16/06/14

Nauczycielka

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Gdyby ten blog był prawdziwym ogrodem, wszystkie kwiaty już dawno by w nim pomarły, bo tak rzadko tu zaglądam. Mam jednak wakacyjne postanowienie poprawy. Tak, lada dzień rozpocznę wakacje. Właściwie dwa miesiące, bo tyle mają do dyspozycji nauczyciele. I już słyszę te święte głosy oburzenia: „jak im dobrze!”, „mało mają przerw w czasie roku szkolnego!”

Jako nauczyciel pracuję już ponad dziesięć lat. Zaczynałam w liceum, a później przeszłam na uczelnię. Od zawsze chciałam być nauczycielką. Już w żłobku miałam swoją grupę – w pokoju rozsadzałam misie wokół mnie i coś im opowiadałam albo je strofowałam (nawet na jednym misiu łamałam linijkę, bo tak nas tam panie wychowywały). Później była podstawówka i dwa najważniejsze prezenty: tablica oraz duży zeszyt formatu A4 w twardej okładce, z którego zrobiłam dziennik. I ja ten dziennik wypełniałam! Miałam listę wszystkich uczniów, miejsca na obecności (na dwanaście miesięcy), rubryki na oceny i tematy. Wszystko pięknie podzielone, podkreślone kolorami itp. Regularnie wpisywałam tematy lekcji – zwykle odpowiadały temu, co aktualnie przerabialiśmy na lekcjach z polskiego, matematyki itp. Kupowałam sobie podręczniki dla nauczycieli, żeby być do przodu z polskiego. Potrafiłam się tak bawić godzinami. Godzinami mówiłam do wyimaginowanej grupy uczniów, naśladując gesty czy zwyczaje (aromatyczna kawa na biurku) moich ulubionych nauczycieli. Od dziecka pokochałam tę pracę i wiedziałam, że zrobię wszystko, aby kiedyś moje marzenie się ziściło. Jestem taką trochę kobietą pracującą z Czterdziestolatka, bo i radio, i szkoła, i wycieczki zagraniczne, i chodzenie z plecakiem pełnym książek jako akwizytor… Lubię wyzwania, lubię nowe zadania, ale mam wrażenie, że przed przeznaczeniem nie da się uciec. Gdy zbliżają się wakacje, marzę o nich, nie mogę się doczekać. Koniec roku w szkole czy sesja na uczelni to pozornie czas spokoju. Sesja jest straszna nie tylko dla studentów, ale przede wszystkim dla wykładowców. Po pierwsze, trzeba ułożyć egzaminy, które będą spełniały określone wymogi, nie będą zbyt trudne i pozwolą ocenić rzeczywisty stan wiedzy. To znaczy – teoretycznie, bo w praktyce niekiedy sprawdza się bardziej umiejętności dobrego ściągania czy umiejętnego sporządzania ściąg. (Ostatnio dowiedziałam się o nowych metodach. Otóż nie pisze się już na wewnętrznej stronie dłoni, lecz na paznokciach i pokrywa się je cienką warstwą bezbarwnego lakieru. Wykorzystuje się również przezroczyste długopisy, na których ryje się ostrym narzędziem treść ściągi, przy czym niekiedy trzeba zapisać kilka długopisów, ale nauczyciel zwykle widzi wciąż ten sam długopis. O możliwościach komórek, słuchawek itp. nie wspomnę. Nie jestem dobra w demaskowaniu studentów na egzaminach). W każdym razie jest to trudne i odpowiedzialne zajęcie, bo – wbrew temu, co myśli większość z uczniów– nauczyciel wcale nie czerpie przyjemności z oblewania kogoś. To oznacza kilkudniowego kaca moralnego, chyba że jest to jednostka, która sama się o to prosi, informując w rozbrajający sposób, że nic nie umie albo oddaje pustą kartkę, poddając się walkowerem. Nie lubię nikogo „uwalać”, nie lubię odbierać komuś marzeń, ale wiem, że czasami jest to konieczne i sprawiedliwe, również w stosunku do innych.

Kolejną kwestią jest sprawdzanie prac. Kiedyś, na początku, nie mogłam się doczekać momentu, w którym będę mogła użyć czerwonego długopisu. Teraz, kiedy w czasie jednego semestru zużywam ich kilka, nie mam już takich pragnień. Zwykle jestem spóźniona z oddawaniem prac, bo jest ich tak dużo. A to też owoc wysiłków, nieprzespanych nocy, poszukiwań… Policzyłam, że w ostatnim czasie przeczytałam prace moich dwudziestu jeden seminarzystów (raczej -tek), z których każda miała średnio (bo zwykle grubo ponad) 40 stron. To już daje 840 stron, a jeśli jeszcze przemnoży się to przez ilość razy, kiedy to czytałam, liczba wydaje się ogromna. A to przecież tylko jeden przedmiot! I zawsze znajdą się jakieś potknięcia, których nie uda się wyłapać promotorowi. Lubię prowadzić seminaria, bo zawsze uczę się czegoś nowego i odkrywam coś wraz z moimi uczniami. Lubię obserwować, jak od lęku przechodzą do fascynacji tematem, szukają, dzielą się swoimi odkryciami. Nie zawsze się to udaje, ale kiedy widzę ten błysk w oku przy pisaniu, wiem, że ta praca ma sens, że to właśnie o to chodzi. I nawet jeśli ogarnia mnie czarna rozpacz przy sprawdzaniu, cieszę się z tego wspólnego odkrywania.

Bycie nauczycielem to nie tylko wyrabianie godzin pensum, to długie godziny spędzone na opracowywaniu zajęć, testów, materiałów. Na uczelni to również wymóg dalszego rozwoju, a więc udziału w konferencjach i pisania artykułów. Decydując się na pracę na uczelni, bierzemy na siebie ten obowiązek z pełną (bądź niepełną) świadomością. To nie jest łatwe zadanie, nie zbija się na tym kasy, ale zyskuje się coś więcej – robi się to, co się lubi. Praca na uczelni to łączenie wielu wątków w jeden. Dla mnie to adrenalina, ale jej nadmiar jest niezdrowy. Już czuję zmęczenie materiału, ale wiem, że po miesiącu bez studentów zacznę się nerwowo kręcić po domu, jak ktoś, kto nagle ma ochotę na czekoladę i nie może jej znaleźć w żadnej szafce. Ta praca jest jak narkotyk. Uzależnia, ale zapewnia też niesamowite doznania. Czasami działa toksycznie, a czasami pozostawia przyjemny stan uniesienia…

Dziesięć lat, setki twarzy, niektóre powracają, niektóre odchodzą w inne miejsca. Są takie, za którymi się tęskni i takie, które chciałoby się zapomnieć. Raz czuje się chemię z grupą, raz jej nie ma. Czasami jest po prostu smutno, że odchodzą. Miło też patrzeć, jak się rozwijają, idą dalej, szukają… Boli, kiedy dociera wiadomość, że coś się z nimi dzieje niedobrego. Przez te trzy czy pięć lat tworzy się więź. Czasami. Czy nauczyciel może czuć sentyment?…Czy może mu brakować uczniów?… Jesteśmy tylko ludźmi…