13/08/18

Parce qu’en français c’est plus facile d’écrire sans style

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Cykl na nowo
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Samu­el Bec­kett, Malo­ne umie­ra, prze­ło­żył i posło­wiem opa­trzył Marek Kędzier­ski, Ofi­cy­na Lite­rac­ka, War­sza­wa 1997.

W Malo­ne umie­ra, bar­dziej niż w innych powie­ściach Bec­ket­ta, wi­doczny jest aspekt jego twór­czo­ści zazwy­czaj pomi­ja­ny przez interpretato­rów sku­pia­ją­cych się na egzy­sten­cji, escha­to­lo­gii, reli­gii i meta­fi­zy­ce, aspekt „przy­ziem­ny”, co tutaj ozna­cza: bli­ski zie­mi, zie­mi rodzin­nej, ojczy­zny i ojczy­ste­go języ­ka. Pokrót­ce przed­sta­wię ten aspekt pisar­stwa Bec­ket­ta, ponie­waż doty­czy on mniej lub bar­dziej bez­po­śred­nio teo­rii oraz prak­ty­ki prze­kładu, a nawet lek­tu­ry jego tek­stów. Malo­ne umie­ra to prze­kład z ory­gi­na­łu fran­cu­skie­go, prze­ło­żo­ne­go na język angiel­ski przez auto­ra – nie­wier­nie; lecz czy takie okre­śle­nie ma sens, gdy auto­rem prze­kła­du jest autor orygina­łu? Sens spe­cy­ficz­ny, z pew­no­ścią, sens, któ­ry sta­je się tym sen­sow­niej­szy, im lepiej zna­ny jest jego histo­rycz­ny kon­tekst. Albo­wiem mówiąc, że po fran­cusku łatwiej mu pisać sans sty­le, Bec­kett sytu­uje wła­sne pisar­stwo w trady­cji sty­li­stycz­nej, któ­rą wyeg­zal­to­wał i zni­we­czył James Joy­ce, zaś wcze­sną twór­czość Bec­ket­ta moż­na poj­mo­wać jako pró­bę wyzwo­le­nia się od styli­stycznego wpły­wu „Mistrza”. Mur­phy, More Pricks than Kicks, może nawet Watt, to zapi­sy języ­ko­we­go i sty­li­stycz­ne­go nie­po­ko­ju, któ­re­go kres przyno­si dopie­ro try­lo­gia Mol­loy, Malo­ne meurt, UIn­no­ma­ble. Źró­dłem tego niepo­koju nie jest wyłącz­nie twór­czość Joy­ce­’a, lecz tak­że języ­ko­wa kon­dy­cja, któ­rą wła­śnie Joy­ce opi­sał naj­zwięź­lej i naj­do­sad­niej w Por­tre­cie arty­sty z cza­sów mło­do­ści. Oto Ste­fan Dedal roz­ma­wia z nauczy­cie­lem jezu­ic­kie­go kole­gium o sztu­ce roz­pa­la­nia lam­py naf­to­wej:

– Trze­ba wybie­rać czy­stą naf­tę i trze­ba uwa­żać przy nale­wa­niu, żeby nie prze­lać, nie wlać wię­cej, niż pomie­ści lejek.
– Jaki lejek? – zapy­tał Ste­fan.
– Lejek, przez któ­ry wle­wa się naf­tę do lam­py.
– Ach, to – rzekł Ste­fan. – Więc to się nazy­wa lejek? Może komi­nek?
– Jaki komi­nek?
– No to. Ten… ten lejek.
– Więc to się nazy­wa w Irlan­dii komi­nek? – zapy­tał asy­stent. – Nigdy w życiu nie sły­sza­łem tego sło­wa w tym zna­cze­niu.
– Nazy­wa­ją to komin­kiem w Drum­con­dra – rzekł Ste­fan, śmie­jąc się – a tam mówią naj­lep­szą angielsz­czy­zną.

Ste­fan „odczu­wał w udrę­ce poni­że­nia, że czło­wiek, z któ­rym rozma­wia, jest roda­kiem Bena Jon­so­na”. I myślał: „Język, któ­rym roz­ma­wia­my, jest w pierw­szym rzę­dzie jego języ­kiem, a potem dopie­ro moim. Jak­żeż ina­czej brzmią sło­wa: dom, Chry­stus, pan, w jego ustach i moich! Ja nie potra­fię wymó­wić ani napi­sać tych słów, by nie odczuć nie­po­ko­ju w du­chu. Jego język, taki swój i taki obcy, zawsze będzie dla mnie języ­kiem naby­tym” .

Ste­fa­no­wi nie cho­dzi tu tyl­ko o – z isto­ty swej – błęd­ną kwe­stię języ­ka jako for­my wła­sno­ści, choć mło­dy Dedal for­mu­łu­je zagad­nie­nie w taki wła­śnie spo­sób. Trud­no zresz­tą spo­dzie­wać się po nim więk­szej prze­ni­kli­wo­ści, gdyż poli­tycz­ny kli­mat, w jakim odby­wa się jego inte­lek­tu­al­ny roz­wój, nie sprzy­ja myśle­niu w kate­go­riach innych niż „my/oni”, „nasze/nie nasze”, „An­glia/Irlandia”. Ste­fan, podob­nie jak Joy­ce, nie chce ulec tym for­mom naci­sku, wybie­ra więc bani­cję, emi­gru­je, kom­pli­ku­jąc jesz­cze bar­dziej swój sto­su­nek do „mowy ojczy­stej”, do „przy­ziem­no­ści”. Pra­gnie uwol­nić się od spo­ru „naro­dow­ców” z „kosmo­po­li­ta­mi” w kul­tu­rze i „naro­dow­ców” z „lojalista­mi” w poli­ty­ce, spo­ru, któ­ry w Irlan­dii deter­mi­no­wał więk­szość dys­kur­sów. W spo­rze tym wzię­li górę naro­dow­cy, par­tia Sinn Fein, co po irlandz­ku ozna­cza „My Sami”, „Our­se­lves Alo­ne”. Iro­nicz­ne echo tej nazwy sły­chać w na­zwisku boha­te­ra Bec­ket­ta, Malo­ne, Man Alo­ne. Wróć­my jed­nak do Joy­ce­’a, posta­ci naj­waż­niej­szej dla wyobraź­ni lite­rac­kiej mło­de­go Bec­ket­ta.

Reflek­sja Ste­fa­na Deda­la nad obco­ścią wła­sne­go języ­ka zapo­wia­da póź­niej­szą prak­ty­kę sty­li­stycz­ną Joy­ce­’a, któ­ry naśla­du­jąc więk­szość z istot­nych w histo­rii lite­ra­tu­ry angiel­skiej spo­so­bów pisa­nia pro­zy, dopro­wa­dzał pastisz do per­fek­cji, jakiej nie osią­gał ory­gi­nał. Nazy­wał to „tak­ty­ką spalo­nej zie­mi”, a wojen­ną meta­fo­rą posłu­żył się, jak sądzę, z pre­me­dy­ta­cją: pi­sarz irlandz­ki wal­czył z pismem, któ­re zosta­ło mu narzu­co­ne poprzez akt poli­tycz­nej agre­sji, czy­li pod­bój i kolo­ni­za­cję Irlan­dii. Zara­zem Irlan­dia ja­ko kraj, jako zie­mia i kul­tu­ra, była nie­go­ścin­nym miej­scem dla pisa­rzy ta­kich, jak Joy­ce i Bec­kett. W nowe­li „Pierw­sza miłość” nar­ra­tor kon­sta­tu­je, że „to, co ucho­dzi za miłość, jest bani­cją; od cza­su do cza­su przy­cho­dzi po­cztówka z kra­ju rodzin­ne­go”. Nar­ra­tor „Pierw­szej miło­ści” prze­ży­wa mi­łość, któ­rej naj­wy­raź­niej­szą mani­fe­sta­cją jest pismo: zapi­su­je imię swej uko­chanej na kro­wich plac­kach pal­cem, obli­zu­jąc go potem z dużym zado­woleniem. Ten zwią­zek pisma z odcho­da­mi ist­nie­je tak­że w Malo­ne umie­ra, przy­po­mnij­my wszak kon­tekst, w jakim poja­wia się w „Pierw­szej miło­ści”: „Co sta­no­wi o uro­ku nasze­go kra­ju poza, rzecz jasna, tym, że lud­ność jego jest tak nie­licz­na, cze­go nie zawdzię­cza­my naj­lich­szym nawet środ­kom an­tykoncepcji, to to, że wszyst­ko jest w roz­syp­ce, z wyjąt­kiem pra­sta­rych fe­kaliów histo­rii. Tych szu­ka się skwa­pli­wie, wypy­cha i obno­si na pro­ce­sjach. Gdzie­kol­wiek cier­pią­cy na nud­no­ści czas posta­wił dorod­ne­go, tłu­ste­go klo­ca, ujrzysz naszych patrio­tów, obwą­chu­ją­cych go na czwo­ra­kach, z wypie­kami na twa­rzy”. I mając w pamię­ci, że „styl” pocho­dzi od łaciń­skie­go sti­lus (rylec), i że podob­na jest ety­mo­lo­gia fran­cu­skie­go sty­lo (pió­ro), przejdź­my do powie­ści Malo­ne umie­ra.

Malo­ne umie­ra, a przy­naj­mniej nosi się z takim zamia­rem, przez po­nad dwie­ście stron. By się nie nudzić, opo­wia­da sobie histo­rie, a dokład­niej – zapi­su­je je ołów­kiem, a jesz­cze dokład­niej – ogryz­kiem ołów­ka. Jest bar­dzo przy­wią­za­ny do swo­je­go ołów­ka, i mar­twi się, co pocznie, gdy z ogryź­ka nie zosta­nie już nic.

Mar­ki Wenus, mały, jesz­cze bez wąt­pie­nia zie­lo­ny, ma pięć, sześć kra­wę­dzi, obu­stron­nie zatem­pe­ro­wa­ny, i tak krót­ki, że zosta­ło tyl­ko ty­le miej­sca pośrod­ku, bym mógł umie­ścić tam kciuk i dwa sąsied­nie pal­ce, ści­ska­jąc jak ima­dło. Posłu­gu­ję się obo­ma gra­fi­ta­mi na zmia­nę, ssąc je czę­sto, uwiel­biam ssać… Naj­cie­kaw­sze, że mam jesz­cze jeden ołó­wek, made in Fran­ce, dłu­gi cylin­der, bez kra­wę­dzi, led­wie napo­częty, gdzieś w łóż­ku, jak sądzę. Nie ma więc czym się nie­po­ko­ić ‑w tym wzglę­dzie. A mimo to się nie­po­ko­ję (s. 63).

Nie­po­kój Malone’a nie jest w peł­ni racjo­nal­ny, czy nawet zro­zu­mia­ły, jeśli nie weź­mie się pod uwa­gę zna­cze­nia kolo­ru ołów­ka: zie­leń jest narodo­wą bar­wą Irlan­dii, koja­rzo­ną z patrio­tycz­nym ruchem opo­ru wobec Anglii. Ołó­wek Malone’a to miej­sce, w któ­rym dys­kurs poli­ty­ki (zie­leń) łączy się z dys­kur­sem este­ty­ki (Wenus), lecz jego dni są poli­czo­ne, tak jak dni Malo­ne’a, ale­go­rycz­nej repre­zen­ta­cji pisa­rza, któ­ry nie potra­fi wyobra­zić sobie lite­ra­tu­ry nie będą­cej w mniej­szym czy więk­szym stop­niu na usłu­gach pań­stwa czy naro­du. W lite­rac­kich pró­bach Malone’a pobrzmie­wa nor­ma­tyw­na poety­ka, jaką zale­cał pisa­rzom irlandz­kim nie­zwy­kle wpły­wo­wy kry­tyk Da­niel Cor­ke­ry w wyda­nej kil­ka­na­ście lat po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści książ­ce Syn­ge and Anglo-Irish Lite­ra­tu­rę. Naród, zie­mia, wia­ra – bez nich nie może ist­nieć lite­ra­tu­ra irlandz­ka: w Pol­sce koń­ca dwu­dzie­ste­go wie­ku poja­wiają się podob­ne argu­men­ty, gło­szo­ne przez kry­ty­ków, dla któ­rych literatu­ra nie może ist­nieć bez wia­ry, poli­ty­ka bez reli­gii, i tak dalej – czy­tel­ni­kom „Fron­dy” i podob­nych pism spra­wy te zna­ne są z autop­sji. Spójrz­my, jak Ma­lone usi­łu­je sto­so­wać się do wska­zań Corkery’ego.

Pierw­szą z fik­cji, jakie stwa­rza Malo­ne, jest histo­ria Sapo­sca­ta, no­sząca pew­ne zna­mio­na Bil­dung­sro­man, czy­li mają­ca przed­sta­wić inte­gra­cję jed­nost­ki wraż­li­wej i począt­ko­wo zbun­to­wa­nej w struk­tu­ry spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skie­go. Po kil­ku zda­niach, któ­re wpro­wa­dza­ją postać Sapo­sca­ta, Malo­ne pisze: „Co za nuda” (s. 15). „Sapo uwiel­biał natu­rę, inte­re­so­wał się Co za męka” (s. 21). „Rynek. Nie­rów­ność w sto­sun­kach mię­dzy wsią a mia­stem nie uszła uwa­gi tego pojęt­ne­go mło­dzień­ca. Zebrał na ten temat nastę­pu­ją­ce spo­strze­że­nia, nie­któ­re bli­skie, być może, inne bez wąt­pie­nia dale­kie od praw­dy. W jego stro­nach, w dzie­dzi­nie żywie­nia… nie, nie mogę” (s. 28). „Chło­pi. Jego wizy­ty na wsi. Nie mogę” (28). Pró­by Malone’a, mają­ce na celu uka­zanie miło­ści wraż­li­we­go mło­dzień­ca do zie­mi ojczy­stej, a zwłasz­cza do miesz­kań­ców wsi, „praw­dzi­wych Irland­czy­ków” według ide­olo­gicz­nych fik­cji „naro­dow­ców”, koń­czą się fia­skiem. Gdy pozna­je­my rodzi­nę Louisów, przy­po­mi­na ona obraz chło­pów stwo­rzo­ny przez Jerze­go Sko­li­mow­skie­go w fil­mo­wej wer­sji Fer­dy­dur­ke. Są to wred­ni, okrut­ni, krwio­żer­czy kazi­rod­cy. Lecz istot­niej­sza od nich, jak sądzę, jest postać same­go Sapo­sca­ta. Pew­ne­go dnia jego ojciec posta­na­wia dać mu w pre­zen­cie pió­ro. „Mar­ki Black­bird” (47). Pió­ro leży w pudeł­ku. Jego wiecz­ko „zdo­bił kos, któ­re­go żół­ty, sze­ro­ko otwar­ty dziób suge­ro­wał, że aku­rat śpie­wa” (48). Pió­rem tym Sapo miał na­pisać pra­cę egza­mi­na­cyj­ną, lecz nigdy go nie dostał, ponie­waż jego rodzi­ce nie mogli się zde­cy­do­wać, czy dać mu je na dzień przed egza­mi­nem, dwa dni przed egza­mi­nem, czy może wręcz w dniu egza­mi­nu, lub nawet dopie­ro po ogło­sze­niu wyni­ków. Raz jesz­cze, użyt­ko­wy cha­rak­ter przy­rzą­du do pisa­nia, fran­cu­skie­go sty­lo, połą­czo­ny jest z ele­men­tem este­tycz­nym – śpie­wa­ją­cym pta­kiem – czym suge­ru­je się nie­moż­ność wyod­ręb­nie­nia jakie­go­kol­wiek dys­kursu ze zdo­mi­no­wa­ne­go przez poli­ty­kę dys­kur­su este­ty­ki. Ale Sapo nic o tym nie wie; jak wska­zu­je jego nazwi­sko, Sapo­scat „gów­no wie”, bądź też wszyst­ko, co zna, do „gów­na” moż­na spro­wa­dzić. Niczym boha­ter „Pierw­szej miło­ści”, Sapo­scat ska­za­ny jest na stwa­rza­nie takich zapi­sów, jakie narzu­ca mu wyjąt­ko­wo przy­dat­na w tym kon­tek­ście kate­go­ria ana­li­tycz­na Laca­na, na­zwisko ojca (nom du pere): „Męż­czy­zna nazy­wa się Sapo­scat. Jak jego oj­ciec. A imię? Nie wiem. Nie będzie mu potrzeb­ne” (s. 15). Według Laca­na… co za nuda. Wróć­my do ska­to­lo­gii.

Warun­kiem spo­łecz­nej inte­gra­cji boha­te­ra „powie­ści roz­wo­ju” jest za­zwyczaj mał­żeń­stwo, lecz wię­cej uwa­gi poświę­ca się jego pierw­szej miło­ści. Malo­ne, znu­żo­ny pospo­li­to­ścią – tak Sapo­sca­ta, jak i tra­dy­cji powie­ścio­wej, któ­ra go skła­nia do opo­wie­dze­nia histo­rii tego chłop­ca – prze­wrot­nie opisu­je miłość ostat­nią, miłość pen­sjo­na­riu­szy domu star­ców, Mac­Man­na i Moll. Podob­nie jak w powie­ści Mol­loy, Bec­kett przed­sta­wia sek­su­al­ne zbli­że­nie star­ców. To, co w tych opi­sach ucho­dzi za obsce­nicz­ne, w przy­pad­ku mło­dych i pięk­nych kochan­ków łatwo pod­da­je się este­ty­za­cji, lecz ta względ­ność bądź nie­kon­se­kwen­cja mniej inte­re­su­je Bec­ket­ta niż spra­wy prokrea­cji, poczę­cia, dzie­dzi­cze­nia i dzie­dzic­twa, czy­li kwe­stie praw­ne w porząd­ku świec­kim, w porząd­ku kościel­nym – dogma­tycz­ne, a w kul­tu­rze – kontesto­wane i schi­zma­tycz­ne. Opis sto­sun­ków płcio­wych Mol­loya i Ruth, czy też Edith, roz­po­czy­na się od defa­mi­lia­ry­za­cji same­go aktu, by przejść do re­fleksji boha­te­ra nad miło­ścią: „Może jed­nak wło­ży­ła mnie w odbyt­ni­cę… Ale czy to praw­dzi­wa miłość, w odbyt­ni­cę? Cza­sa­mi mnie to gnę­bi”. Zwią­zek miło­ści, pisa­nia o miło­ści i pisma w ogó­le, z „gów­nem”, w dość nieprawdo­podobny spo­sób ogni­sku­je wszyst­kie zasy­gna­li­zo­wa­ne tu pro­ble­my ideolo­giczne i języ­ko­we. Ani Mol­loy, ani Sapo­scat, któ­ry „w dupie był i gów­no wie”, nie zda­ją sobie spra­wy tak dobit­nie, jak nar­ra­tor „Pierw­szej miło­ści”, że mi­łość to wygna­nie, że od cza­su do cza­su przy­cho­dzi pocz­tów­ka z rodzin­ne­go kra­ju, na któ­rą moż­na odpo­wie­dzieć tyl­ko, zapi­su­jąc coś na kro­wim plac­ku. „Pomyśl o cenie nawo­zu”, ostrze­ga męża pani Sapo­scat. W tych warun­kach dzie­dzic­two, zwłasz­cza kul­tu­ro­we i języ­ko­we, jawi się jako rzecz bez warto­ści, mate­riał, po któ­rym moż­na prze­su­nąć pal­cem lub innym przy­rzą­dem do pisa­nia (sti­lus), lecz trud­no liczyć na to, by kto­kol­wiek pochy­lał się nad kro­wim łaj­nem w nadziei, że znaj­dzie tam zapi­sa­ne imię swo­je lub swo­je­go kra­ju i ser­ce prze­bi­te strza­łą. O ile lite­rac­ki moder­nizm Zacho­du przed­sta­wia jało­wość filia­cji, dewa­lu­ując przy tym poko­le­nio­wą cią­głość i pro­po­nu­jąc opar­cie kul­tu­ry na związ­kach afi­lia­cyj­nych (dla Elio­ta związ­ki te umożli­wiał Kościół, dla Lukac­sa – świa­do­mość kla­so­wa, dla Poun­da i Joyce’a – spe­cyficznie poję­ta tra­dy­cja lite­rac­ka, dla Freu­da – coś zgo­ła inne­go; w każ­dym przy­pad­ku afi­lia­cja prze­kształ­ca­ła się w nowy rodzaj filia­cji), o tyle Bec­kett pod­kre­śla tra­gicz­ną nie­uchron­ność filia­cji i natar­czy­wą wszę­do­byl­skość skom­pro­mi­to­wa­nej tra­dy­cji. Dla boha­te­ra takie­go jak Malo­ne, jedy­nym ra­tunkiem jest śmierć, bo z pew­no­ścią nie ołó­wek made in Fran­ce, któ­rym nie umiał­by się posłu­gi­wać. Zanim umrze, ska­za­ny jest na powta­rza­nie kil­ku nędz­nych, zde­gra­do­wa­nych fik­cji, na babra­nie się we wła­snym „gów­nie”.

Zarów­no Mol­loy, jak i Malo­ne, mają do czy­nie­nia z papu­ga­mi. Malo­ne wspo­mi­na papu­gę Jack­so­na, któ­rą ten nauczył mówić „Nihil in intel­lec­tu etc. Z tymi trze­ma pierw­szy­mi sło­wa­mi ptak jakoś sobie radził, jed­nak­że słyn­ne zastrze­że­nie już mu nie prze­cho­dzi­ło przez gar­dło, tak że doby­wa­ły się z nie­go tyl­ko chra­pli­we dźwię­ki” (s. 56). Klat­ka papu­gi, „pięk­na, z wszyst­ki­mi wygo­da­mi” nie pocią­ga Malone’a: „oso­bi­ście czuł­bym się w niej skrę­powany. Jack­son nazy­wał mnie mery­no­sem… Ale mnie się zda­wa­ło, że idea sta­da wędrow­ne­go lepiej do nie­go pasu­je niż do mnie”. Jack­son to „Izraeli­ta”, któ­re­go rady w spra­wie „kona­cji”. Malo­ne zasię­gał w cza­sach, kie­dy poszu­ki­wał jesz­cze kogoś, „kto był­by mi wier­ny i komu ja mógł­bym być wier­ny” (55). Lecz Jack­son czuł wstręt do Malone’a, podob­nie jak „John­son, Nichol­son, Wat­son, wszyst­kie te skur­wy­sy­ny” (56). Czy­li wszy­scy, któ­rych nazwi­ska nazna­czo­ne są filia­cją w czą­st­ce son, syn. Odrzu­ca­jąc reli­gię, Ma­lone nie jest jed­nak w sta­nie odrzu­cić innych tra­dy­cji, zwłasz­cza irlandz­kiej tra­dy­cji lite­rac­kiej. W tym przy­po­mi­na papu­gę, któ­ra sta­ra się mówić po ła­cinie – jak­że róż­ną od pta­ka z pierw­szej czę­ści try­lo­gii, mówią­ce­go „Jebać skur­wy­sy­na!” – albo­wiem ska­za­ny jest na naśla­dow­nic­two, jeśli nie imi­ta­tio Chri­sti to inne for­my naśla­dow­nic­twa. Na łożu śmier­ci posta­na­wia opowia­dać sobie histo­rie, a gdy wyczer­pie się jego inwen­cja, zamie­rza spo­rzą­dzić spis wszyst­kich przed­mio­tów, jakie posia­da. Ponie­waż poza ołów­ka­mi po­siada tyl­ko kij, noc­nik, kape­lusz i parę innych rekwi­zy­tów, inwen­ta­ry­za­cja wydać się może szcze­gól­nie absur­dal­ną czyn­no­ścią, któ­rej towa­rzy­szy jed­nak pewien prze­wrot­ny zamysł.

W dys­kur­sie nor­ma­tyw­nie poję­tej kul­tu­ry naro­do­wej czę­sto poja­wia się kata­log, inwen­ta­ry­za­cja skar­bów, zasług, ofiar praw­dzi­wych i uro­jo­nych. Rela­cja posia­da­nia, warun­ki stwier­dza­nia wła­sno­ści, rzad­ko sta­no­wią tu prob­lem, któ­ry rze­tel­nie się ana­li­zu­je. Malo­ne defi­niu­je swą wła­sność następują­co: „nale­żą bowiem do mnie wyłącz­nie rze­czy, któ­rych poło­że­nie jest mi zna­ne, na tyle w każ­dym razie, bym mógł do nich dotrzeć, gdy­by zaszła taka potrze­ba” (99–100). Jest to defi­ni­cja prag­ma­tycz­na, przy­ję­ta z uwa­gi na ko­nieczność dokoń­cze­nia inwen­ta­ry­za­cji w ogra­ni­czo­nym cza­sie, w prze­świad­cze­niu, że cza­su i tak nic wystar­czy: „tego inwen­ta­rza też już nie zakoń­czę, mały pta­szek mi to mówi, może Parac­let, z rodzi­ny Psit­ta­cus, a więc papu­go­wa­tych” (99). Parac­let, czy­li Duch Świę­ty – Malo­ne nie tra­ci poczu­cia hu­moru. Lecz spo­rzą­dze­nie kata­lo­gu spra­wia mu nie­ma­łe trud­no­ści, przede wszyst­kim poję­cio­we: czy noc­nik, któ­re­go uży­wa, napraw­dę jest jego nocni­kiem? Malo­ne zna poło­że­nie noc­ni­ka, lecz podej­rze­wa, że mimo to nie jest jego wła­ści­cie­lem. Jego defi­ni­cja wła­sno­ści, podob­nie jak defi­ni­cja naro­du, jaką poda­je Leopold Blo­om w Ulis­se­sie („ci sami ludzie żyją­cy w tym sa­mym miej­scu”) po to jest sfor­mu­ło­wa­na, by podać w wąt­pli­wość nie tyle de­finiowane poję­cie, co nie­któ­re spo­so­by jego wyko­rzy­sta­nia. W Ulis­se­sie roz­mowa na temat naro­du prze­pla­ta­na jest kata­lo­ga­mi bogactw Irlan­dii, skar­bów jej kul­tu­ry, słyn­nych Irland­czy­ków (w tym Dan­te­go i Szek­spi­ra), i koń­czy się ata­kiem „naro­dow­ca” na Blo­oma, kie­dy ten stwier­dza, że Chry­stus był Żydem. Kata­log Malone’a nawią­zu­je do saty­ry Joyce’a, choć zamiast hiper­bo­li mamy w nim do czy­nie­nia ze skraj­nym scep­ty­cy­zmem: ską­pe, choć niewąt­pliwie wła­sne odcho­dy Malone’a tra­fia­ją do stat­ku o nie­jed­no­znacz­nym sta­tusie. Co z butem, któ­ry mu zabra­no? Czy wciąż nale­ży do nie­go? Choć sło­wo „inwen­tarz” wywo­dzi się z łaciń­skie­go inven­tio, co z kolei jest prze­kła­dem grec­kie­go poesis, Malo­ne nie jest w sta­nie wyjść poza jało­wą inwer­sję: jak zapo­wia­da na począt­ku kro­ni­ki wła­snej śmier­ci, zamie­rza „grać w pojedyn­kę”, co w wer­sji pol­skiej, nie­ste­ty, nie posia­da wie­lo­znacz­no­ści angielskie­go prze­kła­du zda­nia je jouerai tout seul: I will play with myself, czy­li „będę się mastur­bo­wał”. Następ­ne zda­nie po angiel­sku brzmi: To have been able to con­ce­ive such a plan is enco­ura­ging, po pol­sku: „To, że uda­ło mi się obmy­ślić podob­ny plan, doda­je otu­chy” (s. 7). To con­ce­ive to nie tyl­ko obmy­ślić, lecz począć, w sen­sie bio­lo­gicz­nym. Ginie tu roz­le­gła, struk­tu­ral­nie pomy­ślana iro­nia, któ­rej kon­tekst, wraz z jego kon­se­kwen­cja­mi dla poję­cia sty­lu, a zara­zem decy­zji Bec­ket­ta, by pisać po fran­cu­sku, sta­ra­łem się zary­so­wać na wstę­pie.