ci „eks­per­ci” od szu­flad­ko­wa­nia, to w więk­szo­ści przy­pad­ków nie­roz­gar­nię­ci, total­nie zakom­plek­sie­ni debi­le.

Mój zapis powsta­je – jak wia­do­mo – w języ­ku pol­skim. Przy­jeż­dża­jąc w odwie­dzi­ny do War­sza­wy, nadal potra­fię kupić sobie buł­kę. (Korzy­sta­jąc z moż­li­wo­ści: nigdy nie sma­ko­wał mi tam­tej­szy sal­ce­son, nato­miast duń­skie piwo jest zbyt gazo­wa­ne!) W jakim języ­ku myślisz? – pyta­ją mnie czę­sto zna­jo­mi Duń­czy­cy. Odpo­wia­dam im, że gdy cho­dzi o wszel­ką rachun­ko­wość, to zawsze w języ­ku pol­skim… Tak się (moja kar­ma) zło­ży­ło i nigdy nie pró­bo­wa­łem tego zmie­niać. „Miesz­kam” i czu­ję się w mia­rę opty­mal­nie jedy­nie w języ­ku (kodzie?) Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. Miesz­kam więc (nie)pokornie u sie­bie („żyć w ilu­zji i marzyć na jawie”). Tak mi się przy­naj­mniej zda­je.

 Co uwa­ża Pan w życiu za naj­waż­niej­sze?

Pyta­nie z cyklu tych zasad­ni­czych, hory­zon­tal­nych. To… że mimo wszyst­ko żyję. Nie mam pra­cy, ale mam żonę, któ­ra jest ze mną. Komu­ni­ka­cja z dru­gim osob­ni­kiem, niech Pan mi powie, czy biał­ko może osią­gnąć coś wię­cej? Woda nie kapie czło­wie­ko­wi na gło­wę, sufit jest chwi­lo­wo szczel­ny. Bez pate­tycz­nych unie­sień! Tu cho­dzi tyl­ko i wyłącz­nie o każ­dy prze­ży­ty dzień. Pięt­no Tana­to­sa, a jed­no­cze­śnie radość z powo­du wymy­cia sobie mydłem… przy­pu­ść­my ple­ców (żeby było mniej wul­gar­nie). Para­doks. Każ­dy dzień to kosz­mar, to tajem­ni­cze kolo­ry i szu­my, twa­rze, pły­ny… To po pro­stu wiel­ki suk­ces.

Co Pana w życiu zawio­dło?

Może ina­czej. Nie zawio­dły mnie na przy­kład psy. Mia­łem z nimi pra­wie zawsze dość dobre rela­cje. Nie rozu­miem ludzi narze­ka­ją­cych na kosmicz­ną samot­ność. Mają prze­cież dooko­ła sie­bie psy! Szu­ka­ją ufo i big­fo­ota, inwe­stu­ją w dro­gie tele­sko­py… Psy mnie z pew­no­ścią nie zawio­dły. To taki opty­mi­stycz­ny akcent. Nie chcę się tu roz­wo­dzić na temat mojej maso­chi­stycz­nej karu­ze­li. Nadal oddy­cham, więc muszę się jakoś bro­nić. Sta­ram się szu­kać jasnych punk­tów. Nie jest to oczy­wi­ście pro­ste. Każ­de bła­he zda­rze­nie potra­fi dopro­wa­dzić mnie do tzw. psy­chicz­nej kata­stro­fy.

Czy war­to w ogó­le pisać wier­sze w świe­cie, w któ­rym liczy się przede wszyst­kim szyb­kość i powierz­chow­ność?

A czy jest coś inne­go, co war­to w życiu robić? Han­del akcja­mi, strę­czy­ciel­stwo? Kry­ty­ka lite­rac­ka, malo­wa­nie obra­zów, krę­ce­nie fil­mów? Przed bólem zęba i zani­kiem sza­rych komó­rek żaden śmier­tel­nik się jesz­cze nie uchro­nił. Świat się prze­cież nigdy nie zmie­nił. Zawsze był powierz­chow­ny!!! Daw­niej były kamien­ne topor­ki i bursz­ty­ny, teraz jest dolar, Spi­ce Girls, sek­ta Moona. Jeśli nie damy się wma­ni­pu­lo­wać w ten sza­lo­ny wyścig szczu­rów (jak to zro­bić?), wte­dy popra­wi się nam tra­wie­nie… Nikt niko­go nie zmu­sza do pisa­nia wier­szy. Wia­do­mo, że to czę­sto eks­tre­mal­ny sport. Nic się na tym nie zara­bia i moż­na przez pomył­kę za bar­dzo w sie­bie uwie­rzyć (słyn­ny ter­min „życio­pi­sa­nia”). Usły­szeć pod­szep­ty „nie­czy­stych sił”… Koja­rzy­my prze­cież z histo­rii (lub wła­sne­go podwór­ka) całą masę poetów nie­szczę­śliw­ców, stra­ceń­ców, któ­rzy popeł­ni­li głup­stwa. Poszły w ruch strzy­kaw­ki, poły­ka­li idio­tycz­ne tablet­ki z powo­du nie­do­ce­nie­nia. Albo wario­wa­li z poczu­cia misji. Jakiej misji??? Mamy obciąć sobie ucho? Trze­ba na sie­bie uwa­żać. Na pew­no nie z powo­du wier­szy. Trze­ba mieć do wszyst­kie­go dystans. A pisać moż­na w rzeź­ni i w klasz­to­rze Zen. Będąc dyrek­to­rem kom­pu­te­ro­wej fir­my lub łow­cą bute­lek po coca coli.

Jak wyglą­da typo­wy czy­tel­nik Pań­skich tek­stów?

Oka­zu­je się, że potra­fi być dość „zróż­ni­co­wa­ny”. Muszę tu tro­chę wypro­sto­wać temat. Moja twór­czość koja­rzo­na jest czę­sto z sze­ro­ko poję­tym zja­wi­skiem sub­kul­tu­ro­wo­ści. Pada­ją w tym kon­tek­ście wia­do­me, obli­ga­to­ryj­ne nazwi­ska, np. Bukow­ski, Bur­ro­ughs, Bur­sa… Bzdu­ra (zatrzy­mu­jąc się dla przy­kła­du na lite­rze „B”)! Chy­ba tyl­ko dla­te­go, że kil­ka razy wypo­wie­dzia­łem się dość kry­tycz­nie na temat tego ponu­re­go, lite­rac­kie­go „esta­bli­sh­men­tu”, któ­ry ma zbyt czę­ste ten­den­cje do „defi­nio­wa­nia” (kla­sy­cy­ści, bar­ba­rzyń­cy, neo­kla­sy­cy­ści, neo­bar­ba­rzyń­cy, neo, neo, anty, bla-bla-bla) wszyst­kie­go co się poru­sza w tra­wie i pod pie­rzy­ną. Żyłem nie­po­kor­nie, czę­sto zbyt ostro. Nie wyba­czo­no mi tego. Więc mój czy­tel­nik… Nie jest to wyłącz­nie wyta­tu­owa­ny punk czy inny roman­tycz­ny i bez­kom­pro­mi­so­wy roc­kers. Jest nim nie­kie­dy rów­nież sędzi­wy i (super)poważny pro­fe­sor filo­lo­gii albo antro­po­lo­gii. Zda­rza­ją się natchnio­ne nie­wia­sty, wdo­wy… cały kra­jo­braz. A mówiąc jesz­cze pre­cy­zyj­niej – czy­tel­ni­ka­mi moich wier­szy są ludzie, któ­rzy prze­czy­ta­li moje wier­sze. Wła­śnie, to chy­ba naj­istot­niej­sze. Ludzie, któ­rzy prze­czy­ta­li. Zakła­da­jąc, że tacy w ogó­le ist­nie­ją, bo to może być tyl­ko moja ilu­zja. Sytu­ację utrud­nia fakt, że nie­zbyt lubię o swo­ich tek­stach publicz­nie dywa­go­wać. Moje wie­czo­ry autor­skie (bar­dzo rzad­kie, nie pre­fe­ru­ję tego typu zlo­tów) są dość kon­kret­ne. Czy­tam mate­riał i scho­dzę szyb­ko ze sce­ny. Pro­szę mnie dobrze zro­zu­mieć. To nie jest jakaś poza czy obse­sja Tho­ma­sa Pyn­cho­na, nie ukry­wam się przed listo­no­szem i nie likwi­du­ję szkol­nych zdjęć. Po pro­stu nie każ­dy z nas jest medial­nym stwo­rem.

Co moż­na powie­dzieć o współ­cze­snej lite­ra­tu­rze pol­skiej (cie­ka­wi mnie na przy­kład porów­na­nie z lite­ra­tu­rą duń­ską)?

Każ­da prze­strzeń ma swo­je nie­spo­dzian­ki. A my mamy z kolei zawsze swo­ich „fawo­ry­tów”. Dania, bo może naj­pierw kil­ka słów o Danii, to dość dyna­micz­ny świa­tek wydaw­ni­czy. Kraj liczy jedy­nie 5,5 milio­na (!) miesz­kań­ców, lecz wyjąt­ko­wo dużo się tutaj publi­ku­je. Wyni­ka to przede wszyst­kim z tra­dy­cji nie­któ­rych kon­cer­nów wydaw­ni­czych, któ­re oprócz tytu­łów czy­sto komer­cyj­nych prze­zna­cza­ją część swo­ich zysków na druk nowych, sto­sun­ko­wo nie­zna­nych auto­rów. Rzecz w Pol­sce nie­moż­li­wa. Powo­du­je to, że mamy tu do czy­nie­nia ze spo­rą licz­bą uta­len­to­wa­nych pisa­rzy, któ­rym daje się szan­sę. Część z nich zaczy­na być nagle widocz­na na ryn­ku, mówi się o nich. Wydaw­nic­twa zaj­mu­ją się solid­ną pro­mo­cją, poja­wi­ła się funk­cja agen­tów, coś się w tym lite­rac­kim inte­re­sie dzie­je. Kil­ka lat temu prze­wi­dy­wa­no kry­zys książ­ki (inter­net), ale corocz­ne tar­gi w Kopen­ha­dze świad­czą o czymś wręcz prze­ciw­nym. Współ­cze­sna lite­ra­tu­ra duń­ska to moim zda­niem zja­wi­sko dyna­micz­ne. To nadal nor­dyc­ka (jakoś tam sta­le mody­fi­ko­wa­na) tra­dy­cja, a jed­no­cze­śnie cią­gły eks­pe­ry­ment. Bez tego (tak typo­we­go w Pol­sce) podzia­łu na lite­ra­tu­rę „wyso­ką i niską”. Bez woj­ny sta­rych z mło­dy­mi, bez wszyst­kich tych gene­ra­cyj­nych nie­sna­sek. Wyni­ka to tak­że z fak­tu, że wszel­kie nowo­ści świa­to­wej lite­ra­tu­ry bar­dzo szyb­ko do Danii docie­ra­ły i docie­ra­ją. Nie­ko­niecz­nie prze­kła­dy, cho­dzi też o powszech­ną zna­jo­mość języ­ków angiel­skie­go i nie­miec­kie­go. Moż­na czy­tać, docie­rać do wie­lu istot­nych dzieł w ory­gi­na­le. Zmie­nia to per­spek­ty­wę, podej­ście do lite­ra­tu­ry jako takiej. Ludzie nie są zakom­plek­sie­ni, nie wytwa­rza­ją sobie sztucz­nych hie­rar­chii. Są oso­bi­ste kon­tak­ty z twór­ca­mi zagra­nicz­ny­mi. Duń­czy­cy mają więc tro­chę więk­szą orien­ta­cję, nie wyobra­żam sobie, żeby powstał tu np. kie­dy­kol­wiek ter­min „o’haryzmu”. Żeby wypi­sy­wa­no na temat beat­ni­ków czy śro­do­wi­ska auto­rów szko­ły nowo­jor­skiej podob­ne nie­do­rzecz­no­ści jak w Pol­sce. Żeby kogoś „gnę­bio­no” za cyto­wa­nie Gins­ber­ga czy Kero­uaca. No i cała masa innych „fak­to­rów”. Sytu­acja poli­tycz­na, eko­no­micz­na, histo­ria itd. Wia­do­mo, co dzia­ło się przez tyle lat (czy dekad) w Pol­sce. Dania to była zawsze oaza. Spo­łecz­ne, ojczyź­nia­ne funk­cje lite­ra­tu­ry (poeta – wieszcz) były tu raczej osła­bio­ne. W Pol­sce cie­ka­wy był rok 1989. Wie­le spraw wte­dy się nagle odblo­ko­wa­ło. Szko­da mi „Bru­Lio­nu”. To było pismo zde­cy­do­wa­nie świa­to­wej kla­sy. Teraz panu­je tam posu­cha. Koło się nie­ste­ty zamknę­ło, po 5–7 latach rela­tyw­nej świe­żo­ści do gło­su ponow­nie doszła sztyw­na, nud­na pseu­do­fi­lo­lo­gia. Jest coraz mniej cha­ry­zma­tycz­nych debiu­tów, kwit­nie nato­miast pro­win­cjo­nal­na (pro­win­cjo­nal­na w sen­sie nega­tyw­nym) kry­ty­ka lite­rac­ka. No, ale jest kil­ku napraw­dę wybit­nych poetów i pro­za­ików. W natar­ciu ponoć rocz­ni­ki 80. Coś tam więc nadal pul­su­je… Tak jak wszę­dzie.

Czy lubi Pan goto­wać?

Lubię przede wszyst­kim jeść, co, w kom­bi­na­cji z na przy­kład piwem, powo­du­je kło­po­ty z utrzy­ma­niem wagi. Goto­wa­nie? Cza­sem się zda­rza, oczy­wi­ście. Jak nie mam już kasy i nie mogę sto­ło­wać się w restau­ra­cjach (wszyst­kie te wspa­nia­łe kuch­nie – chiń­ska, wło­ska, turec­ka, japoń­ska etc.). Więc przede wszyst­kim gastro­no­micz­ne loka­le! Tutaj z miej­sca pod­świa­do­me sko­ja­rze­nie z Hra­ba­lem („Obslu­ho­wal jsem anglic­ke­ho kra­le”). Jedze­nie to z pew­no­ścią… temat! Podob­nie jak obser­wa­cja kumu­lu­sów.

Jak nale­ży rozu­mieć przy­miot­nik nor­dyc­ki?

Nor­dyc­ki (po duń­sku – nor­disk), czy­li skan­dy­naw­ski, pół­noc­no­eu­ro­pej­ski. Moż­na potrak­to­wać ten przy­miot­nik dość „spo­koj­nie” i bez antro­po­lo­gicz­nych aso­cja­cji. Tym­cza­sem koja­rzy się on nam auto­ma­tycz­nie z jasno­blond wło­sa­mi i wąskim nosem. Z miej­sca myśli­my o ger­mań­skim nad­czło­wie­ku. Przy­po­mi­nam sobie kil­ka opo­wia­dań Karen Bli­xen. Pamię­ta­my ją naj­czę­ściej (zasłu­ga fil­mu) z powo­du Poże­gna­nia z Afry­ką, ale ma ona na swo­im kon­cie tak­że inne zapi­sy. Wła­śnie nor­dyc­kie, dziw­nie baśnio­we i fan­ta­stycz­ne. Takich rze­czy nigdy by nie napi­sał autor nie­zna­ją­cy tutej­szych zapa­chów, odgło­sów docho­dzą­cych z kopen­ha­skiej uli­cy, któ­ry by nie prze­żył, nie zoba­czył na wła­sne oczy skan­dy­naw­skiej natu­ry. Wła­śnie wte­dy (przy­pa­dek Karen Bli­xen) spraw­dza się nasz przy­miot­nik. Nor­dyc­ki – zapo­mi­nam o skan­dy­naw­skiej jed­no­st­ce woj­sko­wej SS Wiking i prze­no­szę się do lasu peł­ne­go kamien­nych krę­gów i innych życz­li­wych, mimo wszyst­ko, kra­sno­lu­dów. Jesz­cze tyl­ko mała uwa­ga. Fil­my duń­skie – Lars von Trier, Vin­ter­berg, dogma. Tak wyglą­da­ją każ­de prze­cięt­ne uro­dzi­ny-impre­za w Danii. Wystar­czy to tyl­ko sfil­mo­wać. Zro­bić zwy­kły doku­ment. W Pol­sce uzna­ne by to było za szczyt kon­cep­tu­ali­zmu. Takie są wła­śnie te nor­dyc­kie reduk­cje i kli­ma­ty. Dla tury­stów, dla miesz­kań­ców Pra­gi czy War­sza­wy kom­plet­nie obce, nie­ludz­kie, chłod­ne, nie­zro­zu­mia­łe… Pan ma u sie­bie swo­je­go Gole­ma, a oni tutaj kru­ka Hugin­na.

Czy odpo­wia­da­ją Panu mgli­ste kli­ma­ty i zimy skan­dy­naw­skie?

W Kopen­ha­dze nie ma zimy i śnie­gu, panu­je tu za to mgła, pada też czę­sto deszcz. Kli­mat wyspiar­ski, obse­syj­ny. Oczy­wi­ście, że chciał­bym zamiesz­kać na przy­kład w Rzy­mie czy Bar­ce­lo­nie. Wikin­go­wie, ich tar­cze i topor­ki, może to być nie­zwy­kle przej­mu­ją­ce i cie­ka­we, lecz chy­ba nie na dłu­go. Naj­cie­kaw­sze są momen­ty duń­skie… anty­duń­skie, czy­li „uni­wer­sal­ne”. Przy­kłą­do­wo Kier­ke­ga­ard. Mgła może pomóc w osią­gnię­ciu wyż­sze­go stop­nia kon­cen­tra­cji. Może też dopro­wa­dzić czło­wie­ka do kom­plet­ne­go sza­leń­stwa. „Wszę­dzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Ja bar­dzo chęt­nie w jakieś połu­dnio­we, cie­płe rejo­ny pla­ne­ty. Ale jak to zre­ali­zo­wać? Zna Pan może jakie­goś zde­spe­ro­wa­ne­go mena­ge­ra, któ­ry by się mną zaopie­ko­wał? Jechać tam na żebry pod kościo­łem (widzia­łem tego typu sce­ny w Bar­ce­lo­nie)? Za sta­ry już na to jestem… Z dru­giej stro­ny z Danią jestem nie­ja­ko „roz­li­czo­ny”. Napi­sa­łem na poże­gna­nie „Kopen­ha­gę”, funk­cjo­nu­ję tu obec­nie tyl­ko na zasa­dzie „pasa­że­ra”. No i boję się, że zosta­nę tu pocho­wa­ny (gdzieś ponoć trze­ba). To było­by naj­więk­sze nie­po­ro­zu­mie­nie, tzw. życio­we fia­sko. Wszę­dzie, tyl­ko nie w Kopen­ha­dze! Kwe­stia deko­ra­cji. Dobrze jest przy­pa­so­wać sobie odpo­wied­nie deko­ra­cje. Polu­bić oto­cze­nie. Pamię­ta­jąc oczy­wi­ście, że papu­ga potra­fi być rów­nie bez­kom­pro­mi­so­wa jak wró­bel czy mewa.

Żyje Pan w świe­cie ger­mań­skim. Jak patrzy Pan na przy­szłość naro­dów sło­wiań­skich?

Wszyst­ko ule­ga gwał­tow­nym zmia­nom. Nie­kie­dy są to „ruchy” bar­dzo mało logicz­ne, po pro­stu nie z tego świa­ta. Czy kto­kol­wiek był w sta­nie prze­wi­dzieć klę­skę Waru­sa w Lesie Teu­to­bur­skim? Albo poja­wie­nie się para­no­icz­ne­go Adol­fa Hitle­ra z jego rów­nie para­no­icz­nym pro­duk­tem Mein Kampf („Ger­ma­nie mają do speł­nie­nia wiel­ką czy­stą misję”)? Być może jeste­śmy ostat­ni­mi „przed­sta­wi­cie­la­mi” naro­dów, a przy­szłość to klo­no­wa­nie, gene­tycz­ne mani­pu­la­cje, prze­szcze­py, hodow­le tka­nek etc. Jakieś kolej­ne, nie­moż­li­we jesz­cze do prze­wi­dze­nia ide­olo­gie i reli­gie… nano­re­wo­lu­cja. Cha­os? Kli­mat ponadna­ro­do­wy? Być może, być może, być może. Pro­szę pomy­śleć choć­by o Inter­ne­cie i ostat­nich 20 latach. Ale zmia­ny te nastą­pią chy­ba dopie­ro po naszej śmier­ci, więc spe­cjal­nie się tym nie przej­mu­ję. Naro­dy sło­wiań­skie mają przed sobą przy­szłość… nie­wia­do­mą. Podob­nie zresz­tą jak naro­dy ger­mań­skie. Zapew­ne koja­rzy Pan książ­kę Phi­li­pa K. Dic­ka The Man in the High Castle, któ­ra przed­sta­wia inny wariant histo­rii. A co zro­bić w takim razie z teo­rią świa­tów rów­no­le­głych? Tajem­ni­ce fizy­ki? Wąt­pię. Dla mnie prze­wi­dy­wa­nie przy­szło­ści jest czyn­no­ścią bez­na­dziej­ną, za przy­szłość są odpo­wie­dzial­ni ludzie, któ­rzy „zor­ga­ni­zo­wa­li” nam wia­do­mą prze­szłość. „To ci sami ludzie” – jak­by powie­dział dyk­ta­tor Woj­ciech Jaru­zel­ski. Nie mam z nimi nic wspól­ne­go. Ostat­nio pokłó­ci­łem się z pew­nym duń­skim poetą. Zacy­to­wa­łem mu gru­pę The Ramo­nes: „I’m aga­inst it becau­se I’m aga­inst it”. Nie­zbyt popu­lar­ne stwier­dze­nie. W zasa­dzie defi­ni­cja, mot­to Grze­go­rza Wró­blew­skie­go.

Co sobie Pan wyobra­zi, kie­dy usły­szy Pan sło­wo Cze­chy?

Wie­le rze­czy. Czę­sto ze sobą w ogó­le nie zwią­za­nych. To może być i Havel…, i samo­chód mar­ki Ško­da. Dyna­stia Prze­my­śli­dów i inwa­zja 1968. Kne­dlicz­ki (kne­dle, pyzy? – ale czy to na pew­no cze­skie?) albo wcze­sne fil­my M. For­ma­na. Mogli­by­śmy dalej cią­gnąć, z miej­sca pomy­śla­łem o muzy­ce – Pla­stic People of the Uni­ver­se, Dunaj, DG 307… Cze­chy (byłem tam tyl­ko raz prze­jaz­dem jako dziec­ko), język cze­ski to dla mnie (kosmicz­na) gro­te­ska, egzy­sten­cjal­ny humor i auto­iro­nia, coś, cze­go nie było nigdy w Pol­sce (nato­miast każ­dy chciał­by tam być Hra­ba­lem, Pol­ska to zakom­plek­sie­ni pro­za­icy, pra­gną­cy pisać jak Hra­bal, było to szcze­gól­nie widocz­ne jakieś 5–10 lat temu). Wspo­mnia­łem już Panu wcze­śniej o Blat­ným. Koja­rzę jesz­cze kil­ka nie­zwy­kle uda­nych wier­szy Milo­ša Dole­ža­la. Nie znam dokład­nie jego twór­czo­ści, dotar­łem tyl­ko do kil­ku utwo­rów prze­tłu­ma­czo­nych na pol­ski, ale te były napraw­dę dosko­na­łe. Podob­nie z wier­sza­mi Jany Krej­ca­ro­wej. No i Pań­ska akcja, czy­li pol­ska anto­lo­gia  Bílé pro­pa­sti, prze­tłu­ma­czo­na na cze­ski, też koja­rzy mi się z Cze­cha­mi. Lite­ra­tu­ra, kuch­nia i Ško­da. Chy­ba coś w tym sty­lu.


Bog­dan Tro­jak (ur. 1975, Cze­ski Cie­szyn) cze­ski poeta, pro­za­ik i tłu­macz o pol­skich korze­niach. Autor pię­ciu zbio­rów wier­szy (m.in. Pan Twar­dow­ski, Jezer­ni­ce, Strýc Kaich se žení), wier­szy dla dzie­ci (Nok a Kne­dlíček), nowe­li (Brněn­ské metro) oraz opo­wia­dań. Lau­re­at naj­waż­niej­szych cze­skich nagród poetyc­kich Cena Jiřího Orte­na oraz Magne­sia Lite­ra. Miesz­ka w Pra­dze. Upra­wia wino­rośl i robi wino.