24/07/17

Świadomość

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

I hear her voice
Cal­ling my name
The sound is deep
In the dark
I hear her voice
And start to run
Into the tre­es
Into the tre­es
Into the tre­es

(Robert Smith)

Po raz pierw­szy w życiu odwie­dzi­łem Ust­kę i Słupsk. Z kopen­ha­skiej wyspy nad pol­ski Bał­tyk! No tak – inny kolor morza, inny pia­sek i rodzaj feno­me­nu, minik­się­stwa, czy­li rzad­ko spo­ty­ka­ne poza Pol­ską para­wa­ny na pla­ży. Wędzo­ne flą­dry. „Zaułek kapi­tań­ski”, w któ­rym kuflo­we za jedy­ne 6 zł. Dużo tzw. obser­wa­cji. Róż­ne­go typu obser­wa­cji… I chy­ba mi to dobrze po tej zgnu­śnia­łej, skon­flik­to­wa­nej „War­szaw­ce”, zro­bi­ło. W Ustce/Słupsku bio­rę udział w wysta­wie zor­ga­ni­zo­wa­nej przez Bał­tyc­ką Gale­rię Sztu­ki Współ­cze­snej INACZEJ NIŻ W RAJU (Arty­stycz­ne inter­wen­cje i dekon­struk­cje ‘mia­sta’ w świe­cie glo­bal­nych opo­wie­ści) razem z bar­dzo cie­ka­wy­mi arty­sta­mi – Kubą Bąkow­skim, Nico­la­sem Grospierre’em, Jolan­tą Jastrząb, Lesła­wem Tetlą, Andrze­jem Tobi­sem, Wojt­kiem Wil­czy­kiem. Są tam poka­zy­wa­ne zwłasz­cza media foto-wideo, z mojej stro­ny nato­miast tech­ni­ki mie­sza­ne, akryle/kaligrafie na płót­nie i tekst „Blue Pueblo” jako część wspól­nej akcji z Wojt­kiem. Kura­tor Roman Lewan­dow­ski zawo­do­wo wyja­śnia ideę akcji:

Wysta­wa pt. Ina­czej niż w raju ma z zało­że­nia zapre­zen­to­wać odmien­ność funk­cjo­no­wa­nia małych i wiel­kich nar­ra­cji w dome­nie urba­ni­stycz­ne­go orga­ni­zmu. Współ­cze­sne mia­sto jest dzi­siaj spo­łecz­ną i archi­tek­to­nicz­ną are­ną, na któ­rej spo­ty­ka się prze­szłość, teraź­niej­szość oraz przy­szłość. Tkan­ka miej­ska, co naj­mniej od cza­sów Wiel­kiej Rewo­lu­cji Fran­cu­skiej i pro­ce­sów uprze­my­sło­wie­nia, obra­zu­je ście­ra­nie się sym­bo­li­ki insty­tu­cji rzą­do­wych oraz potrzeb i aspi­ra­cji zamiesz­ku­ją­cych w niej ludzi. Na pla­cach i uli­cach miast spo­ty­ka­ją się róż­ne odmia­ny histo­rii – pamięć jed­nost­ko­wa czę­sto wcho­dzi w związ­ki z pamię­cią kolek­tyw­ną, a każ­da jed­nost­ka może mieć poczu­cie, że „jej histo­ria krzy­żu­je się z wiel­ką Histo­rią”. Sce­na aglo­me­ra­cji to żywioł, w któ­rym ujaw­nia się całe spek­trum ludz­kich zacho­wań i dra­ma­tur­gii. Współ­cze­śni arty­ści trak­tu­ją mia­sto jako sce­nę, na któ­rej obiek­tem ich zain­te­re­so­wa­nia sta­ją się zarów­no budyn­ki uży­tecz­no­ści publicz­nej, jak i miej­sca wypar­te z pamię­ci bądź zapo­mnia­ne. Na wysta­wie „Ina­czej niż w raju” – podob­nie jak w słyn­nym fil­mie Jima Jar­mu­scha – obraz mia­sta jako pożą­da­ne­go i opatrz­no­ścio­we­go cen­trum, zosta­je zapre­zen­to­wa­ny z odmien­nej per­spek­ty­wy, w któ­rej pery­fe­rie i przed­mie­ścia odkry­wa­ją przed odbior­cą swój smu­tek i spe­cy­ficz­ne pięk­no. W ramach pro­jek­tu arty­ści odno­szą się do prze­strze­ni miej­skich i indu­strial­nych Pol­ski, Danii, Litwy oraz USA.

Wysta­wę moż­na oglą­dać od 29 czerw­ca do 10 wrze­śnia 2017 roku w Basz­cie Cza­row­nic (al. F. Nul­lo 8) w Słup­sku, od wtor­ku do nie­dzie­li w godzi­nach 9.00–17.00. Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce (ul. Zaru­skie­go 1a) czyn­ne jest codzien­nie, od 10.00 do 18.00. Wszyst­kie moje pra­ce znaj­du­ją się w Ust­ce. Dla mnie był to nie­zwy­kle cen­ny, inte­re­su­ją­cy wyjazd. Mogłem poznać wyjąt­ko­wych ludzi, takich jak Kuba Bąkow­ski czy Lesław Tetla. Ludzi o bar­dzo pozy­tyw­nych wibra­cjach, a tak­że dosko­na­łych arty­stów. Lesław Tetla poka­zu­je w Basz­cie Cza­row­nic insta­la­cję pt. Lista loka­to­rów. Oto jego opis:

Pra­ca jest doku­men­ta­cją list lokatorów/domofonów umiesz­cza­nych przy wej­ściach do blo­ków miesz­kal­nych. W związ­ku z ochro­ną danych oso­bo­wych, obo­wią­zu­ją­cą od 1998 roku, miesz­kań­cy sami decy­du­ją, czy ich nazwi­sko ma być „wywie­szo­ne” czy nie. Chcąc zacho­wać ano­ni­mo­wość, nie wyra­ża­ją na to zgo­dy, w związ­ku z czym na wie­lu listach domi­nu­ją puste nume­ry miesz­kań. Doku­men­tu­jąc domo­fo­ny miesz­kań na osie­dlach wie­lu miast, natra­fi­łem na wymow­ny przy­pa­dek – na dłu­giej liście pustych nume­rów miesz­kań wystę­po­wa­ło tyl­ko jed­no nazwi­sko – Nowak… W pra­cy dopu­ści­łem inge­ren­cję odbior­cy, zakła­da­jąc, że w kon­fron­ta­cji z listą, potwier­dzi on chęć wysta­wie­nia swe­go nazwi­ska w prze­strze­ni publicz­nej bądź odwrot­nie, zane­gu­je taki stan rze­czy, skre­śla­jąc swo­je nazwi­sko (przy­pad­kiem odna­le­zio­ne). Inge­ren­cja poto­czy­ła się jed­nak wła­snym torem…

Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce mie­ści się w zupeł­nie zmo­der­ni­zo­wa­nym, sta­rym spi­chle­rzu zbo­żo­wym. Wszyst­ko jest tam wyjąt­ko­wo sen­sow­nie pomy­śla­ne. To rzad­kość, rów­nież jak na warun­ki zachod­nio­eu­ro­pej­skie. Oprócz same­go miej­sca wysta­wo­we­go i bazy noc­le­go­wej, reali­zo­wa­ne są poby­ty „artist-in-resi­den­ce”. Przy oka­zji pozna­łem więc prze­by­wa­ją­cą tam pro­gre­syw­ną artyst­kę z Esto­nii Elvi­rę Akzi­gi­to­vą. W obiek­cie znaj­du­ją się ponad­to świet­nie, zawo­do­wo wypo­sa­żo­ne pra­cow­nie gra­fi­ki kom­pu­te­ro­wej i fil­mo­wej, a tak­że rzeź­by i cera­mi­ki. Lepiej być nie może! I spra­wa może naj­waż­niej­sza. Ideą Cen­trum Aktyw­no­ści Twór­czej w Ust­ce jest otwar­cie się na lokal­ną spo­łecz­ność. Z ww. pra­cow­ni mogą korzy­stać zarów­no arty­ści, jak i „lokal­si”. Odby­wa­ją się tam tak­że poka­zy fil­mo­we, histo­rie per­for­ma­tyw­ne, deba­ty etc. „Dre­aming of dra­gons”… Tak powin­no to wszę­dzie funk­cjo­no­wać! W przy­pad­ku Ust­ki jest to szcze­gól­nie istot­ne, gdyż mia­sto poza sezo­nem tury­stycz­nym, sta­je się cał­ko­wi­cie „wymar­łe” (jak mnie na miej­scu szcze­rze poin­for­mo­wa­no). Cały ten pro­jekt, reno­wa­cja spi­chle­rza z fun­du­szy unij­nych, genial­na „stra­te­gia” funk­cjo­no­wa­nia miej­sca, to zasłu­ga Edy­ty Wol­skiej, dyrek­tor­ki Bał­tyc­kiej Gale­rii Sztu­ki Współ­cze­snej w Słup­sku. To ona jest tym pięk­nym duchem, mózgiem całe­go przed­się­wzię­cia. Dosko­na­łą też artyst­ką, absol­went­ką Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Pozna­niu. Zaczy­na­ła od malar­stwa, w ostat­nich latach zaj­mu­je się foto­gra­fią. Jak sama o sobie mówi w jed­nym z kata­lo­gów: Jestem doku­men­ta­list­ką natu­ry. Natu­ra jest obsza­rem moich zain­te­re­so­wań”. A potem jest tam hory­zon­tal­na (bud­dyj­ska) sekwencja/komentarz Edy­ty:

Wsłu­chu­ję się w oddech, to jest moje ser­ce.
Zaglą­dam głę­bo­ko w morze. Znaj­du­ję na kamie­niu zanu­rzo­nym w wodzie
moją twarz przed naro­dze­niem
jestem falą jestem morzem Jestem
n i e i s t n i e n i e m.

Tak, to wszyst­ko nie­źle zosta­ło mi w gło­wie. Cie­ka­we, czy dane mi będzie jesz­cze tam kie­dyś wró­cić? Jak uło­żą się kar­micz­ne ścież­ki?

Kopen­ha­ga przy­wi­ta­ła mnie kla­sycz­ną, desz­czo­wą pogo­dą. Koniec waka­cji, któ­re prze­cież dopie­ro się zaczę­ły. „Ty masz zawsze waka­cje” – powie­dzia­ła mi kie­dyś pew­na zło­śli­wa pani pro­fe­sor, spe­cja­li­zu­ją­ca się w pod­mio­to­wo­ści. Wró­ci­łem do mojej kosmicz­nej kap­su­ły na Elba­ga­de… Do ksią­żek i pra­cy nad kolej­nym zbio­rem wier­szy. W gło­wie sie­dział mi od dłuż­sze­go cza­su kawa­łek „To co czu­jesz, to co wiesz”… Więc na fron­cie poetyc­kim zde­cy­do­wa­nie Matecz­nik (WBPi­CAK, Poznań 2016) Mał­go­si Leb­dy. I tak­że, nie­ja­ko go rozwijający/uzupełniający wywiad [„Fra­gi­le” 2016, nr 2 (32)]. Jasne, że jest tam sil­na line­ar­ność, zna­my prze­cież dokład­nie wszyst­kie te rzeź­ni­cze zapę­dy, „chi­rur­gicz­ne ope­ra­cje na żabach i kotach”, zmierzch bogów, czy­li utra­tę naj­bliż­szych. Ale wier­sze Leb­dy tele­por­tu­ją też do zagaj­ni­ków mniej chy­ba „roz­po­zna­nych”, deli­kat­nie suge­ru­ją, na czym może pole­gać zagad­ka i potę­ga sza­lo­nej mamy-natu­ry, są skłonem/ukłonem w stro­nę gro­zy, cze­goś poza naszy­mi kwa­dra­to­wy­mi recep­to­ra­mi. Las. Obse­sja. Potem wydech. I zno­wu las. Twa­rze, hasła, mimi­ka ludzi, któ­rzy nam nagle poza­ni­ka­li. W lesie lub poza lasem, na zale­sio­nej pusty­ni. Jak kie­dyś „The Cure”. I dobrze, że autor­ka nie rzu­ca się nam na taśmę, za to w dziw­nie sub­tel­ny (zabój­czo kon­se­kwent­ny) spo­sób jest w sta­nie pora­dzić sobie z tymi wszyst­ki­mi dębo­wy­mi psy­cho­puz­zla­mi, pro­jek­cja­mi z odpo­wied­nio heavy prze­szło­ści, róż­ny­mi (nie­zbyt) rado­sny­mi flash-bac­ka­mi etc. Ziemia–rodzina–śmierć. Zapach zie­mi i lasu. Ini­cja­cje. Czas bio-trium­fu, ponu­re­go, ale mimo wszyst­ko „wita­lizm”, a potem już era zjaz­du. Pozo­sta­ło­ści… Na zasa­dzie ultra­re­ali­zmu, domiesz­ki „przy­mglo­nej”, stal­ke­row­skiej. Bar­dzo rzad­ko takie pro­jek­ty mają sens i zna­cze­nie, są prze­waż­nie zje­cha­ne, daw­no już „wyeks­plo­ato­wa­ne”, zazwy­czaj koń­czą się na łatwo prze­wi­dy­wal­nej, manie­rycz­nej podró­ży. Na szyb­kich Freu­dach. Na (mało uza­sad­nio­nych) sko­kach do wodo­spa­du. Nato­miast u Leb­dy dosko­na­le jest to prze­pro­wa­dzo­ne (obse­sja, prze­strzeń) – moim zda­niem super psy­cho­po­ezja i tyle. Mam tu tak­że na myśli histo­rie for­mal­ne, klang i roz­cią­gnię­cie lini­jek. O samej ener­ge­ty­ce (tego typu), jak wia­do­mo, cięż­ko się szcze­gó­ło­wo roz­wi­jać. Jestem (osta­tecz­nie) arty­stą wizu­al­nym. Nie­któ­re kli­ma­ty z miej­sca są mi (zbyt) bli­skie… Holo­gram! Mia­łem tak kie­dyś z kopen­ha­ski­mi kra­ba­mi i muszel­ka­mi. Brrrrr… Nie­ocze­ki­wa­nie… mate­ria­li­zo­wa­ły się. Mał­go­sia Leb­da na bank zro­bi jesz­cze w naszej nie­szczę­snej poezji dużo pozy­tyw­ne­go fer­men­tu. Tro­chę podob­nie dzia­ła­ła bry­tyj­ska autor­ka Pas­ca­le Petit (zda­je mi się, że jakieś jej kawał­ki opu­bli­ko­wa­no kie­dyś w „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”). Nie była jed­nak aż tak „skon­cen­tro­wa­na”. Żeby opi­sać kosmos, być może nale­ża­ło­by zre­du­ko­wać poszu­ki­wa­nia do naj­bliż­sze­go zauł­ka (zagaj­ni­ka) pla­ne­ty. Andro­me­da znaj­du­je się (para­dok­sal­nie) dość bli­sko nas… Cza­sem się zasta­na­wiam, „co by było gdy­by” żył Artur San­dau­er i miał nadal świe­żą gło­wę, i roz­glą­dał się za jaki­miś współ­cze­sny­mi, nowo­cze­sny­mi auten­ty­sta­mi (taki­mi z odpo­wied­nim, sil­nym przy­spie­sze­niem). Pew­nie z miej­sca by na Leb­dę zwró­cił uwa­gę. Tak jak to się sta­ło w przy­pad­ku wybit­ne­go cze­skie­go poety i tłu­ma­cza Bog­da­na Tro­ja­ka. Mam wiel­ką nadzie­ję, że ten jej „las” tra­fi do czy­tel­ni­ków z prze­róż­nych obsza­rów glo­bu. Tak powin­no i tak musi się stać.

Kolej­ną sen­sow­ną, bar­dzo dobrze pomy­śla­ną (prze­my­śla­ną) książ­ką jest Realizm (a5, Kra­ków 2017) Wojt­ka Wil­czy­ka. Hasło Maleń­czu­ka „ale raczej wyszło ina­czej” nie było­by tu chy­ba nigdy moż­li­we. Wil­czyk to jed­na z tych napraw­dę nie­licz­nych posta­ci na naszym (i nie tyl­ko „naszym”) ryn­ku poetyckim/artystycznym, posia­da­ją­ca tzw. świa­do­mość. Świa­do­mość świa­do­mą samej sie­bie, co zda­rza się tyl­ko „raz na sto lat”. Myśle­nie dywer­gen­cyj­ne na mak­sy­mal­nym pozio­mie! Nie było więc zagro­że­nia, że z tej kom­po­zy­cji, na któ­rą skła­da­ją się kawał­ki obiek­ty­wi­stycz­ne, flarf, czy bar­dziej może „poetyc­kie”, wyj­dzie jakaś manie­rycz­na lipa. Wszyst­ko już niby było i na świe­cie nie ma podob­no nic nad­zwy­czaj­ne­go. „Nikt niko­go nie jest w sta­nie niczym zasko­czyć” – wci­ska­ją nam „eks­per­ci od lirycz­nych pere­gry­na­cji”. Obec­ne „zaan­ga­żo­wa­ne” wypa­dy to prze­cież w dużej mie­rze (oczy­wi­ście bez gene­ra­li­zo­wa­nia, ple­ase!) jakiś wstecz­ny, nic prze­ło­mo­we­go nie wno­szą­cy poli­gon (bied­ne tyl­ko te nasze solist­ki, któ­re lata­mi kopio­wa­ły namol­nie „bar­da”, a teraz się je bru­tal­nie uświa­da­mia, że „bard” to tyl­ko roc­kan­drol­lo­wy szwin­del, pospo­li­ty nazi i wróg rów­no­upraw­nie­nia). Zapi­sy Wil­czy­ka to kon­kret­na, wal­czą­ca pro­po­zy­cja, nie ma tu oczy­wi­ście żad­ne­go cie­nia wąt­pli­wo­ści. Są wia­ry­god­ne, nie wyczu­wam w nich koniunk­tu­ral­no­ści. Za to formalnie/intelektualnie o nie­bo lep­sze, doj­rzal­sze i istot­niej­sze od tej obec­nej, wyra­cho­wa­nej husa­rii. Jeśli ktoś ma poję­cie, czym był (jest) we współ­cze­snej poezji obiektywizm/flarf/konceptualizm, pod­czas lek­tu­ry Reali­zmu poczu­je się jak u sie­bie w domu. Wyczu­je kli­ma­ty, este­ty­kę takich ludzi jak choć­by kla­syk Wil­liam Car­los Wil­liams czy przed­sta­wi­cie­le now­sze­go ude­rze­nia; do gło­wy przy­cho­dzą mi np. K. Silem Moham­mad, Nada Gor­don, Sha­ron Mesmer, Gary Sul­li­van. A tak­że z jesz­cze nie­co innej baj­ki Venes­sa Pla­ce lub Ken­neth Gold­smith. Wil­czyk to ta sama, pozba­wio­na baro­ko­wych wzru­szeń i doryc­kich kolumn rodzi­na. Więc nie Omfa­los! I mimo że ewi­dent­nie zwią­za­ny z ostat­ni­mi tren­da­mi w literaturze/sztuce, pozo­sta­je prze­cież osob­ny, nie­pod­ra­bial­ny. Woj­tek Wil­czyk jest auto­rem per­fek­cyj­nie kon­tro­lu­ją­cym ciszę i roze­dr­ga­nie tek­stu. Dozu­ją­cym para­no­ję zewnętrz­no­ści w spo­sób czy­tel­ny, pozba­wio­ny (tak czę­stej w poezji pol­skiej) histe­rii… Medial­ne komu­ni­ka­ty mie­sza­ją się u nie­go z „tere­no­wy­mi”, chłod­ny­mi obser­wa­cja­mi prze­strze­ni, google z bar­dzo pry­wat­ny­mi, oso­bi­sty­mi wspo­mnie­nia­mi, duń­skie nie­bo z kra­kow­ską uli­cą. Poeta potra­fił to wszyst­ko mistrzow­sko wymie­szać, poukładać/skomponować. Nie uto­pił się w stud­ni wypeł­nio­nej kościotrupami/złotymi jedyn­ka­mi. Wypo­zio­mo­wał sygna­ły po to, żeby­śmy opa­no­wa­li strach i mogli dalej roz­sze­rzać już na wła­sną rękę to nasze słyn­ne „pole widze­nia”. Jasne, że książ­ka jest cięż­ka, miej­sca­mi moc­no nihi­li­stycz­na. Nie pozo­sta­wia­ją­ca złu­dzeń. I chy­ba nie­ko­niecz­nie spodo­ba się juro­rom kon­kur­sów o „Dzba­nek Czar­no­le­skie­go Mio­du”. Ale dla ludzi bar­dziej reflek­syj­nych, czu­ją­cych się na tym pięk­nym świe­cie nie­zbyt może „opty­mal­nie”, widzą­cych absurd i zakła­ma­nie pew­ne­go sie­bie, eks­pan­syw­ne­go huma­no­ida, będzie jed­ną z naj­waż­niej­szych. Czymś zawsze pod­sta­wo­wym.

Zbież­ność imion i nazwisk… Już kie­dyś wspo­mi­na­łem o „Grze­go­rzach Wró­blew­skich”. W sie­ci jest takich spo­ro. Jeden pro­du­ku­je pie­czar­ki, a dru­gi spe­cja­li­zu­je się w foto­gra­fo­wa­niu rzad­kich, leśnych pta­ków. Poli­cjan­ci, pił­ka­rze, lokal­ni poli­ty­cy, zna­ny tre­ner koni wyści­go­wych etc. Ale rów­nież (młod­szy ode mnie) arty­sta, grafik/ilustrator. I tutaj rzecz zaczy­na się deli­kat­nie „kom­pli­ko­wać”. Wpad­ka była nie­unik­nio­na! Pew­ne zaprzy­jaź­nio­ne pismo lite­rac­kie zamie­ści­ło serię jego prac (czło­wiek ten dzia­ła w sztu­ce w sty­lu kom­plet­nie nie­po­dob­nym do moje­go), poda­jąc jed­no­cze­śnie w notach o auto­rach info doty­czą­ce mojej oso­by. Kolej­nym razem ten „inny” Grze­gorz Wró­blew­ski miał w War­sza­wie wysta­wę. Zna­jo­mi zaczę­li mailo­wo ata­ko­wać, dla­cze­go nie zapro­si­łem ich na otwar­cie etc. Musia­łem się „gęsto” tłu­ma­czyć, że nie cho­dzi­ło tu prze­cież o mnie. Część ludzi uwie­rzy­ła, a część śmier­tel­nie obra­zi­ła, myśląc, że się ich może wsty­dzi­łem na wer­ni­sa­żu (!)… Podob­ną sytu­ację mamy ze świet­ną austra­lij­ską poet­ką Pam Brown (ur. 1948). Jeśli zacznie się googlo­wać jej nazwi­sko, poja­wi się spo­ro stron z afo­ry­zma­mi i sen­ten­cja­mi. Oka­że się, że Pam Brown wyda­ła nawet w Pol­sce dużo ksią­żek! Już ich tytu­ły wyda­dzą się lek­ko „nie­po­ko­ją­ce”, np. Życze­nia szczę­ścia czy Dla naj­lep­szej bab­ci na świe­cie. Rekla­mo­wa­nych w sty­lu: „Zbiór krót­kich życzeń pozwa­la­ją­cych doce­nić rze­czy pro­za­icz­ne, a tak­że czyn­no­ści życia codzien­ne­go, któ­re wpły­wa­ją na poczu­cie szczę­ścia i speł­nie­nia. Ksią­żecz­ka ide­al­na na pre­zent”. W Wiki­cy­ta­tach znaj­dzie­my całą osob­ną stro­nę z afo­ry­zma­mi Pam Brown i (o zgro­zo!) tam adno­ta­cja: „(ur. 1948) – austra­lij­ska pisar­ka i poet­ka”. Zmył­ka więc solid­na. Cho­dzi tu oczy­wi­ście o kogoś inne­go! O bry­tyj­ską autor­kę „fami­lij­ną”, spe­cja­li­zu­ją­cą się w tra­sach typu: „Mąż to męż­czy­zna, któ­ry w dru­gim dniu two­jej gry­py mówi, że wyglą­dasz już dużo lepiej (bo rośnie ster­ta naczyń do zmy­wa­nia)”. Trze­ba więc z inter­ne­tem roz­waż­nie, żeby unik­nąć więk­szych nie­po­ro­zu­mień. Nie każ­dy nazy­wa się Hnjuygf­fcx Klio­oon­bhuu… Tym­cza­sem ta inte­re­su­ją­ca mnie (austra­lij­ska) Pam Brown pode­sła­ła mi nie­daw­no bar­dzo moc­ny zbiór poetyc­ki Mis­sing up (Vaga­bond Press, Syd­ney 2015). Z Pam Brown mamy dobry kon­takt od cza­sów „Jac­ket Maga­zi­ne”, w któ­rym w latach 2004–2011 była asy­stent­ką redak­to­ra Joh­na Tran­te­ra. Potem „Jac­ket Maga­zi­ne” prze­obra­zi­ło się w „Jacket2” i reda­go­wa­ne jest obec­nie w USA przez Ala Fil­re­isa. Na ich stro­nie moż­na zna­leźć wszyst­kie 40 archi­wal­nych nume­rów pierw­szej, austra­lij­skiej wer­sji pisma. „Jac­ket Maga­zi­ne” i „Jacket2” to chy­ba naj­istot­niej­sze anglo­ję­zycz­ne stro­ny doty­czą­ce poezji. W przy­pad­ku Pam Brown pole­cam numer 22 z 2003 roku, w któ­rym jest z nią arcy­cie­ka­wy wywiad prze­pro­wa­dzo­ny przez inne­go zna­ko­mi­te­go poetę z Austra­lii Joh­na Kin­sel­lę. „Mis­sing up” to moc­na pro­jek­cja, opo­wia­da o absur­dach mate­ria­li­zmu, o pułap­kach naszej „wąt­pli­wej” codzien­no­ści. Na koń­cu książ­ki poet­ka wymie­nia sze­reg auto­rów, któ­rzy byli dla niej inspi­ra­cją. Poja­wia­ją się tam tacy ludzie, jak np. James Schuy­ler czy Jack Spi­cer. Wia­do­mo więc, w jakim kli­ma­cie się znaj­du­je­my. Na stro­nie „Vaga­bond Press” jest dość opty­mal­ny blurb na temat Mis­sing up:

 For Pam wri­ting poetry is a habit, a disor­ga­ni­sed ritu­al. Her poetic inven­to­ries begin in eve­ry­day bri­co­la­ge. Real things inter­rupt the poems the same way tho­ughts and phra­ses do. You know – the frid­ge over the­re, the bus stop, surf music on a radio, a raisin squ­ashed aga­inst a flo­or tile – always back­gro­un­ding a con­nec­tion to the ‘social’ as the poems make poli­ti­cal and per­so­nal asso­cia­ti­ve links.

Gorą­co pole­cam tę poet­kę naszym tłu­ma­czom. Na pew­no zna­la­zła­by w Pol­sce gru­pę fanów. Koń­czę wstaw­ką, kil­ko­ma linij­ka­mi z jej wier­sza „Hit sin­gle xmas”:


turn­ta­ble
over cd play­er
actu­al hi-fi
spin DZ Death­rays
for a couple of grins
The Atlan­tics
‘The Fli­ght
of the Surf Guitar’
con­tin­gent atmos

a tra­gic muse
limp dill pic­kle
tha­wing
prawn coc­ta­il
sum­mer sap